Pracujące mamy: Marta Galewska-Kustra
Kariera z dzieckiem u boku
Łączenie macierzyństwa z pracą jest tematem bardzo nam bliskim. Ambicja, entuzjazm i rozwój mieszają się tu z codziennymi wyzwaniami, jakie stawiają przed nami dzieci i dom. Jesteśmy bardzo ciekawe, jak sobie radzicie i jak łączycie to, co do połączenia bywa trudne. Szukając historii prawdziwych, trafiłyśmy do Agaty Napiórskiej, którą lubimy za odnajdowanie szczerości rozmówców. To ona, pracująca mama Irenki, zapyta mamy o to, jak się realizują zawodowo, i jak sobie radzą, kiedy wydaje się im, że nie mają już sił. Zapraszamy na pierwszą rozmowę Agaty z cyklu Pracujące mamy.
Osiem miesięcy temu zostałam mamą. Pracuję. Czasami na własnej skórze odczuwam, że te dwie role niełatwo pogodzić. Postanowiłam zapytać, jak radzą sobie z tym inne dziewczyny. Stąd wziął się pomysł na cykl rozmów z kobietami, które pracują, bo chcą i lubią, albo nie chcą, ale muszą – i jednocześnie z partnerem lub same wychowują dziecko lub dzieci.
Ręka do góry, kto nie zna Pucia? Otóż to – zero rąk w górze, Pucia znają wszyscy. Pucio jest wszędzie, w każdej księgarni i na każdej księgarnianej wystawie, na listach bestsellerów i prawdopodobnie jest już także w waszych mieszkaniach. Kiedy więc pomyślałam o cyklu rozmów z pracującymi matkami, pierwsza do głowy przyszła mi Marta Galewska-Kustra – autorka najpopularniejszych aktualnie książek dla dzieci. Sama pozostaje trochę w ich cieniu, rzadko pokazuje się publicznie i rzadko udziela wywiadów.
Długo umawiamy się na spotkanie. Początkowo miałam w planach odwiedzić ją w Łodzi, gdzie mieszka z mężem i dwuletnim synkiem. I gdzie pracuje. Myślałam, że z łatwością pogodzę pracę z przyjemnością, wsiądę w pociąg z moją pięciomiesięczną wtedy córką, i jak wiele osób pokonam w jeden dzień trasę Warszawa-Łódź i z powrotem. Gondolę do wagonu pomoże mi wsadzić mąż i jakoś sobie poradzę na miejscu. Ale wszystko się przeciągało, najpierw nie wyrabiałam z innymi zleceniami. Potem Marta się przeziębiła. Potem mieliśmy szczepienia. Wreszcie plany wyjazdu do Łodzi nabrały rozmachu: czemu by nie pojechać tam całą rodziną? Mąż pospacerowałby z wózkiem, a ja spokojnie porozmawiam, wypiję z autorką Pucia kawę, obejrzę jej miejsce pracy, biuro i inne miejsca związane z pracą nad książkami. Opcje wyjazdu rozrastały się i puchły, sprawdzałam już noclegi, bo rozkręciłam się w tej fantazji do tego stopnia, że do Łodzi mieliśmy ruszyć na weekend z mężem, córeczką i psem. I kiedy już niemalże się do tej Łodzi przeprowadziliśmy – wszystkie plany wzięły w łeb – wybuchła ogólnoświatowa epidemia, a na wywiad z Martą Galewską-Kustrą pozostała jedna opcja: rozmowa online. Marta połączyła się ze mną ze swojego biura.
Z pierwszego zawodu jesteś pedagożką dziecięcą, pedagożką kreatywności i logopedką, ale znamy cię przede wszystkim jako autorkę książek dla dzieci. Nadal pracujesz także jako logopedka?
