Co ukrywamy przed dziećmi?

Pamiętacie, kiedy po raz pierwszy przydarzył wam się ten trudny rodzicielski moment, kiedy dotarło do was, że nie jesteście w stanie być szczerzy z własnym dzieckiem? Doświadczamy go wszyscy prędzej czy później!

Początkowo przeżywamy go mocniej niż klęskę w kwestii słodyczy czy korzystania z konsoli, ale z czasem zaczynamy sobie to wszystko pięknie racjonalizować. Dlaczego i w jakich sytuacjach potrzebujemy białych kłamstw? Czy postępujemy słusznie, podtrzymując mit o Zajączku Wielkanocnym lub Wróżce Zębuszce? Albo uśmiechając się, kiedy nam smutno? Albo gryząc się w język, by nie obrazić kogoś przy dziecku, choć myślimy sobie o tej osobie najgorsze rzeczy?

Odpowiedzialność za dziecko obejmuje też odpowiedzialność za słowa, które do niego wypowiadamy. Musimy na nie uważać i kontrolować (się), jednak to wcale nie oznacza, żeby nie mówić temu małemu człowiekowi prawdy, a raczej – przekazywać ją w odpowiedni sposób.

W tłumaczeniu niedopowiedzeń bardzo często sięgamy po różne argumenty: że chcemy dziecko chronić, czegoś mu oszczędzić, czymś go nie obarczać. Z jednej strony w sytuacjach komfortowych czujemy, że jest mądre i wszystko rozumie, z drugiej – gdy robi się niewygodnie – mamy tendencję do traktowania go jak istotki o bardzo małym rozumku, która nie słyszy (bądź nie słucha) rozmów między dorosłymi. Cóż, zwykle jednak słyszy i pragnie się dowiedzieć, co takiego się dzieje, bo samo nie zawsze jest w stanie danej sytuacji odpowiednio zrozumieć i zwyczajnie się boi. Nierzadko też za napiętą atmosferę w domu zaczyna obwiniać samo siebie.

Tymczasem informowanie dziecka o trudnościach nie równa się obarczaniu go dorosłymi problemami. Do nas – rodziców – należy jasne zakomunikowanie, że np. mamy teraz kłopoty finansowe (ale jesteśmy dorośli i sobie z nimi poradzimy) albo babcia ciężko choruje (i jest nam smutno, ale to czas, by częściej być razem i rozmawiać). Dobrym sposobem podzielenia się z dzieckiem niewygodnymi wieściami jest mówienie o naszych uczuciach bez wdawania się w szczegóły, które mogą być dla młodego człowieka zbyt abstrakcyjne i niejasne. Komunikujemy np. że się na coś złościmy, coś nas smuci, coś zaprząta nasze myśli i trudno nam się skupić lub coś nas martwi. Dla dziecka to sygnał, że skoro umiemy nazwać nasze emocje, to wiemy, co się dzieje, i nad tym panujemy. A skoro mamy nasze emocje ponazywane, to ono jest bezpieczne.

Teoria wydaje się łatwa, praktyka – niekoniecznie. Zapytaliśmy rodziców, w jakich tematach czy chwilach napotykają na problemy ze szczerością względem własnych dzieci i jak sobie z tym radzą oraz poprosiliśmy o komentarz Magdę Beisset-Kaczmarek, psycholożkę dziecięcą.

Marta Łacińska, mama Lili (9 lat)

Mam takie trzy sfery, w których nie wszystko córce dopowiadam.

Pierwszą jest kwestia rozstania z jej ojcem. Były mąż stosował wobec mnie przemoc psychiczną, ale myślę, że nigdy jej tego nie opowiem. Po co? Uważam, że byłoby to dla niej rodzajem zbędnego bagażu. Wersja dla niej brzmi więc, że po prostu przestaliśmy się kochać i lepiej jest nam oddzielnie. Może kiedyś, kiedy będzie dorosła i zapyta, to odpowiem. To zależy od tego, czy jej ojciec będzie żył i jaki będzie miała z nim kontakt. W tej decyzji bazowałam na swoim doświadczeniu z dzieciństwa, bo moja matka – mam wrażenie – mówiła mi za dużo o swoim związku z moim ojcem. Sama wolę powiedzieć mniej niż zbyt wiele. Nigdy nie negowałam i nie neguję swoich uczuć przy dziecku, nawet gdy mi smutno i ciężko, ale nie zamierzam wchodzić w szczegóły. Mimo wszystko, dziecko to nie partner do tego typu rozmowy.

