Jako współcześni rodzice czujemy dużą odpowiedzialność za to, jakimi dorosłymi staną się nasze dzieci. Wkładamy w ich wychowanie dużo miłości, zaangażowania i codziennego trudu. Chcemy dać im narzędzia do tego, by potrafiły sobie poradzić, gdy pójdą w świat. Staramy się zaspokoić ich potrzeby i dopuszczać do głosu ich emocje. Pytanie, czy taką samą postawę, pełną wyrozumiałości i łagodności, mamy również wobec siebie? A może traktujemy się dużo surowiej? Wymagamy od siebie nieustannego wspinania się na palce, a to i tak za mało, by uznać, że jest się wystarczająco dobrym rodzicem, wystarczająco dobrym człowiekiem. O tym, skąd bierze się w nas to fałszywe przekonanie i co zrobić, by myśleć o sobie z czułością, opowiada Sonia Bandrowska, psychoterapeutka systemowa.
Podobno nasza dziecięca część zostaje w nas na zawsze. Każdy dorosły nosi więc w sobie wewnętrzne dziecko, które potrzebuje utulenia i zaopiekowania się nim. Mimo że to tylko pewna metafora, może nam ona pomóc w autentycznym zadbaniu o siebie i swoje potrzeby w dorosłości. I nawet jeśli w dzieciństwie nie dostaliśmy tyle wsparcia, akceptacji, szacunku, poczucia bezpieczeństwa czy zapewnienia o tym, że jesteśmy kochani, ile potrzebowaliśmy, to wciąż mamy szansę, by to sobie dać – samemu, stając się dla siebie – symbolicznie – wystarczająco dobrym rodzicem. Musimy tylko zapytać siebie, co to dla nas znaczy.
Soniu, jaki obraz współczesnego rodzica rysuje się w Twojej głowie?
Wydaje mi się, że trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, bo nasze wyobrażenie czy też wizerunek współczesnego rodzica – szczególnie ten kreowany w mediach społecznościowych – może różnić się od tego rzeczywistego. Gdybym miała spróbować, to powiedziałabym, że dzisiejszy rodzic generalnie stara się zaspokoić potrzeby swojego dziecka, kieruje się zasadami tak zwanego łagodnego rodzicielstwa czy też rodzicielstwa bliskości, jest uważny, oddany, świadomy tego, że emocje dziecka są ważne i że należy dopuszczać je do głosu. Nie wiem, na ile ten obraz jest prawdziwy, ale z pewnością coraz więcej mówi się o takiej rodzicielskiej postawie – i to jest dobry kierunek. Myślę jednak, że uważność na potrzeby dziecka niekoniecznie przekłada się na świadomość, jak zadbać także o siebie jako rodzica. W dużej mierze dotyczy to nas – matek. W naszym społeczeństwie wciąż pokutuje głęboko osadzony archetyp matki Polki, która siebie stawia na ostatnim miejscu, bo przecież najważniejsze jest dziecko, potem mąż, potem pies, kot, dom, praca. I oczywiście dbanie o to, aby naszemu dziecku było dobrze, żeby jego emocje mogły wybrzmieć, a potrzeby zostały zaspokojone, jest szalenie ważne, ale pytanie, czy w sytuacji udręczenia, umęczenia i zrezygnowania z siebie jest się w stanie odnaleźć jakikolwiek komfort i przyjemność w byciu rodzicem?
Odpowiedź jest oczywista. Czy w takim razie bez kontaktu z własnymi emocjami, zagłuszając swoje potrzeby, jesteśmy w stanie być tymi uważnymi, otwartymi rodzicami, jakimi chcielibyśmy być dla naszych dzieci? To chyba bardzo trudne zadanie.
