rozmowa

Staram się być na tyle blisko, na ile pozwala mi pacjentka

Rozmowa z Wojciechem Falęckim – lekarzem ostatniego roku specjalizacji połóżnictwa i ginekologii, który wcale ginekologiem zostać nie chciał

Staram się być na tyle blisko, na ile pozwala mi pacjentka
Archiwum prywatne

W naszej rozmowie z doktorem Wojtkiem wybija się jedno: to człowiek z powołaniem, który rzuca wszystko, by jechać do szpitala, porozmawiać z pacjentką, pomagać w przyjściu na świat maluchom. – Dajmy z siebie to, co najlepsze, żebyśmy mogli spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: tak, zrobiłem wszystko co trzeba – mówi z pełnym przekonaniem.

Złapać się z doktorem Wojtkiem Falęckim na krótką rozmowę graniczy z cudem. No, jest po prostu zapracowany! Co chwila ją przekładaliśmy, ale w końcu udało się i nie ukrywam, że bardzo się z tego cieszę. Pewnie niektórzy z was znają go z Instagrama, gdzie prowadzi swój profil, przedstawia historie porodowe i swoich małych pacjentów. Ale nie zawsze jest kolorowo. Nam opowiada też o ciężkich dniach i trudnych przypadkach. Chodźcie poczytać, bo ciekawa to była rozmowa!

Z Instagrama widać, że do każdej historii ma Pan serce. To coś więcej niż prowadzenie ciąży. Buduje Pan relacje z pacjentkami? 

Tak, z bardzo wieloma, bo ciąża trwa tylko albo aż 40 tygodni. Lekarz ginekolog staje się lekarzem kobiety. Można powiedzieć, że staje się też takim lekarzem rodzinnym. Pacjentki do mnie potem wracają: na wizyty kontrolne, na badania cytologiczne czy na USG. Lubię ludzi. No, może o 4:00 nad ranem w izbie przyjęć ciężko wykazać entuzjazm czy empatię – na początku ciało się musi obudzić, ale ja to wszystko dosyć szybko ogarniam (śmiech).

Lubię rozmawiać z pacjentkami, bo to chyba jest kluczem do sukcesu, żeby czasem dać się wygadać. To, co opisuję na tym swoim propagandowym profilu – jak to niektórzy mówią i mówią słusznie – jest prawdą. Wszystkie historie naprawdę się wydarzyły. To są osoby, które urodziły te dzieci, to są nieszczęścia, które te kobiety przeżyły. W momencie, kiedy mamy niepowodzenie położnicze, poronienie na wczesnym czy na późnym etapie, staram się być blisko na tyle, ile to możliwe, ale też na tyle blisko, na ile mi pozwoli pacjentka. Serce do pacjentek mam ogromne, bo jestem odpowiedzialny za życie – to duża odpowiedzialność.

I przychodzi to Panu z łatwością?

Lekarz jest takim człowiekiem, który musi się liczyć z tym, że na początku będzie pacjent, a potem dopiero cała reszta. Jestem gdzieś na obiedzie, zadzwonią ze szpitala i wychodzę. Jadę w sprawach prywatnych, ale wystarczy telefon „Wojtek, przyjedziesz?” i przyjeżdżam. Jest problem z grafikiem, to zastępuję. Zawsze ten obowiązek jest numerem jeden, ale też dlatego, że my w klinice, gdzie pracuję (Uniwersyteckie Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka WUM – przyp.red.) byliśmy od samego początku uczeni, żeby tak było, i może dlatego jest mi trochę z tym łatwiej.

To jest powołanie?

Tak, to znaczy to jest takie duże słowo… Jeśli miałbym określić swoją pracę, to chyba nie jest pracą. Chodzę do miejsca, gdzie mam hobby. Fajnie, nie? Oczywiście to nie jest tak, że nie jestem zmęczony. Jestem, mam swoje problemy. Ten świat Instagramowy jest tylko taki, jak chcemy go pokazać – to nie jest wszystko, co dzieje się w moim życiu. Jako lekarze jesteśmy zmęczeni, mamy zawahania, mamy wątpliwości, nie jest idealnie, ale nie możemy tego pokazać swoim pacjentkom, bo to nie jest najważniejsze w danym momencie.

Będąc z drugiej strony, wiem, jak ważne jest spotkanie, rozmowa, to buduje poczucie bezpieczeństwa pacjentki. 

