rozmowa o macierzyństwie

Rozmowa o macierzyństwie z Zosią Zborowską-Wroną

Trzeba zostać mamą, żeby to skumać.

Rozmowa o macierzyństwie z Zosią Zborowską-Wroną
archiwum rodzinne

– Boję się, jaką będę mamą, gdy ona będzie nastolatką. Mam jazdę na punkcie kontrolowania wszystkich, będę musiała dużą pracę włożyć w to, żeby jej nie zajechać swoją troską i kontrolą. Mam trochę czasu. To jest niesamowite, jak macierzyństwo nas rozwija – mówi Zosia Zborowska-Wrona trzy miesiące po tym, gdy została mamą. – Od początku wiem, że Nadzia tutaj przyszła z jakiegoś powodu, że nas wybrała.

Macierzyństwo uwalnia w nas supermoce. To brzmi banalnie, ale gdyby spojrzeć na to zjawisko szerzej, można spokojnie uznać, że mamy w sobie boski potencjał. Zostając mamami, uczymy się dogadywać z istotką, która na początku nie komunikuje się w żaden dotychczas znany nam sposób. Robimy przybyszowi z kosmosu miejsce w swoim życiu, wszystko przemeblowujemy. Pracujemy nad tymi swoimi trudnościami, których dotychczas wolałyśmy nie tykać. Wyzwalają się siły, kompetencje i zdolności do pokonywania każdej przeszkody.

To wszystko przypomniało mi spotkanie z Zosią Zborowską-Wroną, aktorką, żoną siatkarza Andrzeja Wrony i mamą maluteńkiej Nadziei. W naszym cyklu rozmów o macierzyństwie gościłam częściej mamy doświadczone, raz nawet – mamę całkiem dorosłych córek. Zosia opowiedziała o tym, z czym się mierzy, czego się uczy jako mama. To historia o tym, jak zostając mamami, zaczynamy się znowu kształtować, wchodzimy w kolejny etap drogi ku samopoznaniu i – jakby to nie brzmiało – ku dorosłości.

Prosiłaś, bym zaznaczyła we wstępie do rozmowy, że Nadzieja ma niecałe trzy miesiące, więc o czym tu gadać. Musiałam cię przekonać, że jest o czym.

Tak, poprosiłam, żebyś się odezwała za pół roku. Urodziłam Nadziejkę w czasie pandemii, ale na szczęście mieliśmy poród rodzinny. Bardzo to doceniam, moje koleżanki, które rodziły rok wcześniej, nie miały takiej możliwości. I rzeczywiście, moja historia macierzyństwa nie jest taka krótka, bo dokładnie dwa lata temu poroniłam. To było bardzo trudne doświadczenie. Potem miałam rok zbierania się i przygotowywania się, żeby spróbować ponownie. Był to trudny, ale z drugiej strony też bardzo fajny czas. Pojechałam z moją mamą na miesiąc do Indii. Byłyśmy w przepięknym, zamkniętym ośrodku Jogi Iyengara. Żadnych luksusów, ale za to na miejscu był ajurwedyjski lekarz, niewiarygodne ajurwedyjskie masaże, medytacja. Szczerze? To były moje pierwsze prawdziwe wakacje w dorosłym życiu. Bez imprezek, przegrzewania się na plaży i winka moje ciało niesamowicie odpoczęło. Codziennie pobudka o 6.30, joga, medytacja… Niesamowite przeżycie. Wkręciłam się w jogę na nowo i przez parę miesięcy praktykowałam codziennie, nawet po dwie godziny. Jednocześnie robiłam kolejne badania. Kupiliśmy z Andrzejem dom, remontowaliśmy go i pamiętam, jak moja pani doktor, wybitny endokrynolog Jolanta Skórska, powiedziała: Jeszcze zrobię ci ostatnie badanie, ostatnie. Chcę mieć 100% pewności, zanim ci dam zielone światło na kolejną ciążę. Zrobiłyśmy to badanie i okazało się, że najprawdopodobniej mam zespół antyfosfolipidowy, który powoduje poronienia i może powodować ogromne trudności z zajściem w ciążę. Wtedy moja endokrynolog oddała mnie w ręce kolejnej wybitnej lekarki, Justyny Teligi–Czajkowskiej. Zaczęłam brać acard, a gdy tylko zaszłam w ciążę – heparynę w zastrzykach. To może brzmieć absurdalnie, ale boję się igieł. A igła w połączeniu z żyłą to już jest w ogóle kosmos. Jedyny moment, kiedy zaczęłam płakać podczas porodu, to było założenie wenflonu (śmiech).

