„Bohater mojej książki rzeczywiście toczy ciągłą, żmudną walkę z wewnętrznym trutniem. Na pewno odnosi częściowy sukces, choćby dlatego, że nie odpuszcza, nie poddaje się, wciąż próbuje. A ja? Myślę, że dałem radę wczoraj, dałem radę dziś. Ale co będzie jutro? Zobaczymy” – mówi Jarek Westermark, autor książki „Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem”.
Nam opowiada o nierównym podziale ról w rodzicielstwie, o swoim sprzeciwie wobec ojców, którzy nie chcą wziąć na własne barki wyzwań związanych z opieką nad dzieckiem, a także o tym, co robi, kiedy jego „wewnętrzny truteń” próbuje dojść do głosu.
Maja Sitkiewicz: „Samiec pszczoły miodnej”, ale też – potocznie – „darmozjad, próżniak, leń, nierób, obibok”. To słownikowa definicja słowa „truteń”. W swojej książce o ojcostwie nazywasz tak niektórych ojców. To niezbyt pochlebne skojarzenie, a jednak bez trudu łapiemy tę analogię…
Jarek Westermark: To prawda. Niestety, termin ten w wielu przypadkach wydaje się dość celny. Dowodzi tego choćby fakt, że analogię rzeczywiście łatwo wychwycić, od razu wiadomo, o co i o kogo chodzi. Ojciec truteń to dla mnie ojciec odklejony, mentalnie pozostający w „dawnym” życiu, niedopuszczający do siebie świadomości zmiany. To ktoś gotowy odwracać wzrok od obowiązków związanych z rodzicielstwem, zrzucać je na barki partnerki – czy to z lenistwa, czy na skutek uwarunkowań społecznych.
Powiedziałbym, że społecznej presji, ale w zasadzie chodzi o antypresję, o społeczne przyzwolenie na nieróbstwo. To także ktoś, kto „walczy o swoje”, nie jest gotowy zrezygnować z czasu dla siebie i własnych potrzeb, nawet jeśli osoba, z którą ma dziecko, musi – choćby na jakiś czas – zrezygnować z bardzo wielu rzeczy. To mężczyzna, który pozornie zyskuje, choć kosztem partnerki, bo nie musi babrać się w trudach rodzicielstwa, ale jednocześnie traci coś niezwykle ważnego – bliskość, kontakt z dzieckiem już od pierwszych miesięcy, wspólnotę rodzicielskich doświadczeń.

Wielu ojców trutni spotkałeś w swoim życiu?
Nie wiem, kiedy po raz pierwszy, ale tak, spotkałem sporo osób, które bohater mojej książki na pewno określiłby mianem trutni. Nie chcę przywoływać konkretnych przykładów, chodzi mi jednak o sytuacje, w których odczuwalny jest tępy opór mężczyzny przed wykonywaniem obowiązków związanych z opieką. Tacy ojcowie konsekwentnie ignorują problemy – a może z czasem naprawdę przestają je dostrzegać? – tak długo, aż wreszcie cała praca spada na ich partnerki, zmuszone dźwigać całość rodzicielskiego doświadczenia. Chyba właśnie niezwykła zdolność skupienia się na swojej wygodzie, gdy w tle druga osoba uwija się jak w ukropie, wkurza mnie najbardziej.
Jednak dopóki sam nie zostałem ojcem, miałem wielkie opory przed ocenianiem kogokolwiek, nawet jeśli czułem, że dzieje się niesprawiedliwość. Teraz zwykle wciąż się hamuję, bo przecież sytuacja każdej pary, każdego rodzica jest inna, wyjątkowa, a ja patrzę na nią zawsze z zewnątrz. Bohater „Trutnia…” natomiast nie ma oporów. On wszelkie czerwone lampki opisuje, punktuje bez litości. Często uważa przy tym, że sam postępuje najlepiej… ale to już osobny temat. Wydaje mi się, że to potrzebna perspektywa. W literaturze bowiem brakuje mi właśnie wnikliwego, krytycznego spojrzenia na ojcostwo z męskiej perspektywy.