Drugą sprawą jest szacunek do osób dorosłych. Obecna wychowawczyni mojej córki nie jest zbyt dobrym nauczycielem, ale bardzo się pilnuję, żeby nie wyrażać takiej opinii na głos, nie mówię nawet ogólnikami typu „pani sobie nie radzi”, chociaż zdecydowanie tak jest. Dziecko powinno móc zwrócić się do nauczyciela o pomoc i mu ufać, a to nie będzie możliwe, jeśli usłyszy coś takiego ode mnie.

Ostatnią kwestią, która chyba rozwiąże się sama, to przekonanie Lilki, że dzieci nie umierają. Powiedziała mi to ze trzy lata temu, a ja nie wyprowadziłam jej z błędu. Świat nie jest taki, jak się dzieciom wydaje, ale jeśli ona choć chwilę dłużej może zachować beztroską niewinność, to ja chcę jej to dać.

Tomek Rusek, tata Heli (2 lata) i Naty (15 lat)

Przed dwulatką udaję, że nie boję się pająków i że regularnie jem warzywa. Nie stronię od snucia bajek na żywo z morałem, mamy miejsce i gadżety dla domowego elfa, oglądamy „Bluey”. Chcę, żeby miała trochę magii na co dzień.

Przed prawie 15-latką udawałem niedawno, że nie bałem się wyników badań (chociaż wstępna diagnoza była okropna) i że generalnie jestem niezniszczalny, będę żył wiecznie i zawsze dam radę. Ale już się połapała, że tak nie jest.

Sonia Sobieraj-Brzeźniak, mama Bianki (7 lat) i Milana (5 lat)

Ostatnio wydarzyło się coś, co dało mi do myślenia w kwestii udawania przed dziećmi. Przeszło pół roku szykowałam indywidualną wystawę malarską. To było duże wydarzenie w moim życiu zawodowym i przygotowania mocno mnie pochłonęły. Często malowałam nocami, więc Marcin przejął dużo obowiązków związanych z domem i dziećmi. Było mi trudno, bo spełniałam kolejne marzenie, jednocześnie czując, że coś mi umyka, co powodowało poczucie winy. Dużo jęczałam, że mi ciężko, bo w naszym domu nie ukrywamy emocji, dzielimy się i radościami, i tym, co niełatwe. Potem też, po sukcesie wystawy, otwarcie dzieliłam się radością ze spływających gratulacji i sprzedanych obrazów.

Kilka tygodniu po moim wernisażu moja córka – Bianka –oświadczyła mi, że teraz ona robi swoją. Namalowała kilka obrazów na kartonie, podpisała się z tyłu, napisała takie ceny, za które ja chciałabym sprzedawać, i powiedziała, że zawiezie je powiesić na moją wystawę. Zdębiałam. Miałam na końcu języka „Czy ty wiesz, ile trzeba włożyć pracy w wystawę? Ile lat musiałam pracować nad własnym nazwiskiem? Ile zainwestować czasu i pieniędzy, żeby te obrazy sprzedawać? To nie takie proste, jak myślisz!”. Chciałam być szczera, ale… powstrzymałam się i teraz uważam, że na szczęście. Powstrzymałam się przed opowiedzeniem własnego doświadczenia tej mojej 7-latce, którą chcę wspierać najlepiej, jak umiem, żeby nie programować jej, że ta ścieżka jest trudna, bo była trudna dla mnie. Zdałam sobie sprawę, że dla niej może być łatwa, lekka i przyjemna.

Więc zamiast ją uświadamiać, porozmawiałyśmy o tym niesamowitym pomyśle, o tym, gdzie może się odbyć jej wystawa, jakie nadać tytuły… Bianka poszła porozmawiać z przedszkolankami, które uznały to za wspaniały pomysł na zakończenie zerówki. Zrobiła to sama, bez mojej wiedzy, ale też bez mojego ciężaru. Chociaż przez jakiś czas się gryzłam, czy postąpiłam słusznie, to w jej podświadomości zapisała się informacja, że na sztuce i pasji można zarobić pieniądze (za sprzedane obrazy kupiła zabawkę i pomogła pieskom ze schroniska).