Jak ja cię rozumiem.

Nic mnie tak nie bolało i nic nie było dla mnie takim dyskomfortem podczas porodu jak wenflon, ale wiadomo, jak trzeba to trzeba. No więc przygotowywałam się, brałam acard, a potem dostałam covida. I znowu kolejny miesiąc kazano mi odczekać. Moja świętej pamięci babcia Haneczka, wróżka, poetka, malarka, zawsze mówiła, że trzynastka jest szczęśliwą liczbą i ja się z tym absolutnie zgadzam. W piątek trzynastego „powstała” w końcu nasza Nadzieja. Byłam pewna, że jestem w ciąży. Więc robiłam namiętnie testy. Niby już po tygodniu powinno wyjść, że jesteś w ciąży. Nic nie wychodziło, ale intuicyjnie przestałam chodzić na strajki kobiet. Byłam bardzo w nie zaangażowana, ale nagle wiedziałam, że mam zostać w domu. Moja siostra mnie próbowała zatrzymać w moim przekonaniu: „Zosia, weź się nie nakręcaj, zajdziesz w tę ciążę”. A ja jej tłumaczyłam: „Ja się nie nakręcam. Robię te testy, bo jeśli się okaże, że mam rację, to jak najszybciej muszę zacząć brać te cholerne zastrzyki”. Po dwóch tygodniach zrobiłam test z krwi, ale też nic nie wyszło.

Schowała się ta Nadzieja.

Powiedziałam sobie, że chyba faktycznie się nakręciłam. Kupiłam bilety lotnicze do mojej siostry, do Brazylii. Zarezerwowałam taki mój wymarzony hotel i… zaczął mi się spóźniać okres. Dwie kreski i odkręcanie tej Brazylii. Emocje nie były tak silne, jak przy pierwszej ciąży. Nie było łez wzruszenia. Andrzejowi oczy się zaświeciły, ale ja czułam lęk. Nastały trzy miesiące pełnego skupienia. Miałam zadanie do wykonania – zacząć przyjmować zastrzyki, dbać o siebie, nie denerwować się, przetrwać. Pod koniec trzeciego miesiąca okazało się, że ciąża jest zagrożona, więc musiałam przez 4 tygodnie leżeć i zrezygnować z dwóch seriali, w których wówczas grałam. Byłam jednak pod świetną opieką. Robiłam sesje medytacyjne, które mi bardzo pomagały. Rozluźniały mnie, a to było wtedy dla mnie i mojego ciała kluczowe. Oczywiście cały czas byłam również w terapii, na którą się zdecydowałam po poronieniu.

To, że udało ci się zajść w ciążę i urodzić Nadzieję, zawdzięczasz szczególnej dokładności twojej lekarki.

Diagnoza przyszła prawie rok po poronieniu. W Polsce kobiety bada się pod kątem występowania zespołu antyfosfolipidowego czy trombofilii najwcześniej po trzecim poronieniu. A wystarczy po prostu włączyć heparynę i dać kobiecie ogromne szanse na donoszenie ciąży. Szkoda, że to tak wygląda. Zdecydowałam się o tym mówić głośno i już dostaję wiadomości od dziewczyn, które sobie zrobiły badania: „Zosiu, dziękuję. Prawdopodobnie uratowałaś mnie przed poronieniem”.

Trudne doświadczenie poronienia zmieniło coś w waszym związku?