To jest strasznie trudne zadanie! Właściwie nie potrafię sobie wyobrazić, jak mamy przyjmować emocje naszych dzieci ze spokojem, nie umiejąc przyjmować własnych. To jest po prostu niemożliwe. Człowiek nie jest skonstruowany tak, żeby inaczej funkcjonować dla kogoś innego, a inaczej dla siebie samego. Oczywiście w swojej wewnętrznej hierarchii może tak to wszystko sobie ustawić, że będzie bardziej dostępny dla innych niż dla siebie, ale to nic dobrego, choć w rodzicielstwie zdarza się dość często. W takiej sytuacji rodzic nie jest w stanie uznać złości swojego dziecka, realnie jej przyjąć, przetrawić i wytłumaczyć, skąd się ona bierze, co oznacza i dokąd zmierza, nie jest w stanie jej odzwierciedlić, to znaczy przyjąć ze spokojem i po prostu ją zaakceptować, a właśnie tego dziecko potrzebuje od swojego rodzica – nazwania emocji, po to, by w przyszłości rozumieć je i rozpoznawać.
No, ale jeżeli sami nie wiemy, co się w nas dzieje, i nie potrafimy tego nazwać, to nie będziemy w stanie takiej operacji psychicznej przeprowadzić, mimo najszczerszych chęci.
Próbujemy, bardzo się staramy, a jak coś nam nie wychodzi, to rośnie w nas napięcie…
I potem z zaciśniętymi szczękami mówimy: „Uprawiamy łagodne rodzicielstwo”. Mimo że tymi wszystkimi nurtami i hasłami jesteśmy już zmęczeni, nie zawsze je rozumiemy, to staramy się być tymi dobrymi, empatycznymi rodzicami – i chwała nam za to – ale gdzieś w środku narasta w nas coraz większa frustracja, bo zapominamy o sobie. W konsekwencji kumulujemy już nie tylko własną złość, ale też złość naszych dzieci, i nie mamy narzędzi do tego, żeby ją z siebie w zdrowy sposób wyrzucić. Jeżeli sami nie potrafimy się z tego oczyścić – a niestety Polacy mają ogromną trudność ze zrozumieniem, uznaniem i regulacją swoich emocji w zdrowy, bezpieczny sposób – to zostajemy z jeszcze większym napięciem, które z kolei wyczuwają nasze dzieci, przez co same mogą odczuwać wewnętrzny niepokój, przejawiający się na przykład w ich zachowaniu czy konkretnych reakcjach.
Ale nasza motywacja ogólnie jest słuszna: chcemy dać naszym dzieciom to, co najlepsze. Może jeszcze nie do końca wiemy, jak to zrobić, ponieważ nikt nas tego nie nauczy, i szukamy trochę po omacku? Bo czy nasze pokolenie może powiedzieć, że podobnie dużo wsparcia, akceptacji, szacunku, poczucia bezpieczeństwa dostało od swoich rodziców?
Niekoniecznie. I na pewno jest tak, że chcemy dać dzisiaj swoim dzieciom dużo, dużo więcej uznania i zrozumienia, niż sami dostaliśmy od naszych rodziców. System wychowania, w którym wzrastaliśmy, opierał się raczej na zakazach, karach i nagrodach, na byciu „grzecznym i posłusznym”. Nie wypadało okazywać emocji, dlatego dzisiejsi trzydziesto- czy czterdziestolatkowie mają do nich tak słaby dostęp. Za ten efekt odpowiadają nasi przodkowie, lecz większość z nich nie zrobiła tego specjalnie. Kilkadziesiąt lat temu panowały inne przekonania dotyczące wychowywania dzieci i ostatecznie staliśmy się ofiarami tych przekonań. Choć i tak nasi rodzice dali nam trochę więcej, niż sami dostali od swoich rodziców.
Nasza motywacja, żeby dać swoim dzieciom więcej, niż się dostało, jest z gruntu dobra, natomiast z pustego i Salomon nie naleje. Na przykładzie emocji można to wytłumaczyć w taki sposób, że jeżeli nie zrozumiemy, dlaczego ciągle odczuwamy złość, frustrację albo smutek lub dlaczego towarzyszą nam stany depresyjne, i tego nie przepracujemy, nie nauczymy się tego regulować, to nie nauczymy tego również naszych dzieci. Wszystko ma swoje ograniczenia – procesy psychiczne także.