To prawda, wciąż jest tego niewiele. A jaka refleksja przychodzi ci do głowy, kiedy obserwujesz takie sytuacje?
Ciekawi mnie, że obie strony często godzą się na niesymetryczne układy, powtarzają domyślny schemat, choćby taki, że mężczyzna może przy dziecku co najwyżej pomagać. Sytuacje i relacje międzyludzkie są tak skomplikowane, że o prostych diagnozach nie może być mowy, sama nasuwa mi się jednak myśl, że ojcom trutniom brakuje empatii i gotowości do poświęceń dla dobra drugiej osoby. Bo choć dziecko poznaje się oczywiście od pierwszych minut jego życia, początkowy etap rodzicielstwa to dla mojego bohatera przede wszystkim wielki sprawdzian – i to wcale nie jego relacji z dzieckiem, a z partnerką. To szansa na ponowne ustawienie priorytetów.
Sam starasz się rozprawić z mitem ojca skazanego na rolę trutnia. Bohater twojej książki postanawia „Niebyćtym. Nie. Być. Tym”.
Bohater mojej książki rzeczywiście toczy ciągłą, żmudną walkę z wewnętrznym trutniem. Na pewno odnosi częściowy sukces, choćby dlatego, że nie odpuszcza, nie poddaje się, wciąż próbuje. A ja? Myślę, że dałem radę wczoraj, dałem radę dziś. Ale co będzie jutro? Zobaczymy. I na tym właśnie polega proces „odtrutniania”.
Składasz swojego rodzaju donos na ojców, sam będąc ojcem. Podkładasz się z własnej, nieprzymuszonej woli? Jak to tak?
Niesprawiedliwość niby nie ma płci, ale jakoś tak wychodzi, że w kontekście rodzicielstwa często ma płeć męską. Pisząc „Trutnia…”, nie chciałem donosić na innych ojców – choć mojemu bohaterowi rzeczywiście nieraz się ulewa – ale przede wszystkim na siebie. Na poczucie, że można w sposób całkiem naturalny być partnerem niezaangażowanym w opiekę, szczególnie w okresie połogu i w pierwszych, newralgicznych miesiącach. Że to stan społecznie akceptowalny, do pewnego stopnia nawet spodziewany. I jeżeli sam na siebie nie doniosę, nie zrobi tego nikt inny. Dlatego to dla mnie takie ważne.

Skąd w tobie ten radykalny, ostry sprzeciw wobec ojców, którzy nie chcą wziąć na swoje barki wyzwań rodzicielstwa?
Proste równanie wykazuje, że im mniej jedna osoba angażuje się w rodzicielstwo, tym większy ciężar spada na głowę tej drugiej. Nie można spojrzeć na taką sytuację z empatią i porządnie się nie wściec. Chyba że w zanadrzu ma się cały wachlarz wymówek i wyjaśnień, uwarunkowanych zarówno kulturowo, jak i biologicznie, tłumaczących, dlaczego mężczyźni absolutnie nie nadają się do opieki nad dziećmi.
Jeśli wystarczająco długo i dobitnie powtarza się nam podobne mądrości, to prędzej czy później zaczynamy w nie wierzyć, a wszelka empatia zostaje ostatecznie zagłuszona. To okropny mechanizm budowany przez lata i stulecia, służący tuszowaniu ewidentnych niesprawiedliwości. A niesprawiedliwość, gdy już uda się nam ją dostrzec, wzbudza naturalny opór i sprzeciw.

