fotografia

Poród to słowo, które boli. Nie fotografuję porodu, fotografuję narodziny.

Rozmowa z fotografką Anią Wibig

Poród to słowo, które boli. Nie fotografuję porodu, fotografuję narodziny.
Ania Wibig

Obie jesteśmy kilka lat po narodzinach dzieci. Obie mamy już tylko strzępki wspomnień z tych najważniejszych w naszych życiach wydarzeń. Ja mam w głowie kilka kadrów, które zapisały się w mojej pamięci. Żałuję, że nie mam zdjęć. Znacie już fotografkę narodzin Anię Wibig?

Dziewięć lat temu, kiedy rodziłam syna, nawet nie słyszałam o fotoreportażach z porodówki. Dwa lata później na topie były słodkie zdjęcia noworodków w kokonach, nawet fotografia ciążowa zdawała się dopiero kiełkować. Patrzę na zdjęcia Ani Wibig, nagradzanej na świecie za swoją prace, fotografki narodzin i przyznam się, że kręci mi się łezka, że nie mam zapisów tych momentów cudów, kiedy na świecie zjawiły się moje dzieci.

Ania, mama trzech córek, zarobkowo zajmująca się zupełnie czymś innym, na porodówce zmienia się w czujną fotoreporterkę. Zżywa się z rodzinami, którym towarzyszy, bo czy można inaczej po takim wspólnym doświadczeniu? Rozmawiamy o tym, co spotyka ją na akcji, o tym, czym jest fotografia, którą zajmuje się z miłością i pasją, i o tym, dlaczego warto świadomie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy chcę mieć zdjęcia z narodzin mojego dziecka?

Te zdjęcia to pamiątka na pokolenia – mówi Ania. Patrząc na nie, wiem, że to prawda.

ania wibig

Jeśli nie mogłabyś fotografować narodzin, to co?

Chyba mogłabym już tylko jeździć na wojnę. Reportaż z narodzin to jest ten kaliber nieprzewidywalności. Uciekłam ze studia, od którego zaczynałam, a które okazało się mnie męczyć powtarzalnością, i znalazłam się w ekstremalnie innej rzeczywistości. Tu nie ma dwóch takich samym scenariuszy. Nie wiesz, kiedy się zacznie, kiedy cię złapie telefon „że to już”. Nie wiesz, na co jedziesz i ile to będzie trwało. Może krótko, może 20 godzin, a może zaraz wrócisz, bo to fałszywy alarm. Najdłuższy mój poród fotograficzny trwał dobę. Wróciłam do domu po 26 godzinach niespania i byłam w takiej szczęśliwości, że mogłabym góry przenosić. W ogóle mnie nie dopadło zmęczenie.

Co widzisz na porodówce?

Widzę cud. Nie ma człowieka na świecie i nagle jest. I dzieje się to po raz pierwszy. I nigdy się nie powtórzy. Uczestniczę w czymś niezwykłym i to, co tam się uwalnia z człowieka, te wszystkie emocje, radość, miłość, wzruszenie, wcześniej ekscytacja, że to już będzie za chwilę, mega się udziela. To jest to, co ja dostaję od rodziców, którzy mnie zapraszają na to wydarzenie w prezencie. Oni się tym ze mną dzielą. Przez to pokochałam tę fotografię.

Po pierwszym reportażu wiedziałam, że znalazłam coś swojego i myślę, że sporo osób tak ma, że po pierwszym razie jest zakochanym, przepada, albo mówi, że nie, ta fotografia jest za trudna. Jeden fotograf woli mieć zastane warunki, wiedzieć, co go spotka, mieć to przetestowane i wiedzieć, co będzie robić, a ja idę i nie wiem, czy zrobię 100 czy 5000 zdjęć, czy będzie światło, czy ciemny pokój rozświetlony świeczkami, w jakiej pozycji będzie kobieta podczas już właściwego porodu, czy jeśli stanę w danym miejscu, to będę miała możliwość jeszcze to zmienić, czy będę musiała robić zdjęcia, stojąc tu, gdzie stoję.

Jeśli rodzina zamawiająca u ciebie zdjęcia, to może określić oczekiwania?

Dużo rozmawiam z rodzicami, oglądamy moje zdjęcia z poprzednich porodów i próbujemy nadać sobie jakieś ramy. Słucham, co mówi kobieta, jakie ma podejście do tego wydarzenia, co jest dla niej ważne, dlaczego w ogóle chce mieć zdjęcia, co by chciała na nich mieć. To są jakieś ramy, w których staram się poruszać, ale później narodziny to jest żywioł, czasem bardzo daleki od wyobrażeń.

