Jak będzie im się żyło?
O roli edukacji klimatycznej
Nie lubię być matką w dobie zmian klimatu. Nie podoba mi się, jak niepewnie rysuje się przyszłość naszych dzieci. Boję się, że nie będą żyły długo i szczęśliwie. Złości mnie, że mogę ich na to, co nadejdzie, nie przygotować. Mam ciarki, gdy czytam w oficjalnej stołecznej strategii adaptacji do zmian klimatu, że dzielnica, w której mieszkamy, zmieni się w najbliższych latach w narażoną na powodzie wyspę upałów.
Jakby nie wystarczyło, że według badań zespołu z Uniwersytetu Harvarda i University College London w związku ze smogiem w Polsce umiera rocznie około 100 tysięcy osób. Czyli niemal tyle samo, co na koronawirusa podczas pierwszych, najgorszych fal pandemii.
Na początku mnie to paraliżowało. Teraz popycha do działania. I prowokuje, by się na poważnie zastanowić, jak w praktyce możemy wesprzeć nasze dzieci w radzeniu sobie z czymś, co nas same przerasta. I jak powinna wyglądać edukacja klimatyczna – i ta odgórna, systemowa, i ta oddolna, na własną rękę.
Agatę Lewandowską poznałam na jednym z pierwszych polskich zjazdów rowerów towarowych na długo przed tym, jak sama urodziłam, a ona zaangażowała się w ruch społeczny Rodzice dla Klimatu i została kierowniczką Referatu Klimatu w Urzędzie Miasta Gdyni, który odpowiada za realizację polityki klimatycznej miasta i kształtuje edukację klimatyczną na poziomie samorządowym. Moje dzieci uwielbiają jej pierogi z owocami. Ja uwielbiam jej ciepło, odwagę, upór i to, co sama ze śmiechem nazywa „wciąż odnawialną energią” do pracy na rzecz wspólnego dobra. Na rzecz przyszłości moich dzieci. Na rzecz przyszłości jej trzech coraz większych córek. To od niej uczę się otwarcie przyznawać do lęku i gniewu, które towarzyszą rodzicielstwu w dobie zmian klimatu. I to ona inspiruje mnie, by mimo wszystko nie załamywać rąk. Gdy pytam ją o edukację klimatyczną w Gdyni, opowiada o prowadzeniu warsztatów dla radnych i nauczycieli, organizowaniu kampanii społecznych i wdrażaniu ekologicznych regulacji w innych jednostkach miasta, odpowiedzialnych za energetykę, mieszkalnictwo czy bezpieczeństwo żywieniowe. Jednak gdy pytam ją o doświadczenia jej córek z edukacją klimatyczną w szkole, wzdycha i przyznaje, że sprawa jest bardziej skomplikowana.
Czy zaangażowanie ekologiczne jest czymś powszechnym w waszej szkole?
Wbrew powszechnej opinii naprawdę nie wszyscy młodzi ludzie angażują się w strajki klimatyczne. Wśród rówieśników moich córek, tak jak wśród dorosłych, istnieją duże różnice przekonań na ten temat. Jedni wynoszą z domów wiedzę o zrównoważonym transporcie i zaletach kuchni roślinnej, a innych rodzice uczą, że globalne ocieplenie to bzdura.
Myślałam, że zaangażowanie ekologiczne jest dzisiaj cool.
Niekoniecznie. Zrównoważone wybory nie zawsze są wygodniejsze. I często stoją w kontrze do mód, które dyktuje kultura konsumpcyjna. Jeśli decydujemy się mieć jak najmniejszy negatywny wpływ na środowisko, zgadzamy się na różne wyrzeczenia, prowadzimy w miarę zrównoważony tryb życia, dzieci z innych baniek mogą uznać te wybory za niezrozumiałe, dziwaczne, a nawet śmieszne. A jeżeli do tego dziecku zależy, bo jest wrażliwe, emocjonalne, i stara się dzielić z innymi swoją wiedzą, szerzyć wśród rówieśników różne zielone rozwiązania, to naprawdę łatwo o łatkę ekoświra.
