ferie zimowe podróże z małymi dziećmi współpraca reklamowa

Slow Winter w Południowym Tyrolu

Zima jak z obrazka

Slow Winter w Południowym Tyrolu
Ewa Przedpełska

Na śniadanie Apfelstrudel, potem wyprawa na stok, a wieczorem spacer po świątecznym jarmarku. Zima w Południowym Tyrolu jest magiczna, szczególnie gdy możesz jej zasmakować w gospodarstwie położonym w cieniu Dolomitów.

Nasz plan na tegoroczną zimę był prosty – z rana, po ciemku, przez błoto do przedszkola, w międzyczasie zdjęcia, kolorowanki i kilka infekcji. Kiedy więc nadarzyła się okazja, żeby te listopadowe 44 godziny słońca (potwierdzone info) zamienić na kilka dni w Południowym Tyrolu (przeciętnie ponad 300 słonecznych dni w roku), bilety do Bergamo kupiliśmy od razu. Naszym celem stała się farma Edel-Ansitz Zimmerlehen u podnóża Dolomitów, w małej miejscowości Fiè allo Sciliar niedaleko Bolzano. Wpisując nasz cel podróży w GPS, nie mogliśmy sobie jednak wyobrażać tego, co zobaczyliśmy, kiedy rzeczywiście dotarliśmy na miejsce.

Daleko jeszcze?

Südtirol to najbardziej wysunięta na północ prowincja Włoch, sąsiadująca z austriackimi Alpami. Jeśli startujecie z Polski, to opcji jest kilka: można po prostu wsiąść w auto i starym dobrym zwyczajem zapakować się po dach, na który można wrzucić narty, dzieciom odpalić audiobooka i po 13–14 godzinach (ja liczę spod naszego domu w Warszawie) przy dobrych wiatrach jesteście na miejscu. Po drodze ewentualnie możecie zrobić przystanek na jarmark bożonarodzeniowy w Wiedniu lub na smażony ser w Brnie. I to jest pewnie opcja, którą wybierzemy następnym razem. Jako że lubimy przygody, to tym razem wybraliśmy bramkę nr 2. Samochód do Modlina, samolot do Bergamo i wynajęcie auta na miejscu. O ile wszystko idzie gładko i nie trafiacie po drodze na 90-kilometrowy korek na autostradzie w pobliżu Trydentu, to jest to też bardzo wygodna opcja, szczególnie biorąc pod uwagę to, że wynajem auta jest o tej porze roku naprawdę bardzo tani! Na pokładzie u nas bez zmian, tylko dzieci coraz starsze – Ewa, Adam, 9-letni Tymek i 5(i pół!)-letnia Hania. Potrzebowaliśmy więc auta, które zmieści nas, wszystkie zimowe kombinezony i jak przyjdzie co do czego – narty. Okazało się, że: a) można wynająć hybrydowego Jeepa za 50 zł/dzień, b) narty nie weszły.

Samochód wspinał się coraz wyżej i na ostatnim odcinku drogi za oknami zaczęliśmy dostrzegać dowody na to, że znaleźliśmy się w jednym z piękniejszych miejsc, w których kiedykolwiek byliśmy.

W domu

Kiedy Google powiedział nam, że jesteśmy na miejscu, zobaczyliśmy zarys wieży niczym ze średniowiecznego zamku i ciemne, rozgwieżdżone niebo. Rano wstało słońce, rozsunęliśmy zasłonki, a za oknami podwórko jak z bajki – huśtawka z opony, wielkie bombki na drzewie, kilkusetletnie freski na murach, piękne słońce, a przy drewnianych drzwiach do historycznej kaplicy czarno-biały królik sąsiadów skubie sobie trawę. Z drugiej strony murowany łuk tworzy ramę dla górskiego krajobrazu. Kilka kroków za nią rozpościera się przepiękny widok na dolinę i miasteczko. Potrzeba chwili, żeby przyzwyczaić oczy do tej panoramy.