Jestem na takim etapie, że osoby, które do mnie przychodzą, widzą, jaki mam styl, jak fotografuję, to, co robię im się podoba – dlatego przyszli. Faktycznie to nie jest tak, że ja mogę się umówić na wszystko. Jestem człowiekiem, który patrzy na świat we własny, niepowtarzalny sposób i tego nie da się zmienić. Osoby, które są ze mną w danej sytuacji, często są zaskoczone moimi zdjęciami – że wiele z tego, co się znalazło na moich fotografiach, zupełnie uszło ich uwadze, a teraz to ich zachwyca i oddaje klimat tego wydarzenia. Przy zdjęciach z narodzin potrzebne jest reportażowe zacięcie, łatwość w wychwytywaniu gestów, spojrzeń, czasem bardzo krótko trwających, a tak wiele mówiących – na przykład o miłości między rodzicami.

Jak wybrać fotografa na tak ważny moment?

Myślę, że gdy wybierasz fotografkę/fotografa do tak wyjątkowych zdjęć, jakimi są zdjęcia z narodzin, ważne jest, żeby zachwycało cię właśnie to, jak ta osoba fotografuje, jaką ma wrażliwość, co dostrzega w otoczeniu. Czy czujesz zdjęcia, które zrobiła/zrobił, gdy na nie patrzysz? Czy cię poruszają, chwytają za serce, przywołują twoje wspomnienia? Nie muszą to być od razu zdjęcia z innych porodów, gdyż dziś wiele fotografek, fotografów będzie być może taki reportaż robić pierwszy raz. Ale naprawdę warto obejrzeć portfolio, w szczególności to reportażowe. Jeśli te zdjęcia wywołają u ciebie emocje, to znaczy, że to jest ta osoba, która będzie w stanie tak zatrzymać w kadrach dla ciebie ten cud, abyś mogła, patrząc na nie, poczuć to samo ciepło w sercu, gdy po raz pierwszy spojrzałaś w oczy swojemu dziecku, poczułaś ciepło jego malutkiego ciałka. I nawet jeśli okaże się, że nie jest to najtańsza oferta, to ta inwestycja po prostu będzie tego warta. To nie jest po prostu kolejna sesja rodzinna, która jak nie wyjdzie, to się ją powtórzy innym razem. Reportaż z narodzin to zdjęcia, które zostaną w rodzinach na pokolenia. I naprawdę często rodzice mówią, że to najcenniejsze dla nich fotografie, jakie mają w swoich archiwach.

Warto spotkać się choćby wirtualnie z fotografką, porozmawiać i zobaczyć, czy jest ta chemia między wami. Fajnie, żeby była, bo później może się okazać, że będzie z wami przez wiele godzin.

Słucham cię i zastanawiam się, jak w tym wszystkim odnajdujesz się ze swoją obecnością w trakcie czyichś porodów?

Kiedy zaczynałam zajmować się tą fotografią, to miałam przekonanie, że muszę być niewidzialna. I tak mówiłam, że będę niewidzialna, zza ciemnej kotary, mnie tam nie będzie. Tymczasem życie mi pokazało, że nie ma takiej potrzeby. Oczywiście nie ma co generalizować, bo każdy jest inny i każdy potrzebuje czegoś innego. W trakcie jednego porodu zmienia się to w różnych fazach, w niektórych kobieta chce być sama, w ciemnym pokoju, w ciszy albo przy świeczce, ale mam taką obserwację, że też potrzebuje się bardzo dużo wsparcia. Ze swoich porodów pamiętam, że czułam się bezpieczniej, kiedy ktoś był przy mnie. Był mąż, była położna, a jak położna wychodziła, ja wpadałam w panikę. Bycie z kimś – może być to partner, może być doula, położna, może fotografka tak jak ja albo przyjaciółka, czy mama – okazuje się super.

ania wibig

Kolejne doświadczenia otworzyły cię  na tyle, że wyszłaś z tego pomysłu stania za kotarą?

