Zbudowałam szkołę dla swoich dzieci
Co zamiast tradycyjnej edukacji?
W tradycyjnym systemie coś im zgrzytało. Dzwonki, oceny, cały ten pruski ład. Zakasali więc rękawy i założyli swoje własne Szkoły. Przez duże „S”.
Szkoły, o których piszemy:
Zastanawiam się, czy Anię, Bognę, Jacka, Mikołaja i Przemka nazwać marzycielami czy realistami. Chyba i jedno, i drugie. Bo ich wszystkich łączy to, że wymarzyli sobie szkoły dla swoich dzieci. Może nie idealne, bo takie nie istnieją, ale skrojone na miarę. Zaspokajające potrzeby ich dzieci. Szkoły przez duże „S”. I nie poprzestali na marzeniach. Poznajcie DomoSzkołę, Mikroszkołę Włochy, Szkołę DobraTU i Mikroszkoły Konstancin oraz Grodzisk.
Można by o nich napisać „Rodzice, którzy stworzyli placówki edukacyjne, bo nie mogli odnaleźć się w tradycyjnych szkołach”. Ale za każdym z nich stoją nieco inne pragnienia, marzenia, potrzeby dzieciaków. Każdy przeszedł inną drogę, by od podstaw zbudować szkołę dla swoich dzieci. A z czasem nie tylko dla swoich, bo placówki szybko zaczęły przyciągać innych uczniów. Poznajcie historię Ani z DomoSzkoły, Bogny z Mikroszkoły w Konstancinie, Jacka z DobraTu, Mikołaja z Mikroszkoły Włochy i Przemka z Mikroszkoły Grodzisk.
Zatrzaśnięte drzwi
Historia Jacka Staniszewskiego zaczyna się w 2010 roku. Wraz z żoną Beatą szukał placówki dla swojego niepełnosprawnego ruchowo syna. Nie znaleźli takiej, która zapewni edukację na poziomie intelektualnym i jednocześnie uwzględni ruchowe problemy chłopca. Szkoły publiczne były za duże, za głośne. Do tego ta podstawa programowa, wkuwanie na pamięć i podejście: patrzenie na dziecko jak na element bezkształtnej masy, a nie człowieka z indywidualnymi potrzebami, umiejętnościami.
Dla Mikołaja Foksa „wyzwalaczem” była reforma 6-latków. Nie chciał, by jego dzieci zginęły w tłumie. Wcześniej chodziły do przedszkola montessoriańskiego, chcieli więc kontynuować taką formę edukacji. Ale niepubliczna szkoła spełniająca ich oczekiwania była poza zasięgiem finansowym. A edukacja domowa, choć świetna, na dłuższą metę nie pasowała ich rodzinie. Podobnie było w przypadku Bogny Olejnik. Perspektywa posłania do tradycyjnego systemu jej 6-, 7-letnich dzieci była jak zatrzaśnięcie drzwi do świata możliwości. To wyobrażenie okraszone było obawą o utratę entuzjazmu dzieci do poznawania świata i brania go „za bary”.
Przemka do działania pchnęła logistyka. Wyprowadził się z rodziną z Warszawy, a codzienne dojazdy do stolicy wykraczały poza ich możliwości. Z kolei Ania znała tradycyjne placówki z perspektywy rodzica i nauczyciela. Z każdym kolejnym rokiem szkolnym przekonywała się, że nie jest jej po drodze z tradycyjnym nauczaniem. I postanowiła, że jej córki nie pójdą do szkoły systemowej. Wiedziała, na jakiej formie nauczania jej zależy, a jednocześnie nie chciała rezygnować z pracy.
Kiełkujące pragnienie
U wszystkich moich bohaterów zaczęło kiełkować pragnienie stworzenia własnej szkoły. Jacek chciał placówki szanującej uczniów z niepełnosprawnościami, a jednocześnie niewkładającej wszystkich do jednego worka. Szkoły, w której dzieci nie będą postrzegane wyłącznie przez niepełnosprawność. Szybko zorientował się, że nie jest sam, zgłaszali się kolejni rodzice. „Zaczęliśmy rosnąć w siłę” – wspomina. Jako nauczyciel z dużym doświadczeniem miał bazę merytoryczną, by od decyzji szybko przejść do działania.