Zaraz po przyjeździe powitali nas gospodarze – Inge, Isidor i ich syn Simon, który przejmuje rolę przewodnika i oprowadza nas po zakamarkach tej wyjątkowej posesji. Kiedyś należała ona do lokalnego biskupa, od ponad 100 lat jest już w posiadaniu rodziny Kompatscher, a w tym roku, zgodnie z rodzinną tradycją, przejął je Simon, najstarszy syn, po 10 latach pracy jako ratownik medyczny.

Na farmie mieszka też dwójka jego przyjaciół – to uratowane i sprezentowane mu przez znajomych świnki, które dziś żyją sobie spokojnie w oborze obok stada krów. Są też króliki, które Hania odwiedzała kilka razy dziennie, przed wejściem na stojący zaraz obok naszego apartamentu statek piracki. Simon i jego rodzice sami doglądają gospodarstwa, a ich dzień zaczyna się wcześnie, od karmienia zwierząt i… nas. Codziennie rano Inge witała nas koszem pysznych lokalnych smakołyków i świeżego pieczywa, które dawało nam energię na cały dzień szusowania i zwiedzania okolicy.

Roter Hahn

Nasza farma należy do stowarzyszenia agroturystyk Roter Hahn, które zrzesza małych gospodarzy z całego rejonu, którym coraz trudniej jest utrzymać się z samego rolnictwa. Poza pracami sezonowymi otwierają oni więc swoje domy dla gości, tworząc alternatywę dla tradycyjnych hoteli. Fantastyczne jest to, że są to bardzo różnorodne miejsca – od malutkich winnic w śródziemnomorskim stylu po alpejskie farmy położone 2000 m n.p.m. W każdej z farm może być też maksymalnie 8 pokoi, więc wiecie, że nie traficie do zatłoczonego resortu. To, co najbardziej nas ujęło w takiej formie spędzania wakacji, to bezpośredni kontakt z lokalnymi gospodarzami i wyjątkowe doświadczenia, które oferują „na swoim podwórku” –  warsztaty kulinarne, opieka nad zwierzętami, pieczenie chleba, degustacje wina, jabłek czy wspólne wędrówki.

Z Zimmerlehen dzieliło nas 10 minut spaceru do jednego z najczystszych jezior we Włoszech. Wybraliśmy się tam od razu po śniadaniu i tu spędziliśmy jeden z moich ulubionych dni w Południowym Tyrolu.

Jak z obrazka

Nie wiem, czy zastanawiacie się czasem, skąd biorą się wgrane przez producenta tapety w telefonie, ale mam wrażenie, że minęliśmy co najmniej kilka z nich w ciągu tego wyjazdu. Dolomity są piękne i ciężko oprzeć się ich urokowi. My mieliśmy takie szczęście, że zobaczyliśmy je i w odsłonie zimowej, pod ciężką pierzyną śniegu, i w tej złocisto-jesiennej, którą oglądaliśmy w drodze nad Laghetto di Fiè. Latem jest ono rodzinnym kąpieliskiem, zimą zamienia się w lokalną ślizgawkę. My na początku grudnia mieliśmy je tylko dla siebie.

Przygotowując się do tego wyjazdu, czytałam artykuły i oglądałam zdjęcia, wiedziałam mniej więcej, czego się spodziewać, a teraz pisząc tę relację, najtrudniej napisać mi właśnie akapit roboczo nazwany „krajobraz”. Bardzo ciężko stworzyć bowiem opis przyrody Dolomitów, krótszy niż te Orzeszkowej w „Nad Niemnem”, a jednocześnie nie popaść w patos. Widoki są tu majestatyczne, góry imponujące, powietrze czyste i mroźne, a pejzaż taki, że nic tylko rozstawiać sztalugi (lub wyjąć z kieszeni iPhone’a). Odnajdą się tu miłośnicy górskich wędrówek i wina, smakosze, ci, którzy szukają ciszy, a także pasjonaci narciarstwa.