Anita Nogal, mama Antka (13 lat) i Leona (6 lat)

Czasem udaję, że mnie boli głowa lub źle się czuję i muszę pobyć sama, kiedy dziecko chce się ze mną bawić. Trudno mi powiedzieć wprost, że nie mam na tę zabawę ochoty, więc wolę się schować za gorszym samopoczuciem.

Klasycznie ściemniam też z paleniem, chociaż to jakiś absurd, że jako dzieciak chowałam się przed „starymi”, a teraz palę po kryjomu przed dziećmi, tłumacząc, że nie chcę, by mnie naśladowali w nałogu. Raz syn znalazł paczkę i zadzwonił do dziadka z tekstem: „Powiedz jej coś, w końcu to twoja córka! Co ona wyprawia?”… Mam w domu dwóch śledczych i coraz ciężej się ukrywać.

Ukrywałam stany depresyjne. Obydwoje z mężem w pewnym momencie braliśmy leki, byliśmy bez sił do życia, obojętni, oddaleni od siebie. Tłumaczenia za tatę lub za siebie, że to zmęczenie, bywały bardzo trudne. Emocji nie ukrywam. Kłótni i nieporozumień w relacji także nie zakłamuję. Myślę, że się nie da. Zwłaszcza starszy syn to wnikliwy obserwator i często nas wyczuwa.

Trudno jest mi ukryć ambiwalentny stosunek do systemu edukacji – tak, żeby jednak młody chciał się uczyć. Jest i tak bardzo świadomy i asystemowy w tej kwestii, więc jak opowiada o beznadziei czy absurdach danej sytuacji szkolnej, to trudno się z nim nie zgodzić, ale mam przekonanie, że muszę tu ostrożnie balansować, jak na linie. Gdy raz przytaknęłam jego niechętnemu stosunkowi do nauczycielki, to się w tym rozkręcił, a jak powiedziałam, że oceny nie mają znaczenia, w ogóle olał szkołę na pewien czas.

Wyobrażam sobie ponadto, że nie powiedziałabym chłopcom prawdy np. o konflikcie z dziadkami, żeby ich nie nastrajać źle do osób, z którymi mają zbudowane własne więzi, o zmartwieniach, które ich dotyczą, bo może baliby się nas martwić i przestaliby do nas przychodzić ze swoimi problemami albo o sprawach intymnych dużego kalibru, np. o niechcianej ciąży, którą się przerwało.

Magda Beissert-Kaczmarek (psycholożka dziecięca, certyfikowana Edukatorka Pozytywnej Dyscypliny, członkini Positive Discipline Association, w pracy korzysta z metod Terapii Skoncentrowanej na Rozwiązaniach)

Dlaczego kłamiemy i czy to zawsze niewłaściwe?

Motywacje są różne: bo jest nam wygodnie, bo nie wiemy, jak powiedzieć prawdę, dla dobra dziecka, partnera czy rodziny, bo czujemy bezradność. Bez względu jednak na powód, pod każdą z nich kryje się lęk – kłamiemy, bo po prostu się boimy. Czego – to już bardzo indywidualna i często złożona kwestia (np. utraty relacji, nieprzyjemnych emocji, braku zrozumienia, utraty kontroli, konieczności tłumaczenia itd.).

Czy każde kłamstwo jest złe? Nie zawsze. W toku rozwoju kory przedczołowej, która odpowiada za szukanie rozwiązań, relacje społeczne i przewidywanie konsekwencji działań, nabywamy umiejętność komunikowania się w taki sposób, aby zadbać o uczucia drugiej osoby – a zatem wykształcamy empatię. Jednym z jej przejawów są tzw. białe kłamstwa. To wszystkie te komunikaty, które mają – przynajmniej potencjalnie – zadbać o dobrostan drugiego człowieka. Przykładami z rodzicielskiego podwórka będą tu takie codzienne sprawy jak „zepsuty” pilot od telewizora, aby dziecko nie mogło włączyć odbiornika, powiedzenie, że koleżanka jest chora i dlatego nie przyjdzie zamiast przyznania, że w rzeczywistości po prostu nie ma na to ochoty lub woli się bawić z kimś innym, lub mówienie, że tata wyjechał do pracy za granicę zamiast oznajmiania, że opuścił rodzinę. Zazwyczaj używamy tej metody odruchowo, zanim jednak zdecydujemy się na kłamstwo, warto wziąć pod uwagę trzy elementy:

Po pierwsze, jakie będą długofalowe skutki, czyli efekt jutro, za tydzień, za miesiąc, za rok? Po drugie, jaki jest bilans krzywd i/lub korzyści.