Musimy rozwiązać problem medyczny, a czasem nie tylko medyczny. Wczoraj miałem taki dzień w gabinecie… Problem za problemem, niepowodzenie za niepowodzeniem, a przecież na studiach nikt nie uczył nas rozmowy. Podpatrując swoich mistrzów, wyrobiłem sobie własny model rozmowy, w którym moje pacjentki – mam nadzieję – czują się dobrze.

Czyli psychologia?

Dokładnie. Nie wiadomo, kto jest po drugiej stronie. Może być pacjentka, która zadaniowo potraktuje niedobre wieści i szybko się otrząśnie, a są pacjentki, którym trzeba w tym pomóc – skierować do psychologa, do terapeuty. Sam też chciałbym, żeby lekarz coś zaproponował, a nie tylko „dziękuję, do widzenia”. Byłem przecież parę razy pacjentem, i dziecięcym, i całkiem niedawno dorosłym – to jest przeżycie bycia po drugiej stronie. Zatem dajmy z siebie to, co najlepsze, żebyśmy mogli spojrzeć w lustro i powiedzieć: tak, zrobiłem wszystko, co trzeba.

Dlaczego zawód ginekolog-położnik?

To była długa droga. Historia zaczęła się od małego Wojtusia, który z pogruchotanym przedramieniem trafił do szpitala przy ulicy Litewskiej. Wtedy stwierdziłem, że praca takiego dżentelmena w kitlu jest supersprawą. Do matury to wszystko mi się wyklarowało, skończyłem fizjoterapię, ale gdzieś tam siedziało we mnie, żeby zostać lekarzem. Chciałem zostać ortopedą i stwierdziłem, że to jest fajne. Uznałem, że warto by to było pociągnąć i złożyć papiery na medycynę. No i to zrobiłem. Na trzecim roku studiów profesorowie, których uważam za autorytety, podsunęli mi ginekologię.

Pełne zaskoczenie? 

Dla mnie na początku brzmiało to troszkę… nierealnie. Potem stwierdziłem, że będzie to ginekologia onkologiczna. O położnictwie w ogóle nie myślałem. I tak do końca studiów żyłem w przekonaniu, że będę ginekologiem-onkologiem, ale to położnictwo gdzieś i tak musiałem przecież zrobić. Po studiach profesor ginekologii Mirosław Wielgoś wziął mnie pod swoje skrzydła, jako wtedy bardzo młodego rezydenta, i chyba we mnie uwierzył. No i w pewnym momencie zaczęły się schody.

Czemu?

Położnictwo jest dziedziną nieprzewidywalną. Na początku w ogóle się w tym nie widziałem, ale z każdym tygodniem pracy widziałem się w tym jednak coraz bardziej! Było tak: nowe życie, w zasadzie zdrowe pacjentki, taki wyjątkowy moment w życiu każdej kobiety. To kompletny zbieg okoliczności, przypadek, że się pojawiłem w dobrym miejscu, poznałem ludzi, którzy zarazili mnie pasją do położnictwa, i chyba z sukcesem. Obecnie jestem lekarzem rezydentem ostatniego roku specjalizacji.

Co tak najbardziej Pan lubi w tej pracy?

Pierwszy krzyk dziecka – to jest coś, na co zawsze czekam po porodzie. Dzisiaj miałem okazję taki krzyk usłyszeć – małego Aleksandra. No, nie takiego małego, bo to prawie 5 kilo (śmiech). Ten pierwszy krzyk i płacz matki – to nie jest płacz ze smutku, to niebywałe szczęście.

Był Pan już przy setkach porodów, nadal Pana poruszają? 

Nie zawsze się wzruszam, ale czasem jest tak, że… Rok temu miałem taki moment, był poród, który prowadziła bardzo doświadczona położna, pacjentka też była doświadczona – rodziła już trzeci raz, a cieszyła się, jakby robiła to po raz pierwszy. Z położną straszliwie się wzruszyliśmy tym wszystkim. Miałem też taką sytuację w zeszłym roku, kiedy rodziła moja pacjentka po wielu stratach, no i to były bliźniaki! Bardzo mnie to wzruszyło, bo byłem przy wszystkich niepowodzeniach, również przy takim, że straciliśmy dziecko po porodzie – wszyscy wiedzieliśmy, że tak się stanie, miałem to dziecko na rękach… A potem urodziły się zdrowe bliźniaki – Pola i Jaś. Wzruszenie.