Ta przemiana i zyskiwanie świadomości na temat tego, co się w nas dzieje, jest procesem, czasem dłuższym, czasem krótszym – ale jednak procesem. Nie da się tego załatwić w pięć minut. Droga do świadomości zaczyna się od nazwania tego, czego nam brakuje, czego nie dostaliśmy w dzieciństwie. Jak już znajdziemy odpowiedź, przychodzi czas na przepłakanie tego braku, pożałowanie siebie, powkurzanie się na to, czego nie dostaliśmy. A później powoli zaczynamy uczyć się budowania innych, zdrowych relacji i karmienia się tymi rzeczami, których nam brakuje. To choćby akceptacja, szacunek, poczucie ważności, miłość – dużo jest tych tematów. Mam zresztą wrażenie, że w naszej kulturze poczucie bycia niewystarczającym jest bardzo częste i pojawia się w różnych kontekstach, a bierze się prawdopodobnie z tego, że zostaliśmy wychowani w poczuciu, że na miłość trzeba sobie zasłużyć. A to błędne założenie.
Jest takie pojęcie jak „niepomieszczone dziecko”. Oznacza ono, że w dzieciństwie nikt nas nie pomieszczał i nie odzwierciedlał, co mogło doprowadzić do tego, że nie nauczyliśmy się radzić sobie z emocjami, przez co mamy wiele różnych trudności w dorosłym życiu. Wytłumaczysz, co właściwie oznacza to pomieszczanie?
Pomieszczanie oznacza akceptację tego, co akurat przeżywa dana osoba, i niezaprzeczanie jej emocjom. Czyli jeśli na przykład moje dziecko przychodzi do mnie zapłakane i mówi, że tęskni za babcią i dziadkiem, to ja jako wspierający rodzic powiem: „Ojej, wiesz, czasem każdy tęskni, to normalne. Mi też to się zdarza. Jak myślisz, co mogłoby ci pomóc poczuć się lepiej? Czy chcesz się przytulić?”. W takich momentach warto pomyśleć o tym, co mnie pomogłoby w takiej sytuacji. Nie należy zapominać o tym, że dzieci to tacy sami ludzie jak my – dorośli, różnimy się tylko życiowym doświadczeniem. Idąc tym tropem, osobiście nie chciałabym, aby ktoś zaprzeczał mojej tęsknocie, kwestionował to, co czuję, i mówił: „Przestań się mazać, co to za sceny”. Myślę, że nasze pokolenie niestety często słyszało takie komunikaty od swoich rodziców – oczywiście generalizuję, bo zdarzali się również świadomi rodzice traktujący swoje dzieci podmiotowo i z szacunkiem, ale byli oni w zdecydowanej mniejszości. I właśnie te zdania, które znamy na pamięć i czasem nawet nieświadomie powtarzamy, jak: „Przesadzasz”, „to jakaś bzdura”, „uspokój się”, „wcale cię nie boli, to tylko małe skaleczenie”, „nie płacz, chłopaki nie płaczą”, „przestań się złościć, dziewczynkom nie wypada” i tak dalej, to przykład niepomieszczania, czyli oceny tego, z czym przychodzi do nas dziecko lub każdy inny człowiek. Natomiast pomieszczanie to uznanie, że moje dziecko (czy inna bliska mi osoba), kiedy mówi, że tęskni albo że jest smutne, albo że się złości, to na pewno tęskni, jest smutne albo się złości. I jasne, że przyczyna może być dla nas abstrakcyjna, ale nie chodzi o to, żeby uznać przyczynę, ale aby uznać to, co ktoś czuje. Ludzkim odruchem będzie go w tym wesprzeć, przytulić, ojojać, pocałować, ewentualnie zaproponować jakieś rozwiązanie, jeżeli takie istnieje, a jeśli go nie ma, to po prostu być blisko.