Andrzej jest niesamowitym partnerem, jest bardzo wspierający i uważny. Skupił się na mnie. Takie przeżycia potrafią jeszcze bardziej umocnić relacje. Andrzej bardzo chciał mieć dzieci, szybko. Tak szybko, że byłam w szoku, kiedy mnie o to spytał. Na tych wszystkich spędach rodzinnych siedzi w pokoju z dzieciakami i się z nimi bawi. Od początku wiedziałam, że będzie zaangażowany w ciążę i potem w tacierzyństwo, że będzie chciał być przy porodzie. Widzę, ile ma cierpliwości, jaki ma kontakt z małą. Wielu facetów ze środowiska sportowego mówiło Andrzejowi: „Wiesz, stary, na początku to ty nie będziesz mieć kontaktu z dzieckiem. To taka huba, dopiero w okolicach roku coś się zmienia”.
Ale mąż mojej przyjaciółki powiedział, że to jest absolutnie nieprawda, że to tylko od niego będzie zależało, jaki on będzie miał kontakt ze swoim dzieckiem. Andrzej to jest facet, który wie, jak się karmi, jak się przewija, umie ululać do snu i przebrać dziecko. Zresztą to był mój priorytet: żeby nie udowadniać, że ja przy dziecku coś zrobię szybciej czy lepiej. Wiadomo, każdy uważa, że robi lepiej… Ale jesteśmy w rodzicielstwie we dwójkę, dajemy sobie na to przestrzeń.

Andrzej był w ciąży razem z tobą?

Chciał się nią chwalić! Ja bardzo długo nie chciałam informować o ciąży, ale przekonał mnie – że przecież już widać, że już mam brzuch, że zaczną jeździć za mną paparachy. W sumie racja, im więcej pokazujesz w mediach społecznościowych, tym zainteresowanie robi się mniejsze. Chociaż oni i tak polowali na mnie w ciąży, i to było obrzydliwe. Śledzenie kobiet z show-biznesu w ciąży, robienie im zdjęć, zwłaszcza pod koniec ciąży, kiedy jesteśmy napuchnięte, jest nam ciężko, sapiemy i po prostu chcemy być skupione na czymś innym, jest czymś okropnym. Wyobraź sobie, że media publikują zdjęcia, na których wyglądasz tragicznie. Chce ci się płakać. W ciąży patrzyłam na siebie w lustrze i miałam poczucie, że wyglądam spoko, że ten brzuszek jest taki fajny. Ok, utyłam dużo, ale jednak – mam w sobie życie. I potem widziałam siebie na zdjęciach zrobionych z ukrycia i powiem ci, że naprawdę chciało mi się płakać. Ja siebie tak nie widziałam. Było mi strasznie przykro. Hormony w tym czasie dają wystarczająco popalić. Myślałam: „Kurczę, człowieku, nie masz żony, nie masz siostry, nie masz córki, nie masz mamy? Nie wiesz, jak to jest? Jeżeli już musisz zrobić zdjęcie, to chociaż wybierz takie nietendencyjne, nie najgorsze”. To jest smutne, że komuś zależy, żeby dopiec ciężarnej. Że z tego się utrzymuje.

To dobry pretekst, żeby zapytać cię o twoje życie zawodowe. Aktorki straszy się, że po narodzinach dzieci wypadną z obiegu.

Tak, tak jest. Gdyby nie to, że pracuję na Instagramie, jakkolwiek śmiesznie to brzmi, i że dubbinguję, to bałabym się o kwestie zawodowe. W lutym wyjdzie film Patryka Vegi, w którym przed ciążą zagrałam jedną z trzech głównych ról. A w nowym roku wrócę pewnie do teatru. Byłam teraz na pierwszym po ciąży castingu i bardzo się tego bałam, bo nadal mam plus 7 kg do swojej wagi sprzed ciąży. Dla aktorki to jest dużo. A tam były same kobiety. I poszło mi super. Dostałam niesamowite wsparcie. Reżyserka, Marysia Sadowska, powiedziała: „Zosia, wyluzuj. Ja w ciąży przytyłam tyle i tyle. Zdejmij ten sweter, bo się tylko zasłaniasz. Poza tym ta postać wcale nie musi być chudzielcem, może mieć kształty”.
I po castingu chciały mnie do filmu producentka, reżyserka i odtwórczyni głównej roli. Ale ktoś, kto jest najwyżej w stacji, mnie przyblokował. Zrobiło mi się cholernie przykro, ale trudno. Takie życie.

