dzieciństwo rodzicielstwo

Wiek niewinności

Czasem dzieci serio wiedzą lepiej od nas, co dla nich i dla nas najlepsze

Wiek niewinności
Lidka Dzwolak

Widziałam takie sceny tysiące razy. W kawiarni, w pociągu, na placu zabaw, pod żłobkiem, w domu – wszędzie tam, gdzie z dziećmi przebywają rodzice. Zaangażowani, świadomi, często bliskościowi, chcący dla swojego dziecka jak najlepiej. Bo wiedzą lepiej od niego, czego potrzebuje. Co dla niego dobre.

Scenariuszy są setki. Chowane na bezglutenowej diecie dziecko pałaszuje gigantyczną bułę. Schludnie ubrane wnuki schludnie ubranych dziadków taplają się w kałużach. Wysportowany ojciec za nic nie może przekonać córki, by spróbowała jazdy na rowerze lub poszła na lekcję pływania. Albo syn matki, która doświadczyła w młodości bulimii – mój syn – przez cały dzień odmawia jedzenia, a potem opycha się lodami. Właśnie, opycha. Bo przecież nie najada. Lodami nie można, nie wolno się najeść.

Po latach trwania w niezdrowej relacji z jedzeniem, a później równie obsesyjnego budowania zdrowej relacji z jedzeniem zupełnie niewinna i przezroczysta frajda, jaką mój syn ma ze zjedzenia trzech porcji lodów, długo była dla mnie nie do pomyślenia. Mimo że sama nieraz wciągałam bez niczyjej pomocy półlitrowe pudełko lodów. Zawsze jednak wymyślałam jakąś wymówkę. Miałam okres. Zawaliłam termin w pracy. Pokłóciłam się z przyjaciółką. Przecież inaczej bym sobie na taką zwykłą, cielesną przyjemność nie pozwoliła. Miałam na to za dużo zdrowego (zawsze zdrowego) rozsądku. I klasowego wstydu.

Nieprzypadkowo do naszego języka z taką łatwością wdarło się angielskie „guilty pleasure”. W dobie wellnessu, fitnessu, virali i darmowych aplikacji do liczenia kroków, kalorii, kęsów i wartości odżywczych ciało, które czerpie z czegoś nieograniczoną przyjemność, jest (wciąż!) postrzegane jako grzeszne. Podejrzane. Wymagające dyscypliny. Uwydatnienia i uwydajnienia.

Na które dzieci, ku naszej frustracji, zupełnie nie mają ochoty. Na szczęście dla nich. Jak w cudownym wierszu Danuty Wawiłow, który 30 lat temu czytała mi mama i który wraca do mnie co rano, ilekroć wyprawiam własne dzieci do przedszkola, jednocześnie pakując się do pracy i wyganiając męża spod prysznica:

Szybko, zbudź się, szybko, wstawaj!
Szybko, szybko, stygnie kawa!
Szybko, zęby myj i ręce!
Szybko, światło gaś w łazience!
Szybko, tata na nas czeka!
Szybko, tramwaj nam ucieka!
Szybko, szybko, bez hałasu!
Szybko, szybko, nie ma czasu!

Na nic nigdy nie ma czasu?

A ja chciałbym przez kałuże
iść godzinę albo dłużej,
trzy godziny lizać lody,
gapić się na samochody
i na deszcz, co leci z góry,
i na żaby, i na chmury,
cały dzień się w wannie chlapać
i motyle żółte łapać
albo z błota lepić kule
i nie spieszyć się w ogóle…

Chciałbym wszystko robić wolno,
ale mi nie wolno?

No, nie wolno. Bo szef zwróci tacie uwagę. Bo pani w przedszkolu grzecznie poprosi mamę, by kolejnego dnia przywiozła cię wcześniej. Bo ktoś spóźni się na swoją zmianę, nie zdąży na spotkanie z przełożoną, przez co nie dostanie awansu, nie będzie mieć przedłużonej umowy, nie otrzyma zlecenia i w konsekwencji zapłaty. Im gorsza sytuacja ekonomiczna rodziny, tym mniejsze pole manewru na radosne odpuszczanie. Na bezpieczne zwalnianie bez groźby zwolnienia.