„(...) dzieci z innych baniek mogą uznać te wybory za niezrozumiałe, dziwaczne, a nawet śmieszne. A jeżeli do tego dziecku zależy, bo jest wrażliwe, emocjonalne, i stara się dzielić z innymi swoją wiedzą, szerzyć wśród rówieśników różne zielone rozwiązania, to naprawdę łatwo o łatkę ekoświra.”
Ekoświra? Serio?
Tak. Staję wtedy przed nieprzyjemnym pytaniem: czy ważniejsze jest chronienie dobrostanu psychicznego mojego dziecka, czy dbanie o przyszłość całego pokolenia? Dlatego wolę promować zaangażowanie ekologiczne wśród całej społeczności szkolnej, a nie jakiejś konkretnej klasy, grupy rówieśniczej. Jeśli wszyscy przyjmą zasadę, że na piknikach i uroczystościach używa się wielorazowych naczyń i pije kranówkę, a na wycieczki jeździ się transportem zbiorowym, to nikt nikogo nie będzie wyśmiewał ani wytykał palcami. Chociaż oczywiście wciąż może się znaleźć grupa rodziców, którzy proklimatyczną inicjatywę zbojkotują i zabronią dzieciom brać w niej udział.
Przeżywasz to?
Jak wszystkie rodzicielskie wyzwania. Oczywiście, że to frustrujące, gdy próbujemy zrobić coś dla wspólnego dobra i sięgamy po sprawdzone, sensowne rozwiązania, a mimo to zderzamy się ze ścianą albo wręcz z agresywnym sprzeciwem. Czasem mam wrażenie, że zanim zabierzemy się do edukacji klimatycznej, musimy najpierw zrozumieć, że nie każdy ma taki sam poziom świadomości stanu środowiska. Co może prowadzić do niechęci do wszelkich prób zmiany status quo. Uczmy się empatii i tolerancji dla cudzych przekonań i rozpowszechniajmy wiedzę naukową w dostępny sposób. Mówmy o gotowych receptach i zachęcajmy do zmian. I oczywiście wyposażajmy ludzi w umiejętność odsiewania wiedzy od fake newsów.
Tylko jak to osiągnąć?
Najskuteczniejsze byłyby oczywiście działania systemowe. Od wdrażania zielonych regulacji, takich jak ustawa kaucyjna czy wiatrakowa, po docenienie wpływu czynników klimatycznych na zdrowie i edukację w dokumentach i strategiach ministerialnych. Dużo mogłyby też zmienić odpowiedzialne kampanie w środkach publicznego przekazu i mediach społecznościowych. Ale mamy również inne, oddolne narzędzia do edukacji, jak pochodząca z Francji Mozaika Klimatyczna, czyli warsztat, którego uczestnicy mogą sami na podstawie danych wydedukować, jakie są skutki zmian klimatu w skali globu. Potem oczywiście warto sobie jeszcze postawić pytanie, jak te skutki oddziałują na różne aspekty życia ludzi w zależności od ich miejsca zamieszkania.
„Społeczne przekonanie, że młode pokolenie w naszym imieniu rozprawi się z kryzysem klimatycznym, bo jest rzekomo lepiej wyposażone, by sobie z nim radzić, jest potwornie nie fair.”
A czy to ich nie wystraszy?
Nie, jeśli im pokażesz, że ich działania mają realne przełożenie na sytuację. I że nie są w tym same. Społeczne przekonanie, że młode pokolenie w naszym imieniu rozprawi się z kryzysem klimatycznym, bo jest rzekomo lepiej wyposażone, by sobie z nim radzić, jest potwornie nie fair. Dlatego edukacją klimatyczną trzeba obejmować osoby decydenckie, które obecnie modelują świat i szykują rozwiązania między innymi dla naszych dzieci.
To jak radzisz wspierać zaangażowanie klimatyczne młodych ludzi, by równocześnie nie obciążać ich nadmierną odpowiedzialnością?
Na pewno pomaga rozróżnienie obszarów, na które mamy wpływ, od tych, na które go nie mamy. I to, by nie być zbyt kategorycznym. Nie wyobrażam sobie zniechęcać córek do słuchania Taylor Swift tylko dlatego, że ta za dużo lata samolotem! Dobrze, jeśli kryzys mobilizuje do działania, a nie odbiera frajdę z codziennych przyjemności. Choć system ETS na prywatne jety by się przydał!