Przykro.

Mam luźny stosunek do swojego zawodu. Życie prywatne było i jest zawsze dla mnie najważniejsze. Ale ta sytuacją mną tąpnęła. Andrzej mi fajnie wtedy powiedział: „Zosia, to znaczy, że coś innego, fajniejszego na ciebie czeka”.

Teraz „urlop macierzyński”.

Zabawne, że to się nazywa urlop. Muszę tu zaznaczyć, że mam niesamowite wsparcie babć. Przez pierwsze 4 tygodnie nawet nie wyobrażałam sobie, że będę w stanie oddać Nadzię komuś, żeby ją przewinął i utulił. Poza Andrzejem oczywiście. I jakoś po półtora miesiąca zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka, Maja Bohosiewicz, i powiedziała, że właśnie zwalnia się świetna niania, która jest Rosjanką. Przyjaciółka jej niani. Kazała mi się nie wahać (śmiech). Posłuchałam się jej i nie żałuję. To była rewelacyjna decyzja.

Miałaś nianię jako dziecko?

Miałam panią Stasię, przekochaną osobę, z której synem jestem do tej pory w kontakcie, jest dla mnie trochę jak wujek. Pani Stasia już nie żyje, była moją trzecią babcią. Dobra niania ma wzbudzić moje zaufanie, być ciepłą, fajną osobą. I taka jest właśnie ta nasza niania. Zdecydowaliśmy, że będzie mówiła do małej po rosyjsku. Dzieci do szóstego roku życia są tak chłonne językowo, że w zasadzie to dajemy jej na start drugi język. Więc – jest mąż, niania, są babcie i dzięki temu zaczęłam trochę wychodzić do ludzi, do pracy, na urodziny… Wtedy odciągam mleko. Ostatnio w trakcie kolacji z koleżanką musiałam pójść do toalety. Mleko w Uber i wiesz…

Opowiedziałaś o wakacjach z mamą. Jakie są wasze relacje, gdy sama jesteś mamą?

Jesteśmy bardzo blisko. Jestem w procesie terapii i wychodzą różne rzeczy na linii mama – córka. Moja mama im zaprzecza, dziwi się, że co ja gadam za głupoty. Strasznie mnie to wkurza, zwłaszcza, że takim wypieraniem i nierozumieniem jeszcze bardziej podkreśla, że moja terapeutka ma rację. Moja mama, pomimo bycia niesamowicie ciepłą i kochaną osobą, bywa trudnym człowiekiem. Jednocześnie wiem, że też rodziła, też mierzyła się z połogiem, z odkrywaniem dziecka, zakochiwaniem się w nim z dnia na dzień coraz mocniej. Też mnie trzymała na rękach i była we mnie wpatrzona, jak ja dziś w Nadzieję. I głupio jest mi czasem, kiedy na nią fuknę czy brzydko do niej powiem. Czy ta moja córeczka za paręnaście lat też będzie na mnie fukać i mnie przeklinać? Tyle przeszłam, żebyś była na świecie, a ty masz za paręnaście lat mi pyskować? Chyba trzeba zostać mamą, żeby to skumać.

Mamy, babcie i Internet potrafią dawać młodym mamom setki dobrych rad. Przyjmujesz je?

Jestem bardzo otwarta. Raz pokazałam na IG zdjęcie Nadzi w nosidełku i jedna dziewczyna do mnie napisała: „To jak jest z tymi nosidełkami, czy to jest dobre, czy nie?”.

