Mój świętej pamięci mąż zawsze mówił, że nie zna drugiej tak wyluzowanej matki jak ja. To on bardziej się niepokoił, pilnował terminów szczepień, ganiał na wywiadówki. Ja starałam się, żeby w naszym życiu było dużo zabawy, książek, teatru, bajki. Robiłam dokładnie to, co w moim dzieciństwie dawał mi tata. – mówi Justyna Bednarek, autorka bestsellerowych „Niesamowitych przygód dziesięciu skarpetek”, mama trójki dorosłych już dzieci.
O tym, żeby zostać pisarką dla dzieci, myślała, będąc jeszcze nastolatką. Na swój debiut musiała jednak trochę poczekać – dokładnie trzydzieści lat. W tym czasie urodziła i wychowała troje dzieci, pracowała jako dziennikarka, zbierała pomysły i układała w głowie bajki, nabierała pewności siebie i wiary we własny talent. Aż w końcu – w wieku czterdziestu sześciu lat – spełniła swoje największe marzenie i wydała pierwszą książkę dla dzieci. „Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek” błyskawicznie stały się bestsellerem. Od tamtej pory Justyna Bednarek jest dziecięcą pisarką na pełen etat. Jej najnowszą książkę pt. „Nasza niegrzeczna mama” czyta się błyskawicznie. Bo niby jest dla dzieci, ale trochę też dla nas. I o nas. Działa jak zwierciadło, w którym można się przejrzeć i zobaczyć kawałek siebie. A potem zyskać pewność, że nie ma niczego złego w dbaniu o swoją własną przestrzeń, w ignorowaniu powszechnie przyjętych reguł, jeśli tak podpowiada nam serce. Czytajcie.
Jaką mamą była pani dla swoich dzieci, kiedy były jeszcze małe?
Na pewno wyluzowaną. Mój świętej pamięci mąż zawsze mówił, że nie zna drugiej tak wyluzowanej matki jak ja. To on bardziej się niepokoił, pilnował terminów szczepień, ganiał na wywiadówki. Ja starałam się, żeby w naszym życiu było dużo zabawy, książek, teatru, bajki. Robiłam dokładnie to, co w moim dzieciństwie dawał mi tata. Moja mama była od obowiązków i tak zwanej prozy życia. Ja wolałam prozę życia przerzucić na Bednarka, sama natomiast pompowałam, ile wlezie, te radosne i nieobciążone obowiązkiem rzeczy.
Jak dziś sobie to przypominam, to widzę, że zabrakło mi dbałości o codzienne rytuały, o stałą porę pójścia do łózka czy odrabiania lekcji. Nigdy nie sprawdzałam, czy moje dzieci przygotowały się do szkoły, czy nie. Sama miałam trudne doświadczenia z dzieciństwa z tym związane (moja mama odrabiała ze mną lekcje i uważałam jako dziecko, że to katorga) i nie chciałam tego pociągnąć dalej. Efekt: moje dzieci nie zawsze miały idealne stopnie, za to na pewno wszystko, co osiągnęły w szkole, było ich własnym dorobkiem.
W pewnym momencie życia doświadczyła pani samodzielnego macierzyństwa. Co było wtedy najtrudniejsze? A co pomagało pani przetrwać ten trudny czas?
Mój mąż zmarł tuż po moich czterdziestych siódmych urodzinach. Moi synowie, Antek i Bartek, byli już pełnoletni, a córka Baśka miała piętnaście lat. Można powiedzieć, że zebrałam wtedy owoce lat pracy. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Wspieraliśmy się. Na pewno pomogło to, że już wcześniej była między nami duża bliskość. Jak już minął pierwszy szok i zaczęliśmy mieć siły na cokolwiek, to inwestowałam w tę warstwę życia, od której zawsze byłam specjalistką – w przyjemności. Chodziliśmy dużo do restauracji, do teatru. Zaczęłam też wprowadzać zmiany w otoczeniu – żeby działy się rzeczy nowe. Przestawiałam meble, przewieszałam obrazy, kupiłam kolorowe talerze, założyłam ogród. Nic tak nie koi nerwów, jak patrzenie na kwiaty! No i najważniejsze: zaczęliśmy mieć dużo zwierząt. Mój mąż nie był entuzjastą licznych sierściuchów, więc wcześniej nawet o tym nie myślałam. Po jego śmierci zmieniliśmy dom w małe zoo. Były papugi, kury, psy, koty. I kaczki! Przez pewien czas miałam w ogródku dwa biegusy. Stan na dziś to dwa psy, dwa koty i jedna kura. Antek ma u siebie psa i kota, a Bartek psa i dwie szynszyle. Takie wprowadzenie dodatkowego życia do domu daje dużo radości.
Dziś pani dzieci są już dorosłe. Jaka łączy was relacja?