Inflacja podnosi wydatki i ciśnienie. Co rano wypędzamy więc coraz wcześniej dzieci z łóżek i gnamy je do tramwajów, samochodów i na rowery, by zdążyć do pracy. I zarobić na brokuły, fasolę, chleb na zakwasie, lody, bułki, zabawki i subskrypcję Netflixa. I na naszą terapię albo zajęcia z mindfulnessu, na które się zapisałyśmy, by wreszcie nauczyć się luzować i czerpać satysfakcję z drobnych przyjemności. Bo jakoś musimy te umiejętności naszym dzieciom przekazać, skoro przeczytałyśmy, że są ważne dla ich zdrowia psychicznego! Inaczej skończą jak my, wiecznie zestresowane, napięte, rozczarowane, wygłodniałe, smutne. A tego za nic nie chcemy. Wiemy przecież, jak bardzo ma się przez to pod górkę. Jak bardzo człowiek jest nieszczęśliwy.

A szczęście naszych dzieci to wciąż w Polsce jedna z najważniejszych wartości, jak wynika z badania przeprowadzonego w 2019 roku przez Centrum Badań Opinii Społecznej. Aż 80% ankietowanych uznało „szczęście rodzinne” za najistotniejszy cel ich życia codziennego. Na kolejnym miejscu znalazło się zdrowie (55%), później spokój (48%), a nieco dalej szacunek (42%). Ale nie nasz wobec innych ludzi, tylko innych wobec nas. „Udział w demokratycznym życiu społeczno-politycznym” (8%) i „życie pełne przygód oraz wrażeń” (5%) znalazły się na szarym końcu. Czyli z perspektywy osób mieszkających w Polsce, wychowujących dzieci i dbających z całych sił o „szczęście rodzinne”, mądrość i emocjonalne bogactwo płynące z ciekawych doświadczeń, bycia w przyrodzie, radości z poznawania świata i spotykania innych od nas ludzi nie są istotne. Podobnie jak zaangażowanie społeczne na rzecz wspólnego dobra i wspólnych praw. Choć żyjemy w kraju, w którym, zgodnie z raportem Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę z 2023 roku, „większość dzieci i nastolatków (79%) doświadczyła w swoim życiu choć raz przemocy lub zaniedbania” – fizycznego i emocjonalnego.

Jak to możliwe? Przecież wszyscy chcemy, aby nasze dzieci były szczęśliwe. Najszczęśliwsze! By nie musiały chodzić na terapię ani fizjoterapię, by mówiły po angielsku z zachodnim akcentem, by umiały myśleć krytycznie i były samoświadome, potrafiły nawiązywać dobre relacje, cieszyły się z życia i w ogóle doświadczyły dobrostanu i harmonii, które staramy się im wszczepić jak turbonowoczesne implanty za pomocą kodów i łatek z poradników, blogów, artykułów i kursów online o dziecięcej psychologii, dietetyce, komunikacji czy rozwoju neurologicznym.

Wiem, bo sama chciałabym zapewnić moim dzieciom jak najlepszą przyszłość. Uodpornić je na wszelkie zagrożenia. I wyposażyć we wszystko, czego sama nie wyniosłam z rodzinnego domu, a czego potem potwornie mi w życiu brakowało. Tylko że monitorując i przez to oceniając każde zachowanie dzieci, budujemy nie „szczęście rodziny”, lecz pomnik trwalszy od spiżu dla społecznych strachów, hierarchii i traum, zapisanych w naszych ciałach na poziomie komórkowym. Niezbywalnym. Warunkującym nasze zdrowie i zdolność do sensownej odpowiedzi na kolejne kryzysy. Bo im więcej takiego lepkiego mułu odłoży się w naszych żyłach, organach i neuronach, tym bardziej wszelkie stresujące sytuacje będą jak woda na młyn naszych wcześniejszych lęków. Choć chcemy dobrze, wychodzi jak zwykle.