Historia Mikołaja to tak naprawdę historia czterech rodzin, które znały się z przedszkola. Zapragnęły razem stworzyć miejsce, które będzie odpowiadało na potrzebę indywidualnej edukacji i jednocześnie osiągalne finansowo. Podobnie było z rodzinami, które zorganizowały się w Konstancinie i Grodzisku. „Połączyły nas wspólne wartości edukacyjne i wychowawcze, oparte na akceptacji dziecięcej natury: różnorodnej i nie poddającej się jednej słusznej koncepcji dorosłych, której właściwością jest potrzeba poznawania, rozumienia i bycia zaangażowanym i wysłuchanym w ważnych dla siebie sprawach” – mówi Bogna.
A Ania przyznaje, że DomoSzkoła powstała dzięki temu, że ma ogromne szczęście. „Szczęście do bliskich, którzy wspierają mój pomysł, kibicują i pomagają w jego realizacji.
Rodzice i siostra zgodzili się, by w naszym rodzinnym domu stworzyć miejsce dla dzieci realizujących obowiązek szkolny poza szkołą”.
Wehikuł ludzki
Ania rzeczywiście miała fart z tym budynkiem. Moi bohaterowie zapytani o największą trudność w stworzeniu szkoły wymieniają właśnie takie „techniczne” kwestie, jak znalezienie odpowiedniej siedziby. „W Warszawie to trudne. Trzeba sprostać wszystkim przepisom przeciwpożarowym, sanepidowi. I jeszcze cała papierologia. Pisanie statutu szkoły jest trochę jak zabawa w ciuciubabkę, w której nie można zatracić swojego oryginalnego pomysłu na szkołę, a jednocześnie podać takie informacje, które będą akceptowalne dla urzędników, kuratoriów” – mówi Staniszewski.
Z kolei Mikołaj Foks wskazuje na kwestie finansowe. „Każdy z nas miał swoją pracę, nie chcieliśmy biznesu w postaci szkoły prywatnej. Nie mieliśmy ani pieniędzy, ani nikogo, kto zainwestowałby w powstanie placówki” – mówi. Dodaje jednak, że wyzwaniem większym niż finanse było zawiązanie grupy inicjatywnej, „stworzenie wehikułu ludzkiego, który poniesie ten pomysł”.
Bogna przyznaje, że inspiracją dla niej i rodzin założycielskich była siostrzana placówka z Włoch. Mieli więc przetarte szlaki. „Poniosła nas fala entuzjazmu, który nie słabnie mimo upływu lat”. Nie słabnie też entuzjazm Ani z DomoSzkoły, którą prowadzi na zasadzie wolontariatu. „Dochody wystarczają jedynie na opłaty, zakup książek, gier oraz artykułów plastycznych, wyjazdy na warsztaty. W ramach wolontariatu zajęcia prowadzi też Ola, która jednocześnie zapewnia edukację domową trójce swoich dzieci” – mówi. Przemek zadziałał ekspresowo. Kiedy do Grodziska przeprowadziła się trzecia z rodzin założycielskich, nie było nad czym się rozwodzić. „Wiosną ruszyliśmy z tym szalonym pomysłem. Równolegle ogarnęliśmy lokal, zgody sanepidu, kuratorium oraz rekrutację. Wszyscy mówili, że uruchomienie szkoły trwa mniej więcej rok. Nam udało się w trzy miesiące” – mówi nie bez dumy.
Duże „M”
Jakie miały być te wymarzone placówki?
Bogna: Od początku czuliśmy, że chcemy tworzyć miejsce przez duże „M”. Miejsce, które będzie trwałe, oparte na solidnym fundamencie nie tylko wspólnych potrzeb, ale też więzi dzieci i dorosłych, rodziców i nauczycieli. Duże „M” to również Montessori – pedagogika, na której pragnęliśmy oprzeć nie tylko organizację naszej szkoły, ale w której przede wszystkim zakotwiczyliśmy nasze myślenie o potrzebach dzieci i o tym, kim każde z nich jest.
Jacek: Nie chcieliśmy nigdy tworzyć szkoły dla niepełnosprawnych, ale miejsce uwzględniające specjalne potrzeby niektórych uczniów. Szkoła bez spiny, bez ocen. Bez porównywania się. Nie jesteśmy alternatywą dla systemu, też realizujemy program i nie ślizgamy się po nim. (śmiech) Zależało mi na zaangażowaniu uczniów, ich samodzielności. Żeby i im, i nauczycielom chciało się tam przychodzić.
Mikołaj: Przede wszystkim chodziło o społeczność. Taką, w której uczniowie, nauczyciele i rodzice znają się, tworzą wspólnotę, dzielą wartości. Lokalność – to jedno z ważniejszych kryteriów w rekrutacji. Żeby dzieciaki mogły razem wracać ze szkoły czy umawiać na spacer w parku z psem.