Jak zadbać o ten dobrostan?
Ważne, by znaleźć swój sposób na odskocznię. Szydełkowanie, pływanie, planszówki, książki – co kto lubi, byleby to było coś, co nas w całości pochłania i relaksuje. Poza tym ruch Rodzice dla Klimatu nauczył mnie, jak istotna jest wspólnota. Dlatego warto znaleźć inne rodziny, które myślą podobnie, podobnie spędzają czas, dokonują podobnych wyborów. W takim gronie nie tylko łatwiej coś osiągnąć czy poczuć sprawczość, ale i się rozluźnić, odetchnąć, znaleźć nadzieję.
Z Mateuszem Chaberskim – również ojcem trzech córek, choć nieco od dzieci Agaty młodszych – spotkałam się po raz pierwszy pół roku temu. Na bagnie na warszawskim Zakolu Wawerskim, gdzie uzbrojony w gumiaki i repelent na komary, prowadził zajęcia dla osób studiujących w Katedrze Performatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zamiast grzecznie uczestniczyć w studenckich ćwiczeniach, plotkowaliśmy po krzakach o ulubionych programach kulinarnych i zabawach sensorycznych naszych przedszkolaków z porostami, korą, mchem, glonami i kwiatami akacji. Rozmawiało nam się tak dobrze, że nie zauważyliśmy przechodzącego obok bobra. Po paru dniach zaczęliśmy się wymieniać zdjęciami, na których nasze dzieci chodzą po drzewach, grzebią w kałużach i smakują kwiatów koniczyny. Trochę z sympatii, trochę dla inspiracji, trochę z próżności, ale głównie dla spokoju ducha. Skoro inni rodzice w innych polskich miastach także wspierają zaangażowanie środowiskowe swoich dzieci, to może nie wszystko stracone?
Jak to jest być jednocześnie ojcem trzech córek i badaczem opowieści o kryzysie klimatycznym?
To dość borderline’owe doświadczenie. Wyobraź sobie scenę jak z powieści Małgorzaty Musierowicz. Bawimy się razem z dziewczynkami w łazience, chlapiemy, mamy z tego dużo radości. A mnie nagle nachodzi myśl: jaką one będą miały przyszłość? Jak będzie im się żyło, kiedy będą w moim wieku? Czy będą miały nadal dostęp do wody? Wtedy oczywiście zaczynam się martwić, że nie powinniśmy się tak tą wodą bawić.
I co wówczas robisz?
Zazwyczaj gryzę się w język. Choć czasem się łamię i mówię, żeby nie marnowały wody.
A co one na to?
Dziwią się dlaczego, skoro woda jest wszędzie. Wtedy uświadamiam im, że są na świecie takie regiony, w których jej brakuje, i że wkrótce Polska może się stać jednym z nich ze względu na coraz częstsze susze. Po czym od razu się zastanawiam, czy to na pewno dobra strategia.
Dlaczego?
Ponieważ sam pamiętam, jak babcia męczyła nas swoim powojennym lękiem o przyszłość. Przeżyła głód, dlatego nie pozwalała nam niczego wyrzucać, złościła się, gdy marnowaliśmy jedzenie lub wodę. Nie jestem pewien, czy warto taką strategię powielać i uczyć troski o środowisko groźbą, a nie prośbą.
I czy warto przekazywać te lęki dalej.
Tak. Tym bardziej że dziewczyny i tak już sporo tych lęków przejęły. Wiedzą o ekologii zdecydowanie więcej niż ja w ich wieku.
„Wyobraź sobie scenę jak z powieści Małgorzaty Musierowicz. Bawimy się razem z dziewczynkami w łazience, chlapiemy, mamy z tego dużo radości. A mnie nagle nachodzi myśl: jaką one będą miały przyszłość? Jak będzie im się żyło, kiedy będą w moim wieku? Czy będą miały nadal dostęp do wody? Wtedy oczywiście zaczynam się martwić, że nie powinniśmy się tak tą wodą bawić.”
Przy takim ojcu to chyba nic dziwnego.