Absolutnie tak! Teraz mówię: „będę tak, jakbyście chcieli, żebym była. I jak mi pozwolicie być”. Jestem godzinami z tymi osobami, rozmawiamy, żartujemy, opowiadamy sobie o różnych rzeczach. Też jestem mamą, mam trójkę dzieci, więc bardzo często o tym są rozmowy. Przez to, że przeżyłam tyle porodów, własnych, ale i tych fotograficznych, to gdzieś tam mam jakieś przemyślenia, doświadczenia, nie jestem doulą, ale jestem w stanie coś zaproponować, mogę pomóc. Wiesz, fotografki zza granicy – gdzie tej fotografii z narodzin jest więcej, ich doświadczenia są dłuższe – robią kursy douli, bo one też nie są niewidzialne. One są z rodzącymi tak, jak sytuacja na to pozwala.

Zawsze proszę, żeby rodzice mówili mi, czego potrzebują. Mam też sporą empatię i wiem, kiedy powinnam się wycofać.

Co jeszcze masz w sobie, co pomaga ci w odnalezieniu się z rodzącymi i im z tobą?

Kocham ludzi. Mój mąż się ze mnie śmieje, że po 3 minutach stania na przystanku rozmawiam ze wszystkimi. Mam dość dużą łatwość w nawiązywaniu kontaktów i dużo gadam (śmiech). Kiedyś jeden z ojców napisał mi w rekomendacji, że dzięki temu, że z nimi byłam, to ten poród był inny – a to było jego czwarte dziecko – że rozładowałam stres, napięcie, poczucie takiej bezradności. Wiedział, że ja tam jestem i raźniej mu było ze mną, mógł coś skonsultować, pomyśleć razem. Dzięki mojej obecności ten czas inaczej płynął, to jest szczególnie ważne w fazie pierwszej, kiedy nie mówimy o właściwym rodzeniu. Wtedy jest duża potrzeba wsparcia, bycia, ale też wyczucia, żeby to bycie było takie, jak rodzice tego potrzebują w danej chwili.

No, może to też ja mam szczęście, bo zawsze ludzie, którzy się do mnie zgłaszają, są fantastyczni. Mamy później kontakt, jestem zapraszana na urodziny, nawet zdarzyło się, że byłam zaproszona na ślub rodziców. Jak mam swoją wystawę, to oni przychodzą. To są bardzo serdeczne, ciepłe relacje.

ania wibig

Przy ilu porodach już byłaś?

Przy kilkunastu. We wrześniu będą trzy lata od pierwszego reportażu, który zrobiłam.

Spodziewałam się usłyszeć więcej.

Muszę ustawić się jak położna, że już 2 tygodnie przed terminem jestem w pełnej gotowości, by dołączyć o każdej porze dnia i nocy – do tego momentu, aż się urodzi dziecko. W tym terminie, chyba, że na granicy, nie umawiam się z nikim innym. Tych terminów w ciągu roku nie jest tak dużo. Plus chcę, żeby to było w ramach mojego czasu wolnego i hobby, gdyż na rachunki zarabiam gdzie indziej. Fotografia to moja pasja, ma mi dodawać sił, ładować mnie.

A jak to jest z mamami, chcą takiej fotografii?

Dużą barierą w Polsce jest po prostu brak świadomości, że w ogóle to jest możliwe, by mieć takie zdjęcia. To nawet nie jest kwestia wstydu, potrzeby intymności, tylko zwyczajnej niewiedzy. Dla mnie oczywiste jest, że to nie jest dla każdej kobiety, nawet nie mam takiej ambicji, by kogoś do tego przekonywać.

Fajnie by było jednak, gdyby zanim ktoś zacznie opowiadać o „wsadzaniu obiektywów w krocze”, zobaczył, jak takie fotografie wyglądają. Jak obejrzy zdjęcia i powie, że to nie dla niej/niego, ja to szanuję, bo zdaję sobie sprawę, że może to być dla kogoś nieakceptowalnym przekroczeniem granic intymności. Mamy te granice poustawiane w bardzo różnych miejscach i absolutnie jest to OK. Czasem kobiety piszą mi, że zdjęcia są przepiękne, ale one by się na takie nie odważyły. Cieszę się wtedy, że mi kibicują.

A mnie się po prostu marzy, żeby w Polsce kobieta, rodzice podejmowali tę decyzję świadomie. Najgorsze, co się zdarza i ja dostaję masę takich wiadomości, to: „dlaczego ja na ciebie trafiłam tak późno, dlaczego zaczęłaś fotografować tak późno, jak ja strasznie żałuję, że nie mam takich zdjęć, dla takich zdjęć mogłabym rodzić raz jeszcze”.