W trakcie ciąży nie mogłam pracować tak, jak to miałam w zwyczaju. To była trudna ciąża, ze zwolnieniem lekarskim i trzema pobytami w szpitalu. Przyhamowałam z pracą na uczelni, bo dojazdy do Warszawy i praca po wiele godzin nie szły w parze z zaleceniami lekarskimi. Mogłam jednak wymyślać historie. Nawet, gdy byłam w szpitalu. Położna raz zapytała, co robię, i gdy odpowiedziałam „pracuję”, była zaskoczona. A dla mnie to było zbawienne. Skoro już muszę tam leżeć, to mogę przynajmniej odpłynąć w marzenia o wesołym rodzinnym życiu i skupić myśli na czymś innym niż lęk o ciążę. Po porodzie wykorzystałam cały urlop macierzyński, a potem zdecydowałam o urlopie wychowawczym. Teraz jestem więc na urlopie wychowawczym i chcę, by tak zostało, aż mój syn pójdzie do przedszkola. Codziennie, patrząc na niego, przekonuję się, że to był dobry wybór. Z pracy zostały mi więc książki, choć tak nie będzie zawsze, rzecz jasna.
Twój „Pucio” jest wszędzie, na wystawach w księgarniach, w najdalszych zakamarkach internetu… Mam wrażenie, że to najpopularniejsza aktualnie seria książek dla dzieci, z pewnością z tych edukacyjnych. To wielki sukces.
Pucio okazał się być sukcesem nie tylko na skalę książki dla dzieci, ale książki w ogóle. Dla mnie to ogromne zaskoczenie. I wielka radość. Początkowo wszystkie moje książki miały być logopedyczne, bo tym się zawodowo zajmowałam. Ale seria o Puciu rozbudowała się do tego stopnia, że nie jest już wyłącznie logopedyczna. Staram się, by zawsze miała elementy interaktywne i stymulowała rozwój mowy. Ale pozwalam sobie już na większy luz. Ciągnę wątki, które cieszą mnie i Joasię Kłos – ilustratorkę moich książek.
Jak zaczęła się twoja współpraca z Joanną?
Od „Muchy FeFe” w 2015 roku. To była moja pierwsza samodzielna książka dla dzieci i spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem. Ale jeszcze w roku 2014 ukazały się „Wierszyki ćwiczące języki” napisane we współautorstwie i też zilustrowane przez Joasię. Z pomysłami na książki i na samą tematykę logopedyczną pukałam do drzwi wydawnictw bez żadnego zaplecza. Tylko z pomysłami, których byłam pewna. I udało się. W dodatku w Wydawnictwie Nasza Księgarnia, którego książki stały na półce w moim domu od zawsze.
Potem porządnie się rozhulałaś z pisaniem.
Pierwszy „Pucio” wyszedł w 2016 roku. Chwycił rzeczywiście bardzo szybko. Potem seria się rozwijała i zyskiwała coraz większe zainteresowanie. Było się z czego cieszyć. Ktoś kupował jedną część i sięgał po kolejne. Mój syn pojawił się na świecie dwa lata później. Doszło do tego, że w momencie, kiedy powinnam mieć najwięcej czasu na pracę, mam go najmniej.
Co to znaczy?
Odkąd postanowiłam, że przede wszystkim zajmuję się dzieckiem, pracy mam bardzo dużo. Jestem zapraszana na spotkania autorskie, na które nie jeżdżę. Nigdy zresztą nie mogłam tego robić tak intensywnie, jak inni autorzy. Kiedy zaczynałam pisać, pracowałam jeszcze jako logopeda i na uczelni – miałam czas jedynie na udział w wybranych targach książki i na pojedyncze spotkania z czytelnikami. Wiem, że są autorzy, którzy po wydaniu książki jadą w trasę jak gwiazdy rocka, i te wyjazdy składają się na sporą część ich wynagrodzenia. U mnie nigdy tak nie było. Od kiedy mam dziecko – nie jeżdżę tym bardziej.
Nie mogłabyś jeździć z dzieckiem?