Moje dzieci nie mają jeszcze własnych rodzin, więc w pewnym sensie jest to jeszcze jakaś kontynuacja dzieciństwa. Mój najstarszy syn, który od dawna mieszka sam, wpada do mnie po drodze z pracy do domu, żeby się przywitać i wymiziać psy. Leży pięć minut na kanapie – jak w dzieciństwie, a potem wraca do siebie. Średni, który też prowadzi już samodzielne gospodarstwo domowe ze swoją dziewczyną, czasem przychodzi zjeść coś smacznego. Z Baśką, która jest studentką drugiego roku psychologii, mamy natomiast doskonałe porozumienie w kwestii ubrań, kosmetyków, gotowania. Czasem idziemy razem do kina albo do knajpki. Myślę, że z każdym z moich dzieci mam głęboką, szczerą relację – wiele o nich wiem i oni też wiedzą o mnie sporo. Pomagamy sobie, wzywamy wzajemnie na pomoc, mamy wspólne plany. Uwielbiamy sobie dawać prezenty, planować to. Ponieważ po śmierci mojego męża Michała musiałam zająć się także techniczną stroną życia, odkryłam w sobie upodobanie do różnych technicznych urządzeń. W prezencie od Baśki dostałam więc raz zestaw śrubokrętów w samodzielnie uszytym futerale, a od Bartka i Antka – myjkę pneumatyczną do czyszczenia tarasu albo chodnika.
Oczywiście każde z nas ma też swoją odrębną, nienaruszalną strefę, gdzie matka nie ma dostępu czy gdzie dzieci nie mają dostępu. To dobrze. Tak powinno być.
Jak pani została pisarką? Czy macierzyństwo miało na to jakiś wpływ? Było dla pani w jakiś sposób ożywcze i twórcze?
Z pewnością kontakt z moimi dziećmi, szczególnie gdy były małe, stanowił siłę wyzwalającą opowieści. Lubiłam im opowiadać bajki na dobranoc. Pytałam, o czym chcą, żebym im opowiedziała, a one dawały mi zadania: o marchewce, o ziarenku piasku. Kombinowałam więc i to utrzymywało ten mięsień twórczy zawsze w dobrej formie. Choć upodobanie do opowiadania historii miałam w sobie dużo wcześniej, bo już w wieku piętnastu lat wiedziałam, że najbardziej na świecie chcę pisać.
Zanim jednak słowo stało się ciałem, minęło trzydzieści lat! Moją pierwszą prawdziwą książką były „Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek”, które wydałam w wieku czterdziestu sześciu lat. Odwlekałam mój debiut, bo czułam, że nie mam jeszcze wystarczających umiejętności pisarskich i że to, co pokażę światu, zostanie surowo ocenione. Okazało się, że skarpetki odniosły sukces i utorowały mi drogę do bycia pisarką na pełen etat. Jestem doskonałym przykładem na to, że żadne marzenia nie są głupie i że warto wsłuchiwać się w to, co podpowiada nam nasz wewnętrzny głos czy intuicja. Ja za tym głosem poszłam.
Niedawno ukazała się pani najnowsza książka, zatytułowana „Nasza niegrzeczna mama”. Uplotła pani wspaniałą opowieść, pełną metafor, które pomagają nam, dorosłym, zrozumieć dziecięcy świat. Gdzie się pani tego nauczyła?
Myślę, że z pewnymi predyspozycjami do opowiadania po prostu się rodzimy. Zawsze miałam talent do wymyślania historii. Oczywiście były też wokół mnie osoby, które pomogły mi ten talent rozwinąć – choćby mój tata, który był człowiekiem obdarzonym nieprawdopodobną wyobraźnią. Z zawodu był archeologiem, zajmował się też mitami greckimi i rzymskimi, o których opowiadał mi na dobranoc, więc już jako pięciolatka znałam całą mitologię na pamięć. (śmiech) Oprócz tego tata kupował mnóstwo książek dla dzieci i sam bardzo lubił je czytać. U nas w domu nie było mowy o dziesięciu minutach czytania, tylko co najmniej dwóch albo trzech godzinach!
Gdy byłam mała, opiekowała się mną też niania, która z kolei przekazywała mi w formie bajek polską literaturę, recytowała „Ballady i romanse” Mickiewicza, opowiadała ludowe legendy, mimo że sama skończyła zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej. To była taka prawdziwa niania, jak ze starej książki, i bardzo dużo wniosła do mojego życia. Wszystko to niesłychanie wzbogaciło mój wewnętrzny świat, więc nic dziwnego, że dosyć szybko sama zapragnęłam zajmować się wymyślaniem opowieści.