Na szczęście istnieją na to szczepionki.

Jako pierwszą dawkę warto dać sobie i dziecku – gdy akurat mamy szansę – „przez kałuże iść godzinę albo dłużej”. Nie w imię ideałów rodzicielstwa bliskości, tylko dla własnej przyjemności. Bezrefleksyjnej. Niewywołującej wyrzutów sumienia. Niewymagającej wewnętrznych rozgrzeszeń ani usprawiedliwień, ani obietnic poprawy.

Po drugą dawkę szczepionki trzeba wyrwać się z domu. Iść do znajomych, którzy w przeciwieństwie do nas jedzą mięso. Dać córce zapisać się na kickboxing lub kupić jej upragnioną blond Barbie, by mogła się bawić z koleżankami z klasy. Puścić syna do kolegi, z którym przez kilka godzin będzie oglądał bajki. I nie mieć z tego powodu zgryzoty. Tylko cieszyć się, że nasze dzieci budują własny świat i relacje po swojemu. Bo nie zostały wcale stworzone na nasze podobieństwo. I dobrze, aby zrozumiały, że wszystkie poglądy, nawyki, standardy, zwyczaje i lęki, jakie wyniosą z domu, nie są prawem Bożym, tylko jednym z wielu równoważnych sposobów bycia w świecie, z którego mogą, ale nie muszą skorzystać.

Ta dwudawkowa szczepionka ma szczególny sens w dobie zmian klimatu, które – jak przekonują Helen Adams, Sophie Blackburn i Nadia Mantovani w artykule naukowym „Psychological resilience for climate change transformation: relational, differentiated and situated perspectives” – tylko pogłębią obecną pandemię stresu, depresji i zaburzeń lękowych. Zarówno wśród dorosłych, jak i dzieci, szczególnie tych, które doświadczyły w przeszłości przemocy czy zaniedbania. Co w Polsce, przypomnę, dotyczy 79% dzieci. Choć 80% dorosłych deklaruje, że celem życia jest dla nich dbałość o rodzinne szczęście. Mimo to na szczęście nie wszystko jeszcze stracone. Zdaniem Adams, Blackburn i Mantovani bowiem tym, co wzmacnia odporność jednostek na rozmaite kryzysy i umożliwia ich adaptację do trudnych zmian, nie są wcale indywidualna dyscyplina czy dobre konsumenckie wybory. Tylko wsparcie ze strony rozbudowanych społecznych sieci pomocy i wymiany. Gdzie każdy orze, jak może, na rzecz wspólnych plonów.

Nasze dzieci nie potrzebują ratunku przed lodami, bułami, spóźnieniami czy błotem, tylko przed przemocą, zaniedbaniem, nadmierną dyscypliną, krzywdzącymi ocenami, ekspansywnym strachem, powodziami, pożarami, suszą. A tych nie pokonamy w pojedynkę. Cała nadzieja więc w byciu razem.

Dlatego odpuśćmy sobie ten ciągły monitoring i rozgrzeszmy się z wyborów, których nie pochwaliłyby ekspertki z Instagrama czy Ładnego Bebe. I zamiast tracić energię na zamartwianie się nad każdą najdrobniejszą decyzją, zacznijmy oszczędzać siły na przyszłość. Bo wszystkie i wszyscy jedziemy na jednym, wspólnym wózku. Nawet jeśli zewsząd wmawia się nam, że pchamy nasze spacerówki i gondolki samodzielnie. I że musimy wyprzedzić innych. To bujda. Pora zwolnić. Zakończyć wyścig i dać za wygraną. A potem wspólnie zadbać o nasz dobrostan. I przestać tak panicznie bać się przyjemności.

Dodaj komentarz