Ania: Chciałam stworzyć miejsce wspierające rodziny w alternatywnym nauczaniu – bez ławek, ocen, kar i nagród, z otwartością, elastycznością i indywidualnym podejściem do każdego ucznia. Miejsce, o jakim sama marzyłam dla swoich dzieci.
Bogna: Pragnęliśmy szkoły skupiającej energię na efektywnym uczeniu się, bez rozpraszaczy w formie ocen i dzwonków, ukierunkowanej na rozwijanie indywidualnych talentów i supermocy, gdzie sprawstwo i motywacja wewnętrzna dzieci będą motorem w procesie zdobywania wiedzy.
Samodzielność
Jackowi wydaje się, że jego szkoła wcale nie jest wyjątkowa. Śmieje się, że chyba zapomniał, na czym polega tradycyjny system. „Pozwalamy dzieciakom na błędy. Nie zakuwają, tylko uczą się myśleć. Są zaopiekowani pod kątem psychologicznym. Nie porównują się. Uczniowie i nauczyciele mają dużą autonomię w realizacji programu” – mówi.
W każdej z placówek, o których rozmawiam, jedną z ważniejszych cech jest stawianie na samodzielność uczniów, której w tradycyjnej szkole jest niewiele. Uczniowie w Konstancinie sami planują czas pracy, decydują, kiedy i w jakiej formie nauczą się wybranych zagadnień. „Mogą wyrażać swoje pomysły na sto sposobów, a ich starań i osiągnięć nie zamykamy w formule pustej cyfry lub innej liczbowej skali. Pracujemy w oparciu o informację zwrotną, uwzględniając samoocenę ucznia w procesie oceniania. Starsze klasy liczą 6–8 osób. Wybrane zajęcia łączymy między rocznikami, by wykorzystać to, co najcenniejsze w metodzie Montessori, czyli różnorodność doświadczeń i wzajemne wsparcie uczniów w różnym wieku i na różnym poziomie zaawansowania” – mówi Bogna.
Czekoladowy budyń i edukacyjny pamiętnik
DomoSzkoła to z kolei wycieczki, codziennie spacery, warsztaty. „Często uczymy się spontanicznie, nie używamy podręczników, za to wykorzystujemy wiele innych źródeł, m.in. atlasy czy podcasty, materiały autentyczne. Zdobywamy wiedzę w lesie, na podłodze, w kuchni i wszędzie tam, gdzie mamy na to ochotę. Gdy uczymy się o rybach, idziemy do sklepu rybnego. Kiedy rozmawiamy o czekoladzie, robimy czekoladowy budyń. Doświadczamy, dotykamy, poznajemy” – mówi Ania.
Ania w swojej pracy najbardziej lubi to, że może podążać za dziećmi i nie obowiązują ich żadne schematy. Jeśli drugoklasista ma ochotę rozwiązywać zadania z potęgami i ułamkami robi to, bo akurat te zagadnienia go zainteresowały. Często wiele tematów wychodzi spontanicznie, gdy któreś z dzieci jest czymś zafascynowane i zadaje pytania. W realizowaniu pracy z uczniami w różnym wieku pomaga plan daltoński. „Bardzo ważna jest dla mnie praca nad kompetencjami miękkimi, które już teraz są bardziej cenione niż twarde. Staram się jak najwięcej tematów realizować metodą projektu, starając się maksymalnie zaangażować w realizację dzieci. Każdy projekt podsumowujemy plakatem, filmem, prezentacją, lapbookiem. Po kilku tygodniach wracamy do naszych prac, rozmawiamy i wspominamy. To taka forma edukacyjnego pamiętnika” – opowiada Ania.
Leśne dzieci
Kolejnym istotnym elementem placówek założonych przez moich rozmówców jest edukacja na łonie natury. DomoSzkołę prowadzi fundacja „Między Drzewami”. Jej zadaniem jest wspieranie rodzin w edukacji (w ogóle, nie tylko alternatywnej). Nazwa nie jest przypadkowa. „Duży nacisk kładziemy na kontakt z naturą i tym, co nas otacza. Tam szukamy wielu inspiracji, tam odpoczywamy i ładujemy nasze wewnętrzne pokłady energii” – wyjaśnia Ania.
Bogna dodaje: „Choć nie jesteśmy tradycyjną leśną szkołą, to nieustannie wykorzystujemy zasoby przyrodnicze okolicy. Gdy tylko to możliwe, wynosimy stoły do mikroszkolnego ogrodu, by tam kontynuować pracę. Pielęgnujemy czwartkowe wyprawy do lasu. Jak oka w głowie strzeżemy czasu swobodnej zabawy i eksploracji przyrody każdego dnia, w każdej klasie, na każdym etapie edukacyjnym”.