Alpe di Siusi

Odpowiedzią Hani na moje pytanie o to, co we Włoszech podobało jej się najbardziej, było niedowierzające spojrzenie i krótkie, a treściwe: „No jasne, że narty”. My testowaliśmy trasy resortu Seiser Alm/Val Gardena, ale mam wrażenie, że żeby w pełni wykorzystać skipassy, trzeba tu przyjechać na dłużej, bo trasy są niesamowicie rozległe i zawsze pozostanie niedosyt. Jeśli macie na pokładzie doświadczonych narciarzy, koniecznie spróbujcie przejechać Sellarondę (prawie 40 km!). Narty, jeśli jedziecie autem, warto wypożyczyć lub kupić w Polsce, bo ceny są tu znacząco wyższe. Godzinna lekcja z instruktorem to koszt ok. 45–50 euro, a dzieci do 8 roku życia jeżdżą ze skipassem rodzica za darmo. Jeśli zastanawiacie się, czemu w tej relacji jest tak mało nart, to odpowiedź jest prosta – dzieci, narty, aparat, dron, rękawiczki do pary, szaliki, kaski, przekąski na chwile zwątpienia i głowa na karku – ciężko mieć to wszystko na raz. Prawda jest też jednak taka, że Południowy Tyrol to nie tylko narciarskie stoki!

Delizioso

Jest jeszcze – jedzenie! Speckknödel, Apfelstrudel, Schlutzer, Frittelle dolci, Minestra d’orzo i wiele, wiele więcej. Trochę włosko, trochę austriacko, połączenie śródziemnomorskiego smaku z górskim i sycącym. Robert Makłowicz mówi, że arcycudownie, i ja mu przytakuję. Nasze absolutnie najpyszniejsze kulinarne doświadczenie przeżyliśmy w Weingut Ebner, czyli rodzinnej restauracji i winiarni, w której gospodarze uraczyli nas tym, co w tej części świata najlepsze. Przy okazji opowiadając między daniami o tym, jak żyje się z dziećmi na co dzień w winiarni na zboczu góry. Nasze serca skradło absolutnie (poza winem) jednogłośnie ravioli z jabłkami i Speckiem oraz deser, na którym obok frittelle di mele znalazło się miejsce dla lodów z winogron zerwanych przed domem. Zastanawiałam się przez chwilę, w jakim języku wymieniać nazwy potraw, ale to dylemat, który towarzyszy nam tutaj na co dzień.

Kultura

Południowy Tyrol to prawdziwa mieszanka kultur i języków. Historia w pigułce – to autonomiczna włoska prowincja, która do Italii została włączona w 1919 roku. Po latach ostrych politycznych walk o władzę i italianizacji w 1972 roku w życie wszedł Statut Autonomiczny, który miał na celu ochronić kulturę Południowego Tyrolu. Dziś mieszkańcy posługujący się językiem niemieckim, włoskim i ladyńskim żyją obok siebie w symbiozie, często tworząc w miejscowościach o dwujęzycznych nazwach wielojęzyczne rodziny.

W naszym odczuciu to połączenie tego, co w tych kulturach najlepsze – germańskiego Ordnungu i włoskiego dolce vita. Wiem też, że pisanie o tym, jak cudowni i gościnni są mieszkańcy miejsc, które zwiedzamy, to straszne cliché, ale na moje wytłumaczenie – o Paryżanach tak nie napisałam, a południowi Tyrolczycy są naprawdę wyjątkowi. Może to kwestia tego, że byliśmy w małej miejscowości nieprzepełnionej turystami, może mieliśmy szczęście, a może po prostu jest coś w tym alpejskim powietrzu, co sprawia, że żyje się tu spokojnie, a na ulicy i górskiej ścieżce tak łatwo o wymianę uśmiechów.

Ciężko więc było wyjeżdżać. Nasi znajomi wiedzą też, że rzadko po podróży planujemy powrót w to samo miejsce. Tym razem jednak czuję, że zrobimy wyjątek – to był nasz pierwszy raz w Dolomitach, ale nie ostatni. Secedo, szykuj się, jeszcze cię zdobędziemy latem!

 

Materiał powstał we współpracy z Roter Hahn.

Coś dla Ciebie

Tulenie Heleny

Tulenie Heleny

Dodaj komentarz