Niby tak, ale mam wrażenie, że większość ich wiedzy pochodzi z samorządowego przedszkola, które wykonuje wielką robotę w zakresie edukacji środowiskowej. Nie wiem, czy to dzięki ogólnopolskiej podstawie programowej, czy raczej zaangażowaniu krakowskiego urzędu. Moje córki wiedzą o zasadach recyklingu i o specyfice lokalnych zanieczyszczeń i smogu dużo więcej niż ja na etapie edukacji przedszkolnej czy nawet wczesnoszkolnej.
Poprawiają cię, gdy wrzucasz coś nie do tego kosza?
Oczywiście! Dla nich te zasady, jak wszystkie normy, których uczy je przedszkole, są święte. Bardzo się stresują, gdy ktoś się ich nie trzyma. Czasem się martwię, że nawet za bardzo.
Za bardzo?
Tak. W ich dziecięcej wrażliwości nie ma miejsca na dorosłe kompromisy. Skoro usłyszały w przedszkolu, że foliowe torebki duszą ptaki albo lądują w brzuchu wieloryba, to gdy na zakupach chcę sięgnąć po foliówkę, bo zapomniałem z domu wielorazowych toreb, płaczą, że zabijam w ten sposób zwierzęta.
I co im wtedy mówisz?
Tłumaczę, że czasem sytuacja zmusza nas do różnych ustępstw. I obiecuję, że nie wyrzucę tej torebki po zakupach do śmieci, tylko będę jej używał do pakowania skarpetek na wyjazdy albo do wynoszenia metalu i plastiku do śmieci. Staram się ten lęk i wyrzuty sumienia jakoś w nich rozładować. Opowiedzieć inaczej. Nie na zasadzie zbrodni i kary. Prywatyzacja kryzysu klimatycznego, czyli zrzucanie go na barki pojedynczych osób i ich wyborów konsumenckich, niczego nie rozwiązuje. Szczególnie w przypadku dzieci, które los świata dotyka do żywego. Dlatego choć badam naukowo narracje i działania artystyczne skupione wokół kryzysu klimatycznego, coraz bardziej skłaniam się do tego, żeby z dziećmi o nim nie rozmawiać.
Serio?
Sądzę, że dorosła, rozbudowana świadomość ekologiczna może je tylko bardziej wystraszyć i zmusić do zinternalizowana niezdrowej dla nich dyscypliny i stresu.
„W ich dziecięcej wrażliwości nie ma miejsca na dorosłe kompromisy. Skoro usłyszały w przedszkolu, że foliowe torebki duszą ptaki albo lądują w brzuchu wieloryba, to gdy na zakupach chcę sięgnąć po foliówkę, bo zapomniałem z domu wielorazowych toreb, płaczą, że zabijam w ten sposób zwierzęta.”
Albo wepchnąć w bezsilność i poczucie beznadziei. Jednocześnie chciałoby się dzieci jakoś do tego kryzysu przygotować.
Uważam, że znacznie ważniejsze niż robienie im wykładów czy przymuszanie do jakichś zasad jest współdziałanie z nimi i przyrodą. Bycie z nimi razem w środowisku. Zwracanie na nie uwagi i tworzenie przestrzeni na jego doświadczanie, by dzieci same mogły się do niego zbliżyć, poznać je, nawiązać z nim relację na własnych zasadach.
Tylko jak wygospodarować na to czas?
Nie trzeba wiele. Tak pojęta edukacja klimatyczna wydarza się właściwie bezwiednie. Za każdym razem, gdy wyjdziemy do sklepu czy na plac zabaw albo kiedy wracamy z przedszkola. Wystarczy samemu zainteresować się otoczeniem. Zacząć zauważać i nazywać drzewa. Zachwycać się fajnie wyglądającym krzakiem czy korą. Przystanąć, żeby podpatrzeć mrówki. Dać przestrzeń tej instynktownej dziecięcej ciekawości. I zamiast o kryzysie rozmawiać z dziećmi o ich odkryciach i zachwytach.
To jest mi bliskie. Im więcej piszę o środowisku i klimacie, tym bardziej staram się odchodzić w moich opowieściach od lęku i bezsilności w stronę nadziei i frajdy. I myślę, że wypracowałam tę perspektywę właśnie na styku z radością i ciekawością moich dzieci puszczonych samopas w przydomowe krzaki.