Nikt nie zaatakował. Jestem otwarta na rady moich przyjaciółek, czasem o nie sama proszę. I jak każdy, czasem nie ogarniam. Teściowa mi ostatnio zwróciła uwagę: „Zosia, kiedy masz Nadzieję na kolanach lub kiedy karmisz, to nie miej telefonu przy jej głowie”.
W pierwszej chwili się najeżyłam, a potem pomyślałam – no oczywiście, że ona ma rację, po prostu to zrobiłam odruchowo.

Zaskoczyło, że zapytałaś mnie – obcą osobę – czy dobrze ubrałaś córkę na spacer. Kiedy byłam młodą mamą, niepokój przykrywałam tym, że wiedziałam zawsze najlepiej.

Kwestia ubierania dziecka jest dla mnie problemem. Boję się ją przegrzać i boję się, że będzie jej za zimno. Mamy mają różne takie bolączki. My na przykład wciąż szukamy rytmu drzemek i karmień. Bobaski takie jak Nadzia już zazwyczaj mają o tej godzinie drzemkę. Ich rodzice wiedzą, ile mniej więcej ta drzemka będzie trwała, często wszystko mają pod to rozpisane. Kiedy moja przyjaciółka mi o tym opowiadała, słuchałam i miałam wrażenie, że mówi językiem fizyki kwantowej. Jak ja się tego nauczę, jak ja to ogarnę, jak, jak, jak? A potem jakoś to wychodzi wszystko naturalnie. Dajemy radę, ale tych niepewności jest pierdyliard. Skubane pojawiają się znienacka.

Wzrusza mnie imię twojej córki. Bo mieliście trudne doświadczenia, bo trudno jest teraz na świecie.

Moja babcia, mama mojej mamy, miała na imię Nadzieja, a właściwie – Nadzieżda. Była prawosławna. To imię zawsze mi się podobało, także w swoim brzmieniu zagranicznym, czyli Nadia. Całą ciążę mówiliśmy do brzucha: Nadziejka. Niepokoi mnie to, co się dzieje na świecie. Bardzo chciałam urodzić chłopca, bo wydaje mi się, że wychowywanie dziewczynek w dzisiejszym świecie jest niesamowicie trudne. I przez pryzmat mediów społecznościowych, i patrząc na to, co się dzieje w Polsce, jak łamane są prawa kobiet. Z drugiej strony Agnieszka Glińska mi kiedyś napisała, że to właśnie od swojej nastoletniej Janki uczy się tak wiele i że wie, że jej Janka zmieni świat. Potrzebne są teraz silne, mądre, fajne kobiety. Zrobimy wszystko, żeby tak właśnie wychować Nadzię.

Jak to zrobić?

Liczę, że uda się wychowywać Nadzię na fajnego, wartościowego, dobrego człowieka. Że to, z czym się zetknie potem w szkole, jej nie złamie. My też się uczymy o tym świecie przyszłości. Na przykład o temacie niebinarności. Kiedy się pierwszy raz z nim zetknęłam, przetarłam oczy ze zdumienia, to była abstrakcja, nie byłam w stanie się do tego w żaden sposób ustosunkować. Wtedy stanęłam obok siebie i pomyślałam – to jest świat, w którym teraz żyję. To, że czegoś nie rozumiem, nie znaczy, że to nie jest prawdziwe. Warto się otworzyć i postawić na miejscu osób niebinarnych. Widzę nagle siebie w swoich rodzicach, bo i oni kiedyś nie rozumieli czegoś, co dla nas było oczywiste. Teraz ja też czegoś nie kumam z młodszego pokolenia i muszę się uczyć. Chcę to zrozumieć i chcę ich wspierać.

Proces nauki już rozpoczęłaś.