Najbardziej pamięta się właśnie takie historie, które były skomplikowane, tragiczne, bo takie niestety też się zdarzają. Zawsze mówię pacjentkom, że życzę im najnudniejszych wizyt na świecie, takich co 5 tygodni – podczas których będę tylko takim nadzorcą badań i wyników, podpowiem, co trzeba, i wszystko wytłumaczę.

Jaka była historia porodowa, która najbardziej wbiła się Panu w pamięć? Taka do zapamiętania na zawsze?

To właśnie te moje bliźniaki Pola i Jaś. To jest historia, która trwała bardzo długo – od tego pierwszego niepowodzenia do szczęśliwego porodu bliźniaków.

Pamiętam też taką pacjentkę z początków mojej pracy, bardzo młodą, u której bardzo wcześnie musieliśmy rozwiązać ciążę. Koledzy specjaliści podjęli taką decyzję, a w ramach podziękowania za opiekę dziecko dostało imię Wojtuś. Pacjentka potem bardzo ciężko zachorowała i dostałem informację z Instytutu Onkologii, że zmarła. Odnalazła mnie jej siostra i co roku dostaję zdjęcia już wcale nie takiego małego człowieka, bo Wojtek ma 5 lat.

Mam jeszcze taką prywatną historię porodową: narodziny mojej bratanicy. Jako członek rodziny nie miałem możliwości wejścia na blok operacyjny, tylko stałem pod drzwiami. Doskonale wiedziałem, co tam trzeba zrobić, co krok po kroku robią koledzy, ale nie mogłem nic zrobić. Mój brat był zupełnie spokojny, a ja myślałem, że mnie rozniesie pod tymi drzwiami. Straszliwie się wzruszyłem, rozpłakałem się, kiedy bratanica się urodziła. To było silniejsze ode mnie!

Skoro o rodzinie mowa, to czym ona dla Pana jest?

To, że moja rodzina ze mną wytrzymuje, to jest cud boski, bo ja żyję bardzo szybko. Tyle dostałem wsparcia od mojej rodziny, to jest niebywałe! Zachęcają mnie do różnych rzeczy i wierzą, że mogę zrobić o wiele więcej. Moja rodzina jest ostoją spokoju. Wiem, że bezpieczna przystań jest w domu rodzinnym. Zawsze, kiedy wracam do domu po ciężkim dniu, wykonuję dwa telefony: jeden jest do mamy, a drugi do mojego przyjaciela Michała Lipy, z którym pracuję na co dzień, ale nie zawsze jest czas się złapać i pogadać. Dzwonię tak od lat. To nie są długie rozmowy, trwają może parę minut, ale są codziennie. Takie małe rytuały.

A co Pana w pracy denerwuje? System?

Denerwuje mnie bezduszność, ale jeszcze bardziej głupota. Jestem niepoprawnym optymistą, no i nie mam problemów, tylko „sprawy do załatwienia”. System jest taki, a nie inny, musimy w nim niestety pracować, ale jakoś dajemy radę.

No właśnie, trzeba mieć w sobie dużo optymizmu.

I determinacji, i chęci. Jak się ma takiego lekarza, który chce pomóc i coś zrobić, a nawet więcej, to to się uda.

Nie ma Pan wrażenia, że lekarzy, którzy patrzą na pacjenta holistycznie, łączą wszystko z różnych „naczyń”, jest szalenie mało?

Tak, ale trzeba też na to spojrzeć z drugiej strony – psychologicznie. Mnie „ulepili” dużo starsi koledzy po fachu, bardziej doświadczeni. Miałem dobre wzorce. Nie jestem z lekarskiej rodziny, więc podpatrywałem ich i wziąłem to, co mi najbardziej pasowało. Miałem dużo szczęścia.

Dziękuję bardzo za rozmowę!

 

Wojciech J. Falęcki ukończył studia medyczne na I Wydziale Lekarskim. Jest w trakcie specjalizacji z położnictwa i ginekologii, którą realizuje w I Katedrze i Klinice Położnictwa i Ginekologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. W 2009 r. ukończył również studia magisterskie na kierunku fizjoterapia. Jego zawodowe zainteresowania dotyczą: prowadzenia ciąży, profilaktyki przeciwnowotworowej, rehabilitacji kobiet w okresie ciąży i połogu.

Dodaj komentarz