Poza tym my, dorośli, mamy więcej zasobów i więcej zrozumienia danej sytuacji niż dziecko i możemy przemyśleć, z jakiego powodu ono czuje złość, smutek, wstyd albo jeszcze coś innego, i dokładnie mu to wyjaśnić – po to, aby nauczyło się identyfikować własne emocje na dalszych etapach swojego życia i umiało sobie z nimi poradzić. Ten rodzaj wsparcia emocjonalnego nazywamy z kolei odzwierciedlaniem.
Myślę, że warto w takich momentach bazować na własnych doświadczeniach – także tych z dzieciństwa, ponieważ mogą się one okazać niezwykle pomocne. Jest tu pewien szkopuł, bo jeżeli mamy poczucie, że sami pozwalamy traktować się źle, to będzie nam bardzo trudno w sposób właściwy poprowadzić nasze dziecko. Jeżeli dajemy się komuś zignorować czy nawet upokorzyć, to nie będziemy w stanie oprzeć się na własnych doświadczeniach, by zaproponować dziecku dobre rozwiązanie wyjścia z trudnej sytuacji. Będzie to wymagało od nas ogromnego wysiłku i może być wręcz niemożliwe w realizacji.
No właśnie – co zrobić, jeżeli jesteśmy tym niepomieszczonym dzieckiem w dorosłości?
Na pewno dobrym rozwiązaniem jest podjęcie psychoterapii, bo jeżeli przepracujemy swoje braki i nauczymy się inaczej funkcjonować – a w dorosłości również z powodzeniem możemy uczyć się nowych rzeczy, także o emocjach – to nasze dzieci nie będą musiały cierpieć z tego powodu. Nie będą musiały same tego przepracowywać, ponieważ zdejmiemy z nich ten ciężar. Oczywiście można też samemu nad sobą pracować. Wszystko zależy od głębokości tej symbolicznej dziury z dzieciństwa, którą w sobie mamy. Jeśli te braki są ogromne, to może być nam trudno samemu je przepracować, chociażby dlatego, że zaburzają one naszą percepcję i utrudniają rozpoznanie tego, co jest okej, a co nie. Możemy wręcz nie potrafić ich zidentyfikować. Dlatego praca własna ze wsparciem terapeuty to dobry krok.
Podobno nasza dziecięca część zostaje z nami na zawsze. Czym ona tak naprawdę jest?
To ta część w nas, która potrzebuje być utulona. Jest trochę dzika, naturalna, autentyczna. Jak się cieszy, to chce się głośno śmiać. Jak się złości, to chce móc wykrzyczeć tę złość. To wszystkie emocje, które mogą się w nas pojawić i którym dajemy możliwość zaistnienia – trochę w kontrze do tego, co mogliśmy usłyszeć w dzieciństwie. Ale naszej dziecięcej części nie da się oszukać. Nawet jak ktoś będzie chciał ją uciszyć, to ona w magiczny sposób nie zniknie. Istnieje jednak spore ryzyko, że w dorosłości stracimy zdolność do tego, by ją usłyszeć, rozpoznać jej głos, który mówi, czego tak naprawdę potrzebujemy, by cieszyć się życiem. Nasza dziecięca część jest właśnie po to stworzona. Niestety, przez różne społeczne przekonania i wychowanie pod znakiem „tego nie wolno, tego się nie powinno” cały czas musimy się hamować i to jest po prostu wyczerpujące. Myślę, że nasze dzieci czują to napięcie. Więc jeżeli próbujemy pomieścić ich trudne emocje, będąc jednocześnie w środku napiętym, sfrustrowanym i zestresowanym, to nie mamy najmniejszych szans na to, aby je uspokoić i przeprowadzić przez tę kryzysową sytuację. I możemy mieć całe rodzicielstwo bliskości w małym paluszku, ale póki sami nie dojdziemy do stanu wewnętrznego spokoju, w którym jesteśmy dostępni w takim samym stopniu dla siebie, jak i dla naszego dziecka – w pełni i szczerze – to ta wiedza na nic się nie przyda.