Warto zachować ostrożność, ponieważ często uruchamiają się w nas mechanizmy obronne lub schematy poznawcze, mające na celu usprawiedliwić nasze kłamstwo, np. „to dla dobra dziecka”, „bo będzie mu przykro”, „ono i tak tego nie zrozumie”, „wszyscy tak robią” itp., które wcale nie muszą nam słusznie podpowiadać. Jeśli porównanie wykazuje, że korzyść uzyskana z kłamstwa przewyższa spowodowane przez nie straty, można rozważyć takie rozwiązanie, jednak jednocześnie zaplanować plan naprawczy naszej więzi, czyli zastanowić się, co dokładnie zrobimy, gdy dziecko je odkryje.

Po trzecie, musimy wziąć jeszcze pod uwagę, jak to wpłynie na naszą więź z dzieckiem.

Bo musimy pamiętać, że każde kłamstwo wpływa na osłabienie zaufania dziecka do rodzica (to taka pękająca niteczka w relacji).

Wielu rodziców wyrzuca sobie kłamstwa na temat Świętego Mikołaja, krasnoludów, wróżek. Inni mówią, że unikając ich, pozbawiamy dzieciństwo magii. Jak do tego podchodzić?

Kłamstwo o Mikołaju należy do kategorii opowieści, które pełnią określoną i ważną funkcję społeczną, są niejako wpisane w tradycję. Wszyscy mówimy dzieciom, że to Święty Mikołaj przynosi prezenty i wszystkie dzieci w pewnym momencie orientują się, że ten Mikołaj nie istnieje.

Osobiście polecam rodzicom, aby tego typu postacie wprowadzać na zasadzie wspólnej wiary-niewiary. To zasada zaczerpnięta z terapii zabawą. Polega na tym, że gdy np. czytamy bajki lub oglądamy filmy, opowiadamy legendy, przyznajemy, że nie wiemy naprawdę, czy dana postać istnieje, bo nikt jej nigdy nie widział, my też nie, ale jeśli tylko naszemu dziecku uda się tego Mikołaja zobaczyć, to koniecznie niech nam da znać, zrobimy mu zdjęcie i wyślemy do gazet. Mówimy więc o nim tak samo jak o innych magicznych, baśniowych stworach, snujemy anegdotki, żartujemy, ale nie przekonujemy, że istnieje – zostawiamy przestrzeń dla dziecka, aby samo mogło żyć w świecie fantazji tak długo, aż samo uzna, że jest na tyle duże, aby już w to nie wierzyć.

Sprawdźmy, w jaki sposób kłamstwo o Mikołaju spełnia powyższe kryteria. Długofalowe skutki są stosunkowo niegroźne – nasze dziecko podobnie jak miliony innych zorientuje się, że Mikołaja nie ma. O ile kłamstwo to nie jest wykorzystywane do tego, aby wymusić na dziecku „grzeczność”, będzie pełnić ważną rolę integracyjną. Dziecko wierzy w to samo, co jego rówieśnicy. Gdybyśmy od początku mówili mu, że Mikołaja nie ma, jego relacje mogłyby być inne, a ono – postrzegane jako dziwne, co nadszarpnęłoby proces uspołeczniania się. Kilkulatek mógłby tego nie udźwignąć. Jeśli wszyscy mówią, że Mikołaj jest, a mama, że go nie ma, to komu ma wierzyć? W mojej ocenie takie rozwiązanie to opcja dla wyjątkowo odpornych psychicznie rodziców i dzieci, ponieważ kosztów (narażenie na wykluczenie społeczne, chaos poznawczy) jest więcej niż zysków. Sposób, w jaki opowiadamy o tym Mikołaju, przepięknie się wpisuje w dbanie o więź, ponieważ jego moc naprawcza tkwi w przyznawaniu się do niewiedzy, byciu autentycznym, w komunikowaniu, że dajemy dziecku wybór, w co ono samo chce uwierzyć i wspieramy go w tym. Nie ryzykujemy utratą zaufania, a rozwiązanie tajemniczej zagadki, możemy uczcić wyjściem lody. Takie działania łączą, a nie oddalają. Mimo dobrego rozwiązania, pewna niteczka i tak się naderwie, ale taki efekt również jest pożądany, bo dziecko dowiaduje się, że rodzice nie są nieomylni, że ich przekonania może samo sprawdzić, że wolno mu testować rzeczywistość. To furtka do zdrowej separacji, czyli oddzielanie od tego, co myślimy my (ja i rodzic wspólnie), a co myślę ja samo (dziecko).