To jaka jest niegrzeczna mama z pani książki? Czy jest do pani w jakiś sposób podobna? Przyznam, że ja poczułam z nią bliską więź już od samego początku. I mam wrażenie, że „Nasza niegrzeczna mama” jest trochę o każdej z nas.
Nasza niegrzeczna mama bardzo kocha swoje dzieci. Ale oprócz tego wyznaje zasadę, że aby móc coś dać, najpierw trzeba włożyć coś do środka – w takim sensie, że jeżeli człowiek chce obdarzać miłością innych, musi kochać przede wszystkim siebie. Mama z mojej książki w imię macierzyństwa nie wyrzekła się całego swojego życia – mimo że jest ono jego najważniejszą częścią. Dobrze sobie radzi w życiu, choć los jej nie oszczędza. Kontakt z dziećmi jest dla niej źródłem radości i zabawy, ale potrafi też zrobić coś tylko dla siebie, na przykład pójść na randkę.
Jest pomysłowa, kąpie się nago w jeziorze, pląsa wokół ogniska, zmienia się w syrenę lub jaszczurkę i ma niesamowite moce. Jest radosna i wolna. Po prostu świetnie się bawi w swoim życiu i wie, co jest w nim ważne.
I tak, myślę, że mam z nią trochę wspólnego. Zresztą w książce opisałam kilka drobiazgów z naszego rodzinnego życia – na przykład zabawę w robale. Kąpiel na golasa w jeziorze to też jest coś, co i nam się przydarzyło. Różni mnie od książkowej Ewy natomiast to, że moje życie zawsze było zdecydowanie łatwiejsze niż jej.
W „Naszej niegrzecznej mamie” słowo „niegrzeczna” to chyba największy komplement, prawda?
Słowo „niegrzeczna” oznacza, że kwestionuje się zastany porządek. Może nie robi się demolki, ale tam, gdzie reguła stoi w sprzeczności z życiem, pierwszeństwo daje się życiu.
Kiedy czujemy, że coś nas ogranicza w niszczący sposób, kiedy jakaś zasada została wymyślona bez sensu, to jestem za tym, aby tę zasadę po prostu zmienić. W takim rozumieniu tego słowa sama też bywam czasem „niegrzeczna” i bardzo mi z tym dobrze. (śmiech)
A to bardzo ciekawe! Jakiś przykład?
Zdarzało mi się reagować „niegrzecznie”, jeśli widziałam idiotyzmy w szkole moich dzieci. Kiedyś Baśka pojechała na wycieczkę, która polegała głównie na tym, że stado dzieci dusiło się w autokarze – bo celem wyjazdu była Suwalszczyzna. Wyjazd był chyba trzydniowy. I w drodze powrotnej nauczycielka nie chciała zatrzymać się, by kupić baterie do pilota, żeby te biedne dzieci mogły chociaż bajkę obejrzeć w autobusie. Więc się nudziły i łobuzowały. Po powrocie nauczycielka oczywiście burczała, że dzieci są „niegrzeczne”. „I Basia też jest niesubordynowana” – tak mi powiedziała. A ja na to: „I super. Ludzie niesubordynowani mają lepsze życie. Chodź, Baśka, idziemy na lody!”. Zatkało ją.
Prawie każdy dzień w rodzinie niegrzecznej mamy zaczyna się podobnie: rano podchodzi do łóżek swoich dzieci, całuje je w nos, a one się budzą. „Ale dzisiaj jest inaczej” – mówi Kasia – i nie wierzy własnym oczom. Mama leży na dywanie na brzuchu i buduje z klocków. To zapowiedź święta wiosny. Czym ono jest?
Święto wiosny jest taką małą porcją wolności od wszystkiego, którą warto sobie od czasu do czasu dać. Wyłamanie się z systemu, takie nicnierobienie zawsze jest niezwykle twórcze. Nasza codzienność obciążona jest wieloma obowiązkami – związanymi z pracą, szkołą, domem – i tysiącem innych spraw do załatwienia, jednak wszystko, co fajne i dobre, rodzi się poza kieratem.
Takie święto przydałoby się chyba każdej rodzinie.
Całkiem możliwe. U mnie w domu święto wiosny obchodziliśmy regularnie. Można było wtedy pobyć naprawdę razem, ale też trochę odpocząć, zrobić coś innego niż zwykle. Nie od dziś wiadomo, że najprostsze rzeczy robione na opak tworzą w naszym mózgu nowe połączenia nerwowe. Nowe doświadczenia sprawiają, że jesteśmy mądrzejsi i patrzymy na swoje życie z innej perspektywy, a to wiele ułatwia.