Z biegiem lat, zyskując tę dorosłą, dojrzałą część, możemy się naszym wewnętrznym dzieckiem – czyli po prostu sobą – zaopiekować. Tylko jak to zrobić?
Przede wszystkim poprzez świadomość. Musimy wiedzieć, czym się chcemy zaopiekować. Rozpoznać, czego nam brakuje, i dopiero wtedy powolutku, metodą małych kroków zacząć to sobie dawać. Możemy sami dla siebie być takim wystarczająco dobrym rodzicem i z wyrozumiałością i cierpliwością przeprowadzić się przez proces zmiany – najpierw rozpoznania tego, co się w nas dzieje, potem dobrania do tego odpowiedniej reakcji, przetworzenia jej i zbudowania w sobie nowych przekonań.
Co to znaczy, że sami dla siebie możemy być wystarczająco dobrym rodzicem?
Oczywiście jest to uproszczenie, pewna metafora, bo przecież się nie rozdwoimy i nie staniemy się realnie własnym rodzicem i dzieckiem jednocześnie. Nie chodzi o to, aby traktować to dosłownie, lecz aby dać sobie prawo do tego, do czego rodzice w dzieciństwie prawa nam nie dawali. Na przykład do przeżywania różnych emocji, do bycia ważnym, do bezwarunkowej miłości. Jednak żeby móc to zrobić, musimy zaakceptować fakt, że od naszych prawdziwych rodziców tego nie dostaniemy. Jest to konieczne, aby ruszyć dalej. Jeżeli chcemy pójść naprzód, to musimy zaakceptować to, że nasz rodzic jest taki, a nie inny, i się z tym pogodzić.
Jak więc poradzić sobie z tym żalem i tęsknotą za utraconym obrazem rodzica, którego nigdy się nie miało?
To jest proces żałoby, bardzo podobny zresztą do żałoby po osobie, która umarła. Tylko nie jest to żałoba po naszych prawdziwych rodzicach, ale po mamie i tacie, jakich zawsze chcieliśmy, a nigdy nie mieliśmy. Czasem to pożegnanie przybiera formę symbolicznego pogrzebu naszego wyobrażenia o rodzicu, którego nasz realny rodzic nie jest w stanie wypełnić.
Kiedy dokonamy tego przykrego odkrycia już jako dorośli ludzie, to mogą pojawić się w nas takie uczucia jak smutek, wściekłość, żal, poczucie krzywdy. Warto z nimi wtedy chwilę zostać, zapłakać nad samym sobą, zrobić ten symboliczny pogrzeb naszego wyobrażenia o rodzicach, których chcielibyśmy mieć, a których mieć nie będziemy, a także wyzbyć się nierealistycznych oczekiwań wobec nich i pomyśleć, czego nam tak naprawdę brakuje, by poczuć się ze sobą dobrze, i jak możemy to sobie sami dać.
Chyba warto byłoby zacząć od brania siebie pod uwagę. Jak jeszcze możemy się o siebie zatroszczyć?
Zacznijmy patrzeć na siebie z łagodnością i miłością. Tak, jak zrobiłby to ten nasz wystarczająco dobry rodzic. On uznałby nasze emocje, pozwólmy więc sobie na nie. Może słuchałby naszych potrzeb? Pozwólmy więc sobie je wyrażać. A potrzeb w nas jest bardzo dużo, jak choćby: „Potrzebuję się uspokoić i na chwilę wyjść do pokoju, by posiedzieć w samotności”, „chcę pójść do fryzjera”, „potrzebuję wziąć ciepłą kąpiel”, „potrzebuję mieć czas dla siebie”, „potrzebuję wrócić do pracy”, „potrzebuję znieczulenia podczas porodu, bo nie mam ochoty rodzić w bólu”. To mogą być też proste, zupełnie fizjologiczne potrzeby, jak: „Potrzebuję teraz napić się wody” (bo cały dzień opiekowałam się dzieckiem i zapomniałam, że trzeba się nawadniać) albo „potrzebuję zrobić siku” (ile jest mam, które zapominają się wysikać?). Często zapominamy o sobie już na tym podstawowym poziomie. Nie róbmy tego, bądźmy dla siebie ważni.