Kompetencje przyszłości
Na gruncie doświadczeń Jacka powstała kolejna placówka, DobraTU, którą obecnie kieruje, a jego syn, wtedy 7-latek – dziś jest uczniem 2 klasy liceum. „To niezależny, myślący człowiek, który akceptuje swoją niepełnosprawność, zna swoje prawa. Chodzi do szkoły bez lęku. Ma świadomość, z czego jest dobry, a co nie jest jego mocną stroną. Nie martwi się gorszymi ocenami, ale cieszy z tego, co mu wychodzi. Ma poczucie, że zdobywanie wiedzy zależy od niego” – wylicza Jacek. I z dumą patrzy na owoce rodzinnej decyzji: „Cieszę się, z tego, co zrobiliśmy. Zarówno mój syn, jak i inni uczniowie znają swoje mocne i słabe strony. Umieją sobie radzić”.
W szkole Bogny tyle samo czasu poświęca się na troskę o dobrostan emocjonalny i dobre relacje, ile na „zwykłą” naukę. „Wierzymy, że umiejętność identyfikowania potrzeb i rozmowy o nich, zdolność rozwiązywania konfliktów, współpraca w grupie to kompetencje przyszłości. Uzbrajamy w nie nasze dzieci. Uczymy się całe życie, czego przykładem każdego dnia sami staramy się być dla naszych dzieci” – mówi.
Z ludzką twarzą
Mikołaj z kolei cieszy się, że udała im się ta lokalność. „Wiele dzieci mówi do mnie »wujku«, bo większość znam z imienia, mogę zagadać. Nasze znajomości wychodzą poza szkołę, rodzą się przyjaźnie. Pomagamy sobie, co szczególnie było widać podczas pandemii. Stworzyliśmy szkołę z ludzką twarzą” – zapewnia. Podobne zalety wylicza Przemek: „To niesamowite widzieć, jak rodzice wzajemnie sobie pomagają (np. odwożą dzieci do szkoły). Mówię o pomocy nie tylko w kontekście szkolnym, ale ogólnoludzkim, np. gdy w którejś z rodzin przychodzi na świat nowy człowiek i potrzebuje wsparcia”.
I dodaje: „To chyba nasza największa siła. Tworzymy społeczność, w której dzieciaki czują się bezpiecznie. Pokazujemy, jak działać razem, by osiągać założone cele. Widzą w praktyce, jak ważne jest zaangażowanie na rzecz lokalnych społeczeństw. Chcemy, by dzieci z naszej szkoły były silnymi, niezależnymi dorosłymi, którzy będą potrafili znaleźć swoje miejsce w życiu”.
Lekcja dla dorosłych
Moi rozmówcy z dumą mówią o swoich inicjatywach. Uśmiechają się na myśl o tym, jakich uczniów poślą w świat. Ale przyznają też, że założenie szkół dla swoich pociech, a potem innych dzieciaków, to była też wielka lekcja dla nich samych.
Lekcja, która nadal trwa.
Mikołaj chętnie mówi o swoim doświadczeniu, a mikroszkół – jak widać – powstaje coraz więcej. „Historie założenia własnej szkoły inspirują. Dlatego w ostatnich latach wielokrotnie ktoś pytał mnie, jak to zrobić. Dzielenie się taką wiedzą i obserwowanie, jak rosną kolejne inicjatywy, to wspaniałe uczucie” – mówi.
„Bycie razem, dla nas dorosłych, to nieustanny, praktyczny kurs NVC, negocjacje, kręgi, wspólny czas, który buduje nasze zasoby empatii na przyszłość. Chcemy, żeby nasze dzieci nasiąkały tym obrazem i myśleniem o relacji z drugim człowiekiem. Tworzenie mikroszkoły to ogromna przygoda i satysfakcja dla nas dorosłych” – zapewnia Bogna.
Ania nauczyła się, że dzień nie zawsze wygląda tak, jak sobie zaplanowała. Zdarza się, że mali odbiorcy nie są zainteresowani tematem, jaki dla nich przygotowała. Wtedy szuka alternatyw. „Dzięki pracy w DomoSzkole poszerzam swoje horyzonty, uczę się nowych rzeczy, poznaję wiele ciekawych osób, wykorzystuję swoje mocne strony i walczę ze słabościami. Spełniam swoje marzenie, by nie być NAUCZycielem, ale przewodnikiem w zdobywaniu wiedzy, szukaniu swoich pasji i zdobywaniu nowych kompetencji” – kończy.