Czy w sprawach codziennych, nierzadko aż nadto realnych, możemy ryzykować zrywaniem niteczek? A jeśli tak, to w jakich?

Jeśli chodzi o takie drobne codzienne oszustwa typu zepsuty telewizor czy zamknięty sklep, bardzo zachęcam rodziców, by w pierwszej kolejności przyjrzeli się, dlaczego w ogóle kłamią. Z mojego gabinetowego doświadczenia wynika, że dzieje się to zazwyczaj w sytuacjach, kiedy dorosłym brak zasobów i umiejętności, by postawić dziecku jasne granice i udźwignąć idące za tym nieprzyjemne emocje. Kłamstwa takie są bardzo szkodliwe i dla dziecka, i dla rodzica, i dla ich relacji. Niemal zawsze prędzej czy później dziecko odkrywa prawdę. Takie kłamstwa to opowieść o bezradności rodziców, braku narzędzi wychowawczych, których należy poszukać i się nauczyć. Polecam, by nie bać się mówić prawdy, spróbować i zobaczyć, że nic strasznego się nie wydarzy, gdy powiemy: „Jasiu, nie zgadzam się, żebyś oglądał dzisiaj bajkę”, „Kasiu, nie pojadę do sklepu kupić ci kolejnej zabawki, pobaw się tymi, które masz”, „Zosia dziś do nas nie przyjdzie, bo umówiła się wcześniej z Basią. Zaprosimy ją w przyszłym tygodniu, a dziś same zbudujemy zamek”. Jeśli mimo wszystko wydaje nam się to zbyt trudne, zachęcam do konsultacji wychowawczej z psychologiem. Tym bardziej, że efekt długofalowy takich drobnych kłamstw to całkowita utrata zaufania dziecka do rodzica, rozczarowanie, złość, smutek, frustracja, chęć odwetu, utrata autorytetu, nauka kombinacji i manipulacji. Czy tego chcemy?

Osobną kategorią są kłamstwa w ważnych, relacyjnych czy rodzinnych sprawach takich jak rozwód, choroba, śmierć, kłopoty finansowe, wojna itp.

Tu również zalecam mówić prawdę, tylko w sposób dostosowany do wieku i wrażliwości psychicznej dziecka. W takich sytuacjach stosuję metodę tzw. miękkiego wejścia – wprowadzam dziecko w temat powoli, rozmawiam o problemie w dystansie, dotykając go, ale delikatnie. Opowiadam, że ludzie mają tak lub tak, że na świecie bywa tak lub tak. Staram się przy tym najpierw stworzyć dystans, a potem stopniowo skracać dystans psychiczny. W przypadku rozmów o konflikcie w rodzinie metoda ta wygląda następująco: „Wiesz, Kasiu, w Afryce – a Afryka jest bardzo daleko od nas – mieszkają ludzie, który ciągle się kłócą i biją, i walczą ze sobą, i od tysięcy lat tak zawsze ktoś z kimś walczy” – tu zwiększamy dystans, a następnie go zmniejszamy: „Pamiętasz, jak kłóciłaś się z bratem? A pamiętasz o co? No właśnie, a u nas w kraju i w naszej rodzinie też się ludzie czasem kłócą, o różne rzeczy. Raz o zabawki, raz o wygląd, raz o to, kto ma rację. Ja się właśnie tak z tatą kłócę. Kłócimy się o uczucia, kto co czuje, i na razie nie możemy dojść do porozumienia”.

Wprowadzając dziecko w świat rozwodu, śmierci czy kataklizmu pracujemy powoli, udzielając mu nowych informacji krok po kroku i poszerzając jego świadomość problemu. Takie działania są zdecydowanie bardziej skuteczne i zdrowsze niż zatajanie czy ukrywanie prawdy. Co ciekawe, finalnie okazuje się zawsze, że to jest wręcz niemożliwe, bo dzieci są mistrzami czytania mowy niewerbalnej i doskonale wiedzą, kiedy rodzic mówi prawdę, a kiedy nie.

 

Powiązane