Teraz tym bardziej nie mam na to czasu. Każda wolna chwila to czas na pisanie. Pomysłów i planów jest tyle, że ten ograniczony czas nie pozwala mi na intensywne wyjazdy. Żal mi spotkań z czytelnikami, ale muszę wybierać i pocieszyć się kontaktem z nimi w mediach społecznościowych. Inna sprawa, że od początku nie byłam mamą superaktywną wyjazdowo. Zdarzały się wyjazdy weekendowe, wyjazd wakacyjny, ale nie jestem z tych supermam, które zaraz po porodzie zapakują dziecko w chustę i wejdą na Rysy. Musiałam oswoić nową sytuację, poczuć się pewniej, oswoić lęk o zdrowie synka. Teraz mój Krasnal ma dwa latka, a ja miałam wreszcie poustawiane w tym roku spotkania i cieszyłam się na nie i na to, że przy okazji będziemy mieć weekendowe przygody od czasu do czasu, ale koronawirus i tak przekreślił wszystkie plany. Kiedy wróci normalność, zaczniemy więc jeździć. Myślę jednak o wyjazdach razem, całą rodziną. Nie chcę się rozstawać z synem. Teraz dopiero uczę się bycia bez dziecka, nie jest to łatwe. Śpimy razem, od samego początku. Póki mieści się w naszym łóżku, tak będzie. Kopie mnie, budzi. Chodzę niewyspana. Ale nie chcę też hotelowych nocy bez niego. Taki paradoks.
Tak wygląda połączenie pracy z macierzyństwem – ambiwalencja w pełnej krasie. Chcesz i nie chcesz pracować. Chcesz i nie chcesz być non stop z dzieckiem. Jak to godzisz?
W ogóle nie godzę. Gdy próbuję zająć się sobą, łapię się na oglądaniu zdjęć dziecka w telefonie, na szukaniu dla niego zabawek i ubrań w działach dziecięcych sklepów, do których szłam, by kupić coś dla siebie.
Nim urodził się mój synek, miałam poustalane plany z wydawcą, że po trzech miesiącach od porodu wrócę do roboty i będę pisała dalej. Skąd mi się wzięły te plany? Stąd, że wcześniej nie miałam dziecka, nie miałam więc pojęcia, jak wygląda macierzyństwo w rozumieniu codzienności bycia z dzieckiem, pielęgnacji, dbania o nie. Nie miałam pojęcia, ile to zajmuje czasu i że niekoniecznie jest tak, że małe dziecko cały czas śpi. Nie wiedziałam też, co to znaczy niewyspanie. Jak tylko się przekonałam, napisałam do mojej redaktorki, że bardzo ją przepraszam, ale nie dostarczę tekstu na czas. Ale wbrew pozorom wiele i tak udało mi się zrobić. Mimo że nie trafiło mi się tzw. dziecko-jednorożec. Przeżyliśmy kolki, trudne noce. To, co przeżywa większość rodziców.
Teraz jest lepiej?
Teraz mam w domu przekochanego dwulatka. Jest małą gadułą, zaskakuje mnie swoimi możliwościami i rozwojem każdego dnia. Bardzo często zadajemy sobie z mężem pytanie, skąd się nam przytrafił? Jest przecież tak cudowny, że to niemożliwe, żeby miał coś wspólnego z nami. Ale jeśli chodzi o pracę… cóż, synek ma już swoje zdanie, mówi „nie” wiele razy na dobę, jest cały czas aktywny i chce być ze mną, bawić się ze mną, czasem nawet wbrew temu, że tata jest przecież obok i jest supertatą. Chce iść na spacer, na którym już nie śpi. Muszę też dużo gotować, a nigdy nie byłam w tym mistrzynią. Krasnal nasz nie jest łakomczuchem, który zmiecie z talerza każdy posiłek. Przeciwnie. Bywają dni, że wszystko kręci się wokół jedzenia. Przez te pierwsze miesiące, kiedy miał drzemki, udawało mi się sukcesywnie odpowiadać na maile. Dużo mojej pracy było już zrobione, a pałeczkę przejęła ilustratorka. Ja mogłam więc konsultować i akceptować rysunki z poziomu telefonu. Później, kiedy wymyślałam kolejne historie i projekty, było trudniej. Teraz moje dziecko jest bardzo aktywne za dnia, a w trakcie jego drzemki (jedna jeszcze jest) przygotowuję kolejne posiłki, ogarniam domowy armagedon. Czasem uda mi się odpowiedzieć na maila i to już jest coś. A czasem jest to dla mnie jedyna chwila, by posiedzieć w ciszy i zjeść tabliczkę czekolady. Do tego synek wszedł nam w system zasypiania o północy. Nie dla mnie więc pisanie po 21:00, gdy dziecko zaśnie, jak mówią w wywiadach niektórzy autorzy. Nawet jeśli zaśnie, ja gotuję obiad na kolejny dzień i ogarniam życie, po prostu. I żeby nie było, mój mąż też ogarnia, bez tego w ogóle nie dałabym rady. Ogarniania jest po prostu dużo, nawet na dwie osoby.