Uważasz, że nasza kultura wciąż łatwiej odpuszcza ojcom ich ewentualne potknięcia? Że jest dużo bardziej wymagająca względem matek?
Tak, uważam, że dużo więcej wybacza się mężczyznom. Wciąż bowiem pokutuje przeświadczenie, że jeśli ojciec robi cokolwiek, to już robi dużo. Tymczasem jeśli matka nie robi wszystkiego, należy jej to wytknąć, bo ona przecież i tak musi robić „swoje”. A jeżeli nie docenimy choćby najdrobniejszych wysiłków mężczyzny, jest gotów się obrazić i w ogóle odpuścić.
Sam, kiedy jeszcze chodziłem po mieście z wózkiem, nigdy nie usłyszałem ani słowa krytyki na temat tego, jak ubrałem dziecko i czy wystarczająco dbam o jego potrzeby. Z nieznanych bliżej przyczyn nieznajome osoby nie miały jednak oporów, żeby udzielać wielu cennych wskazówek mojej żonie.

Czyli typowo… A czy dziś łatwiej jest być ojcem zaangażowanym, obecnym w życiu swojego dziecka niż jeszcze 10-20 lat temu?
Nie wiem, czy łatwiej. Na pewno zachodzą zmiany na lepsze, ale często boleśnie powoli. Świadomość społeczna rośnie, tak samo jak wrażliwość na nierówności w różnych sferach życia.
W „Trutniu…” chciałem zagłębić się w trud związany z ojcostwem, przedstawić głębię procesów mentalnych, a także emocjonalne przemiany, które ono wymusza. Zamiast szelmowsko uśmiechniętego faceta w koszuli w kratę i z podkręconym wąsem – pokazać mężczyznę w pełni przeżywającego swój nowy stan, często przybitego, zmęczonego, ale mającego również chwile triumfu i radości. Wejść na teren, który w literaturze wydawał mi się zarezerwowany raczej dla kobiet. Istnieją ważne książki traktujące o wczesnym macierzyństwie, choćby „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk, ale relacje z męskich przeżyć zdecydowanie trudniej znaleźć.
Twoja książka to swojego rodzaju prowokacja, która ma zachęcić rodziców do stawiania samym sobie czasem niewygodnych, ale podstawowych pytań. Bo przecież – bądźmy sprawiedliwi – nie każdy ojciec to truteń. Co jest zatem alternatywą?
Alternatywą jest według mnie ciągła praca nad sobą i nad partnerstwem. Niećwiczony mięsień zanika, ale ćwiczony – rośnie w siłę. Jest więc nadzieja, że w końcu walka przestanie być walką, a zrobi się po prostu życiem na sprawiedliwych, empatycznych zasadach. Wiem, że wielu moich kolegów dąży do tego celu i z tego miejsca pozdrawiam ich serdecznie (ale nie za serdecznie, żebyśmy kolektywnie nie spoczęli na laurach). Jest o co walczyć. Wierzę, że wspólnota doświadczeń podczas opieki nad dzieckiem przekłada się na wspólnotę tematów i głębsze porozumienie między partnerami.

Jakim tatą jesteś więc dla swojego synka?
Konsekwentnie obecnym.
A co się dzieje, gdy do głosu stara się dojść twój „wewnętrzny truteń”?
Rodzicielstwo, ojcostwo to nie jest projekt na określony czas, dlatego walka nigdy się nie kończy, trzeba stale zachowywać czujność. Ja znam sztuczki trutnia, a on zna moje słabości. Jedną z najważniejszych lekcji, które musi przyswoić bohater mojej książki, jest to, że mężczyźnie – nawet najbardziej zaangażowanemu i pragnącemu przełamywać stereotypy – naprawdę wolno prosić o pomoc, bo nie jest to oznaką słabości. Sam w trudnych chwilach szukam wsparcia w partnerstwie u jedynej osoby, która naprawdę rozumie naszą wspólną sytuację. Efektem budowania porządnych fundamentów jest to, że potem jest się na czym oprzeć. Więc się czasem opieram.
Jarek Westermark
Pisarz, tłumacz, poeta, tata. Autor zbiorów „Opowiadania, które napisałem” i „10 opowiadań na krzyż”. Prowadził w „Przekroju” rubrykę „Dramatyczna kronika kryminalna”. Gra na harmonijce ustnej i z upodobaniem maluje figurki (niekiedy jednocześnie). 26 lutego ukazała się jego nowa książka – „Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem”.