Nadzieja codziennie mnie uczy cierpliwości. Przykład? Myślałam, że ma kolki. Kiedy pierwszy raz pojechaliśmy w nowe miejsce, maciupeńka Nadzia płakała tak, jakby ją obdzierali ze skóry. Andrzej wychodził do pracy a ja zostawałam sama w hotelu, z zerowym doświadczeniem. Nie wiedziałam, co się dzieje, ja zestresowana, ona zestresowana… Tydzień później pojechałam do Sopotu i spotkałam się z Anią z „Zaufaj położnej”. Pokazała mi, jak się otula dziecko, jak buja. Powiedziała, że mój spokój jest najważniejszy. Płacz Nadziei był reakcją na zmianę otoczenia, utulenie zadziałało. Innym razem Nadzia odrywała się od piersi i płakała. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zaczęłam trochę panikować. Wygooglowałam, że to prawdopodobnie jest skok rozwojowy. Dziecko zaczyna wyraźniej widzieć i reaguje na mocny bodziec. Taka wiedza otworzyła we mnie gigantyczne pokłady zrozumienia i współczucia. Nadzia mogłaby się drzeć całą noc i ja bym po prostu robiła wszystko, żeby jej pomóc. To banał, ale córka uczy mnie bezwarunkowej miłości. Wczoraj wróciliśmy z gali Kobiety Roku Glamour, krzątałam się na dole, ona już spała na górze. Nagle patrzę, nie ma Andrzeja. Myślałam, że poszedł do toalety albo się przebrać. Wchodzę do sypialni, a on leży i patrzy w kołyskę. Zapytałam: „Śpi?”. On odpowiada: „Śpi”.

Macie też książki Jespera Juula.

Andrzej pokazał mi na Instagramie takie konto Jak wychowywać dziewczynki, które przekazuje wartościowe treści. Ekstra, że jako tata też jest w to zaangażowany, też chce się rozwijać. Być mężem i ojcem Jespera Juula dałam mu na Dzień Ojca, gdy jeszcze byłam w ciąży. Dużo rozmawiamy, także o terapii, o powielaniu błędów. Jako osoba dorosła jesteś w stanie realnie ocenić, jakimi rodzicami byli twoi rodzice, co zrobili dobrze, co zrobili źle. Chcesz uniknąć powielania tych błędów, a to jest cholernie trudne, bo pewne wzorce mamy głęboko zakorzenione. Dla mnie terapia jest też po to, żeby wyjść ze schematów, w których zostałam wychowana. Żeby sobie zdawać z nich sprawę. To jest ogromna część pracy, która jest po mojej stronie. Jeżeli nie będę kochać siebie, jeżeli córka zobaczy, że krytycznie reaguję na siebie w lustrze czy usłyszy, że źle o sobie mówię, to nieważne co będę jej mówić, nieważne, jaka będzie wspaniała, mądra, weźmie ode mnie to krytyczne podejście do siebie samej.

Akceptujące podejście taty też jest dla córek wzmacniające.

Myślę, że Nadzia będzie taką córeczką tatusia, że hej. Boję się o siebie – jaką ja będę mamą, gdy ona zacznie mieć już swoje mocne zdanie, gdy będzie nastolatką? Mam jazdę na punkcie kontrolowania wszystkich, będę musiała dużą pracę włożyć w to, żeby jej nie zajechać swoją troską i kontrolą. Mam trochę czasu. To jest niesamowite, jak macierzyństwo nas rozwija. Od początku wiem, że Nadzia tutaj przyszła z jakiegoś powodu, że nas wybrała. Że nie bez powodu jest to zodiakalny lew, nie bez powodu jest to dziewczynka. Że to będzie mocna nauczycielka. Jestem tego pewna.

Wasz związek też się rozwija?