Poczułam to.

Fotografujemy namiętnie wszystkie urodziny, a tych zerowych nie… To jest niesamowite. Robiłam ankietę w 2019 r., przed samą pandemią: „Powiedz mi, co myślisz o fotografii porodowej?”. Wypełniło ją 2000 dziewczyn, w różnym wieku i na różnych etapach życiowych – i to było ciekawe, że na pytanie: „Na jakie wydarzenie zaprosiłabyś fotografa?”, jako pierwsze wymieniały ślub, ale na pytanie „Jakie wydarzenie jest dla ciebie najważniejsze, najpiękniejsze w życiu?”, pierwsze były narodziny dziecka, a ślub drugi. Zobacz, jaki to paradoks.

Ja coraz mniej pamiętam ze swoich porodów. Mało tego, właściwie przecież nie miałam szansy ich widzieć. Żałuję.

Zdjęcia to jest taka zewnętrzna, emocjonalna pamięć. Jak je oglądasz, to wracają emocje. Idea fotografii porodowej, choć nie lubię o niej tak mówić, to właśnie zapis emocji z najpiękniejszego momentu. Szukając kiedyś swojego miejsca w fotografii, trafiłam na wyniki konkursu the International Association of Professional Birth Photographers (IAPBP). Jak zobaczyłam te zdjęcia, to się poryczałam. Miałam dreszcze. W ogóle ciężko to opisać słowami – po prostu zachwyciła mnie prawdziwość emocji na tych zdjęciach. Potem próbowałam przypomnieć sobie coś ze swoich porodów. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że niewiele pamiętam. Nie mogę otworzyć żadnego albumu i sobie tego przypomnieć. Ze ślubu mam zdjęcia i jak chcę po 10 czy 12 latach je obejrzeć, to sobie oglądam. Mam ogromny do tego sentyment i jestem w stanie się do tego czasu przenieść dzięki właśnie zdjęciom, które mam. Do swoich porodów nie mam jak. Żal i tęsknota, że nie mam i nie będę mieć. Tego się nie powtórzy, nie odrobi. Nie da się. I to doświadczenie sprawiło, że postanowiłam zacząć robić to w Polsce. Powiedzieć kobietom, że mogą takie zdjęcia mieć.

I wiesz, w tym roku zdobyłam właśnie w tym konkursie, od którego to wszystko się zaczęło w moim życiu, the Bronze Award! Dumna jestem, że mimo iż w Polsce ta fotografia dopiero raczkuje, to już jest na światowym poziomie.

Bardzo się ucieszyłam, kiedy zobaczyłam twoje zdjęcia z nagrodami. Gratuluję! Powiedz, dlaczego nie lubisz tego określenia: fotografia porodowa?

Poród to jest słowo, które boli. Ja nie fotografuję porodu dla porodu, ale fotografuję narodziny. Opowiadam historię, z porodem, z bólami – nie dla nich samych, ale żeby pokazać, że są po coś, narodziny są tym kulminacyjnym momentem. Jakby mi kobieta powiedziała, że nie chce tego elementu wcześniejszego, tylko narodziny, to dla mnie to jest OK. Zawsze mówię: można skasować te zdjęcia, jeśli nie chcesz pamiętać tego etapu.

W trakcie narodzin dziecka widzę w kobietach niesamowity blask. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby kobieta powiedziała, że źle wyszła, nieważne czy ma zmarszczki, czy drugi podbródek, urodziła dziecko! A ja też zdjęć nie retuszuję tak, jak się retuszuje zdjęcia studyjne. Ale też patrzysz na te zdjęcia z narodzin i zupełnie o co innego w nich chodzi.

Na Zachodzie ludzie mają zdjęcia swoich mam z porodówek z lat 70. Jak ja bym chciała zobaczyć swoją mamę zaraz po porodzie, tulącą mnie, z jakąś łzą wzruszenia, z iskrą w oczach…

Teraz czekam, aż któreś dziecko, które sfotografowałam, spojrzy świadomie na te fotografie i zadzwoni, żeby powiedzieć mi, jak to jest zobaczyć siebie na nich.

ania wibig

Więcej zdjęć i kontakt do Ani Wibig znajdziecie na jej stronie.

U nas możecie jeszcze zobaczyć materiały, w których pisałyśmy o akcji, jaką Ania zorganizowała dla rodzących w pandemii: tu i tu.

Dodaj komentarz