Może nasz wystarczająco dobry rodzic pozwalałby nam wypowiadać swoje zdanie? Zaufajmy więc sobie. Nie musimy przyjmować wszystkich tak zwanych dobrych rad od „serdecznych” cioć i wujków, możemy myśleć inaczej niż wszyscy i stawiać granice, jednocześnie szanując osobę, która myśli inaczej – i to jest okej. Może ten rodzic troszczyłby się o nas w trudnościach? Dajmy więc sobie przyzwolenie na gorsze dni. Wystarczająco dobry rodzic pewnie byłby z nas dumny. Zauważajmy zatem swoje sukcesy. To nam przychodzi z wielkim trudem. A za sukces możemy uznać właściwie wszystko. Jeżeli jesteśmy w procesie zmiany i pracujemy na przykład nad wyrażaniem swoich potrzeb, to sukcesem może być powiedzenie do partnera: „Słuchaj, proszę cię, zajmij się teraz dzieckiem, bo potrzebuję pięciu minut, żeby się wyciszyć”. Mamy tendencję do tego, aby o sukcesie myśleć jak o czymś obiektywnym i spektakularnym. Otrzymanie Nagrody Nobla – o, to jest sukces, ale mało jest Nobli w codziennym życiu, dlatego nawet najdrobniejsze zwycięstwa warto postrzegać jako coś, za co warto siebie pochwalić. Pozwólmy też sobie przyjąć pomoc. Jesteśmy istotami stadnymi i żaden człowiek nie jest samowystarczalny. Jeżeli taka okazja do pomocy się pojawia, to nie bójmy się z niej skorzystać. Kiedy uświadomimy sobie i pogodzimy się z tym, że nie jesteśmy supermankami ani supermanami – i że wcale nie musimy nimi być, bo takie oczekiwanie jest nierealistyczne – to będzie nam się dużo łatwiej żyło.
Ta świadomość pozwala wziąć za swoje życie odpowiedzialność w taki dobry i budujący sposób.
Odpowiedzialność to jednocześnie sprawczość. Jeżeli jesteśmy sprawczy, mamy nad czymś kontrolę. Mamy moc. Odpowiedzialność często kojarzy nam się z pewnym ciężarem, ale jednocześnie daje nam poczucie wolności – to ja decyduję, co robię ze swoim życiem, ode mnie zależy, jak będę żyć. To wszystko moja decyzja.
Dzięki temu, że wreszcie się dostrzegamy, myślimy o sobie z szacunkiem, pomieszczamy siebie, łatwiej też być wystarczająco dobrymi rodzicami dla naszych dzieci, prawda?
Jeżeli poznaliśmy siebie na tyle, że wiemy, co nam sprawia radość, a co przykrość, co wywołuje w nas trudne, a co przyjemne emocje, to będziemy mogli podzielić się tym z naszymi dziećmi. Kiedy wyrobimy w sobie nawyk zaspokajania swoich potrzeb, nauczymy się rozpoznawać własne emocje i je w odpowiedni sposób wyrażać, jeśli będziemy dla siebie ważni i będziemy mieć dla siebie miłość, to będziemy mogli karmić tym nasze dzieci w autentyczny i naturalny sposób. Kiedy żyjemy w zgodzie ze sobą i myślimy o sobie z szacunkiem, wszyscy wygrywają.
SONIA BANDROWSKA – mama Niny, psychoterapeutka systemowa, terapeutka par i rodzin, członkini Francuskiej Federacji Psychologii i Psychologów oraz Europejskiego Towarzystwa Terapii Krótkoterminowej (EBTA), założycielka Śląskiego Instytutu Terapii Systemowej. Wykształcenie zdobyła w Polsce (Uniwersytet SWPS we Wrocławiu), a następnie ukończyła szkolenie w zakresie psychoterapii w nurcie systemowym w CECCOF w Paryżu.