Przede wszystkim jest to dobry, fajny związek. Nie chcę, żeby to brzmiało słodko i lukrowato. Zdarza się nam kłócić i mamy swoje problemy. Kiedy poznałam Andrzeja, zadzwoniłam do mojego taty i powiedziałam: „Chcę ci tylko powiedzieć, że poznałam właśnie mojego przyszłego męża i ojca moich dzieci”. A mój ojciec:Tak? Aha, a kto to jest? Ile się już spotykacie?”. „Andrzej Wrona, siatkarz. A spotykamy się z miesiąc”. Na co tata, jak to tata, odpowiedział:To może nie przesadzaj z takimi deklaracjami?”. (śmiech)
A ja czułam podskórnie, że to będzie to. Ale wiesz, Andrzej miał 30 lat, był kawalerem z ugruntowanymi nawykami, z silną relacją z kumplami. A ja byłam po trzech długich poważnych związkach. Wejście w taką relację – zarówno dla niego jak i dla mnie – było trudne. Iskry szły jak cholera. Teraz się śmieję, że pandemia nam bardzo pomogła, bo nagle musieliśmy się troszeczkę wyciszyć, a pojawienie się Nadzi otworzyło zupełnie nowy portal w naszym życiu, w naszym związku. To przepiękne doświadczenie – że mam partnera, na którym mogę polegać i który mnie wspiera, który jest wspaniałym ojcem. Nie ma co ukrywać – te pierwsze miesiące po narodzinach dziecka to pełen rozpierdziel w związku między kobietą a mężczyzną. Najpierw jest ciąża, kiedy śpisz otulona jakimś kokonem i jesteś od faceta oddzielona, potem pojawia się dziecko, jest połóg, który jest niesamowicie trudny dla kobiety. Te stany emocjonalne, te nabrzmiałe piersi, które musisz wietrzyć, jeżeli masz szyte krocze to jeszcze to… Koszmar. I to wszystko wpływa na relację mężczyzna – kobieta, to jest zupełnie nowa rzeczywistość. Trzeba się odnaleźć, mieć pełne zrozumienie dla siebie nawzajem. Nie tylko kobiety potrzebują w tym czasie wsparcia i zrozumienia. Facet jest często zostawiony sam sobie. Wszyscy są skupieni na dziecku, na matce.

Mężczyźni rzadko dają wsparcie sobie nawzajem. Pozytywnie zaskoczyło mnie to, że Andrzej mógł pogadać z kumplem o angażowaniu się w życie córki.

Andrzej zrobił pępkowe. Potem się śmiał, że pierwsze parędziesiąt minut to była rozmowa na temat termomiksa – czy warto, czy nie warto, co można w nim robić. Wspaniałe, prawda? (śmiech)

Może pokolenie naszych córek już się nie będzie śmiało z tego żartu, to już będzie oczywiste.

Andrzej ma w swojej ekipie wielu młodych tatusiów i z tego, co widziałam, są fajnymi ojcami. Dziecko w związku to absolutnie, zupełnie nowa rzeczywistość. W tym czasie kluczowe jest bardzo otwarte, szczere porozumiewanie się. Mówienie: Hej, to mnie boli. Zachowałam się w taki sposób, bo jestem zmęczona. Nawet jeżeli ty masz rację, to błagam cię – weź pod uwagę, że od trzech miesięcy prawie w ogóle nie śpię i moja odporność na niektóre rzeczy jest o wiele słabsza. I ok, masz rację, ale najpierw mnie uspokój, a potem wal. Uczymy siebie nawzajem w tej nowej rzeczywistości. Nasze dziecko jest zdrowie i bezproblemowe, nie wiem, co się dzieje w związkach, gdzie nie ma pomocy dziadków czy niani, a do tego jeszcze maleństwo jest ewidentnym przykładem high need baby. Chylę czoła tym wszystkim rodzicom.

Czego mogę ci życzyć na koniec? Fajnych castingów?

Nie, jebać castingi. W tej chwili najważniejsze jest zdrowie Nadziejki i wspieranie tych, którzy borykają się z chorobami dzieci.

Dziękuję ci serdecznie.

Zosia Zborowska-Wrona – aktorka filmowa (m.in. Złoto dezerterów, Przystań, Kanadyjskie sukienki), serialowa (Barwy szczęścia) i teatralna (Och Teatr). Świetnie dubbinguje i świetnie stepuje. Na Instagramie pracuje, śpiewa, wzrusza, rozśmiesza i wspiera ważne sprawy. Żona siatkarza Andrzeja Wrony, opiekunka suki Wieśki. No i od 4 miesięcy z kawałkiem – mama córki Nadziei.

Dodaj komentarz