Ostatnio dzielę się z córkami fascynacją porostami. W ogóle wszystkimi małymi i niepozornymi organizmami, których często nie zauważamy.
Mimo że są wszędzie i aktywnie współtworzą nasz świat.
Tak. Dlatego uczę się przystawać przy szczelinach płyt chodnikowych, głaskać z córkami mech, jakby był pluszową zabawką, i zachwycać się jego miękkością. To ważne, żeby czerpać z tej najbliższej, miejskiej przyrody wielozmysłową przyjemność. Ona uczy uważności.
Myślę, że to ważne, by pokazywać dzieciom, że przyroda nie jest specyfiką wsi. Że nie trzeba wyjeżdżać z miasta, by znaleźć się w naturze, tylko warto jej szukać obok. I ją pielęgnować.
Tak. To podstawa edukacji ekologicznej – żeby zacząć się przejmować nie tylko losem pomników przyrody czy imponujących drzew, ale i całej tej małej roślinności ruderalnej, codziennej i niepozornej, dotąd sprowadzanej do roli bezwartościowych chwastów. Mają one bowiem wiele właściwości prozdrowotnych, użyźniają glebę, produkują tlen i są dla naszego przetrwania równie ważne, jak najstarsze dęby.
Wydaje mi się również ważne, by oprócz budowania nadziei pozwolić sobie i dzieciom na pewną żałobę. Kryzys klimatyczny już jest. Już zderzamy się z jego konsekwencjami. Dzień przed naszą rozmową wichura powaliła w Warszawie w parkach pod naszym domem ponad 100 drzew. W tym naszą ukochaną wierzbę, pod którą karmiłam od maleńkości dzieci i którą one pozdrawiały codziennie w drodze do przedszkola. Wszyscy to bardzo przeżyliśmy. Jak można wesprzeć dzieci w takiej sytuacji?
Staram się wtedy pomóc moim córkom poczuć sprawczość. Kiedy wskutek narzekań sąsiadów przycięto gałęzie drzewa, po którym moje córki uwielbiały chodzić, co one oczywiście bardzo przeżyły, postanowiłem zainspirować się cudowną książką „Drzewołazki” artystki i aktywistki Cecylii Malik i wymyślić z nimi protest. Zaprojektowaliśmy transparenty, wymyśliliśmy hasła, opowiedzieliśmy o sprawie innym dzieciom, żeby córki czuły, że mają wpływ na sprawę i że nie tylko dorośli mają prawo decydować o wspólnej przestrzeni. Jeśli naprawdę zależy nam na zmianie, musimy częściej uruchamiać taki potencjał i wymyślać inne sposoby działania.
To piękne. I budujące. Jednocześnie czuję, że to ważne, by dać dzieciom przestrzeń na żałobę po takiej stracie. Opłakać ją z nimi. Powspominać istotę, która zniknęła z ich życia, i spotkać się ze świadomością tej nieodwracalnej zmiany.
Jasne, chociaż przemijanie to ludzka perspektywa, prawda? Ostatnio jedna z moich córek powiedziała, że drzewa nigdy nie umierają. Jeśli ich korzenie zostają w ziemi, to nadal wspierają dobrostan innych roślin i gleby poprzez sieć mikoryzy. Jeżeli wichura wyrwie je z ziemi, to nawet takie powalone kłody dalej karmią różne owady i zwierzęta, są dla nich schronieniem, a ich próchno nawozi cały ekosystem. Dają życie innym.
Jak w „Królu Lwie” – „krąg życia niech trwa”. Zresztą wiele drzew, w tym właśnie wierzby, potrafią się odrodzić z byle gałązki. Ewidentnie edukacja ekologiczna w dobie zmian klimatu potrafi nieść nie tylko strach czy bezsilność, ale i nadzieję.
Tak. Chociaż oczywiście trzeba podkreślić, że odporność na kryzys klimatyczny jest wielkim przywilejem. Nie każde środowisko, nie każdy gatunek, nie każda istota będzie w stanie taką odporność wypracować. Trzeba uświadomić sobie tę kruchość i fakt, że w przyrodzie nie wszystko jest jak z bajki.