Książkowa mama raz na jakiś czas szykuje się do wyjścia, zakłada sukienkę, stroi się i wtedy „chwilowo mamy nie ma”, ale dzieciom wcale to się nie podoba, bo „jakim prawem mama może sobie tak po prostu wyjść?”. Znam to z własnego doświadczenia, zresztą która z nas nie doświadczyła potajemnego wymykania się z domu, kiedy dziecko akurat wspaniale bawi się z tatą. (śmiech) Mamy jednak prawo do własnego świata, w którym ludzie mówią do nas po imieniu – co czasem przestaje być takie oczywiste.
Każda mama ma imię, o czym może czasem sama zapomina. Warto jednak o nim pamiętać – dla zdrowia. Wydaje mi się, że to jest recepta na wszystkie późniejsze życiowe problemy. Gdy tworzy się rodzinę, bardzo ważne jest, aby nie mieć w życiu wyłącznie części wspólnych. Uważam, że nigdy nie należy całego siebie poświęcać drugiemu człowiekowi. Należy dbać o swoje zainteresowania, o czas wyłącznie dla siebie, mieć odrębnych przyjaciół. To są te rzeczy, na których będzie można się oprzeć, kiedy część wspólna zostanie w jakiś sposób obłamana – na przykład wtedy, gdy dzieci wyfruną z gniazda. Pamiętajmy, dzieci nie chowamy dla siebie, tylko dla świata. Jeżeli one nie wyruszą w świat, to znaczy, że źle zrobiliśmy naszą robotę. I właśnie po to, żeby nie cierpieć i nie mieć chęci kontrolowania życia naszych dorosłych pociech, trzeba mieć własny świat. To jest prawidłowe, zdrowe gospodarowanie sobą. Należy mieć kawałek siebie tylko dla siebie – nie dla partnera, dzieci czy przyjaciół. Nasza niegrzeczna mama o tym wie – i może dlatego właśnie jest „niegrzeczna”.
Pani dzieci też miały takie plany, jak te książkowe, żeby kontrolować każdy pani ruch?
Czasem oczywiście próbowały uwiesić się na człowieku, ale raczej niezbyt często. To chyba dlatego, że ja bywałam taką trochę cygańską mamą. Z Bednarkiem zabieraliśmy dzieci na imprezy, na koncerty rockowe czy do knajpki. Z Baśką w nosidle ganiałam do redakcji – bo pracowałam wtedy jako dziennikarka. Dzieci nie były dla nas nigdy ograniczeniem i może dlatego wiedziały, że w tym dorosłym życiu nie ma niczego nadzwyczajnego – bo sobie to obejrzały. Czasem dochodziły więc do wniosku, że fajniej jest pobawić się w domu, niż wlec się gdzieś z matką.
W pani książce bohaterowie stąpają po cienkiej linie zawieszonej pomiędzy światem fantazji a rzeczywistością, balansują na pograniczu tego, co prawdziwe, i tego, co zmyślone. Wyobraźnia odgrywa w ich życiu ogromną rolę. My często nie doceniamy tej roli. Do czego jest ona nam potrzebna? Jak ją karmić?
Wyobraźnia jest niezbędna do życia. Potrzebujemy jej do wszystkiego. Jest sposobem na rozwiązywanie wielu problemów. A jak ją karmić? Najłatwiej opowieścią. Odtwarzanie opowieści w głowie jest wspaniałą gimnastyką, która wzmacnia mięśnie wyobraźni.
W książkowej rodzinie Kasi, Maksia i Piotrusia wyobraźnia pozwala czasem domalować to, czego im w życiu brakuje. Bo gdyby realnie popatrzeć na życie Ewy i jej dzieci, to okazałoby się, że jest dość trudne. Cała czwórka mieszka w małym mieszkanku w starej kamienicy. Mama prawdopodobnie uciekła przed przemocowym mężem, w czym pomogła jej przyjaciółka Elwira. Nic wesołego. Ale co z tego, że rodzina Ewy ma mało pieniędzy, skoro tak naprawdę świetnie się bawi? Do tego wszystkiego służy wyobraźnia. I czy to nie fantastyczne, że jest ona całkowicie darmowa? Każdy może z niej skorzystać i dlatego warto w nią inwestować.
Dziękuję za rozmowę.
*
Justyna Bednarek – z wykształcenia romanistka, pisarka dla dzieci, autorka ponad sześćdziesięciu książek, w tym „Niesamowitych przygód dziesięciu skarpetek” – które weszły do kanonu lektur szkolnych, „Domu numer pięć”, „Babcochy”, „Maryjek”, „Kur z grubej rury” czy „Smopsów”. Za swoje książki dostała wiele nagród literackich, m.in. Warszawską Nagrodę Literacką, nagrodę Empiku „Przecinek i kropka”, Nagrodę im. Kornela Makuszyńskiego i trzykrotnie nagrodę literacką w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. Mieszka w Warszawie na Bielanach, ma troje dzieci, dwa psy, dwa koty i jedną kurę.