„(...) Tak pojęta edukacja klimatyczna wydarza się właściwie bezwiednie. Za każdym razem, gdy wyjdziemy do sklepu czy na plac zabaw albo kiedy wracamy z przedszkola. Wystarczy samemu zainteresować się otoczeniem. Zacząć zauważać i nazywać drzewa. Zachwycać się fajnie wyglądającym krzakiem czy korą. Przystanąć, żeby podpatrzeć mrówki. Dać przestrzeń tej instynktownej dziecięcej ciekawości. I zamiast o kryzysie rozmawiać z dziećmi o ich odkryciach i zachwytach.”
Czy to dlatego tak lubisz pisać o zanieczyszczeniach, tarciach między różnymi gatunkami i ekologii przestrzeni poprzemysłowych?
Myślę, że moją perspektywę ukształtowało środowisko, w którym się wychowałem. Chociaż mieszkałem na wsi, nie było to miejsce idylliczne. Rolnictwo tam upadło, brakowało jakichkolwiek przestrzeni rekreacyjnych. Właściwie wszystko zagarnął dziki, nieokiełznany las – pełen drzew, które rosły w dziwnych kierunkach i po których oczywiście chodziliśmy, dostrajając się do ich zmiennego stanu i humorów. To mnie nauczyło, że przyrodę można nie tylko sobie podporządkować, ale i żyć z nią po sąsiedzku. Jak z otwartym na nas, jednak oddzielnym bytem, którego języka warto się dla własnego dobra nauczyć.
Dlaczego?
Ponieważ jeśli się nie dowiesz, jak odróżnić zdrową gałąź od tej, która jest krucha i spróchniała, to spadniesz i się połamiesz. Albo zjesz z krzaka nie jagodę, tylko coś trującego. To uczy pokory wobec przyrody i pozwala zauważyć, że w ramach jednego, wspólnego środowiska ludzie mogą robić swoje, a ona swoje.
Jak to doświadczenie wpływa na twoje rodzicielstwo?
Z jednej strony uświadamia mi, jak ważna jest zabawa. Taka cielesna, przyjemna relacja z przyrodą. Jedzenie kwiatów robinii akacjowej. Zachwycanie się fakturą mchu. Z drugiej strony wspomnienie tamtego miejsca pomaga mi nie idealizować przyrody i uczyć moje dzieci, że któregoś dnia może się okazać, że ich ulubione drzewo do wspinaczki zajęły mrówki. I wtedy same muszą zdecydować, czy chcą to drzewo z nimi dzielić i pewnie dać się im pogryźć, czy raczej prędko zeskoczyć, zostawić konar owadom i przenieść się na inny. Ale to znów nie jest nauka, którą da się przekazać słowami. To każdy musi sprawdzić na własną rękę.
A czego o ekologii uczą cię twoje córki?
Oprócz poprawnego segregowania śmieci? Inspirują mnie, żeby mieć odwagę nie tylko więcej czytać, ale i częściej zaglądać w szczeliny chodników. Nie bać się ciągle poszerzać własnej wiedzy i relacji ze środowiskiem. I jeszcze – by nie przeciwstawiać przyrody technologii.
Technologia podtrzymuje przyrodę przy życiu?
Też. Przede wszystkim młodsze pokolenia doświadczają świata za pośrednictwem internetu. Dla moich córek rośliny w bajkach czy grach są równie istotne, jak te za oknem. I chyba nie ma co się na to obrażać, tylko warto budować z dziećmi ich zaangażowanie środowiskowe, i wspinając się na drzewa, i oglądając je na ekranie. Wszystkie chwyty dozwolone.
***
Agata Lewandowska
Mama 13-letniej Zuzi, 10-letniej Mili i 8-letniej Werki. Kierowniczka Referatu Klimatu w Wydziale Środowiska Urzędu Miasta Gdyni, członkini ruchu społecznego i fundacji Rodzice dla Klimatu, radna dzielnicowa. Fanka rowerów cargo i wypoczynku wśród zieleni.
Mateusz Chaberski
Tata 6-letniej Łucji i 3-letnich bliźniaczek Róży i Klary. Adiunkt w Katedrze Performatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie zajmuje się związkami sztuki performatywnej, nauki i technologii w kontekście kryzysu klimatycznego.