To jak udaje ci się pisać?
Mąż wziął częściowy urlop wychowawczy i jest jeden dzień w tygodniu w domu – w piątki, soboty i niedziele mogę więc pracować. Brzmi dobrze, ale w praktyce bywa z tym różnie.
A rozważaliście opcję odwrócenia ról, że to mąż więcej zajmuje się domem i synem? Biorąc pod uwagę ogromny sukces twoich książek…
Tak, mało tego, oboje uważamy, że powinno tak być. Bierzemy pod uwagę różne czynniki i wartości. To byłoby może najłatwiejsze wyjście z sytuacji. A może rozwiązaniem byłoby zatrudnienie kogoś do pomocy? Nie chcę jednak, żeby ktoś inny opiekował się moim dzieckiem, patrzył, jak się rozwija. Może gdyby ktoś pomógłby nam w prowadzeniu domu, w gotowaniu? To już dałoby nam szansę uratować z dnia spory czas, na przykład na moją pracę. To, że nie podejmujemy tych decyzji o zamianie ról albo o niani, związane jest też z moimi emocjami – szukałam niani, ale szybko przestałam, bo nie wyobrażam sobie, że wychodzę z domu na wiele godzin, a ktoś obcy zajmuje się moim dzieckiem. Nie po to mamy dziecko i nie po to tak długo się o nie staraliśmy. To, że mogę być z synem codziennie, możemy po prostu być razem bez gonitwy i pośpiechu – bo np. trzeba biec do przedszkola – to dla mnie cenna rzecz. To się kiedyś skończy i nie chcę nic z tego przegapić, nawet jeśli czasem nerwy i zmęczenie dają o sobie znać. Z upływem czasu przekonuję się jednak dobitnie, jak wiele prawdy jest w powiedzeniu o „całej wiosce” potrzebnej do wychowania dziecka. Dla dobra i dziecka, i rodziców.
Rozdarcie: z jednej strony masz zaawansowaną karierę, a z drugiej – instynkt jest tak silny, że kolokwialnie mówiąc, chcesz stale wąchać bobasa.
To prawda. Ale też irytuje mnie koloryzowanie macierzyństwa. Teraz, gdy jestem matką, autentycznie mnie to wkurza. Macierzyństwo to jest cud, po prostu cud. Jest przepiękną przygodą. Ale jest też ciężką, niesłychanie odpowiedzialną pracą. Rzeczy ładne zwykle wiele kosztują. Nie da się uratować wszystkiego – wiele musi się zmienić nie do poznania w naszym życiu, także w pracy. Nie lubię malowania wszystkiego na różowo. Chcę wąchać bobasa, ale chcę też mieć siebie, chcę siebie nie zatracić, chcę więc od bobasa odetchnąć. Uważam, że kobiety powinny głośno mówić o tym, że są zmęczone, że sobie nie radzą, że potrzebują pomocy. Tego się nas nie uczy, a często taki głos bywa kwitowany hasłami typu „każda matka to przeżywa”, „ciesz się, że masz zdrowe dziecko” i tak dalej. To nie jest fair. Powinnyśmy też więcej mówić o procesie stawania się matką, rodzicem – to przecież radykalna zmiana, która nie dzieje się od razu. To jest zresztą temat, który fascynuje mnie, odkąd jestem mamą. Uważam, że praca zawodowa to coś bardzo ważnego, coś, co przynosi szczęście. Uwielbiam moją pracę i pracuję dla siebie, żeby dobrze się czuć, a moje samopoczucie jest ważne też dla mojego dziecka. Nie mówię o finansach, choć wiadomo, że są ważne. Praca buduje też pewien wizerunek rodzica. Pamiętam, że dla mnie, jako małej dziewczynki, bardzo istotne było to, że moja mama pracuje. Wydawało mi się, że robi coś bardzo ważnego – pracowała w urzędzie, przybijała pieczątki, siedziała za biurkiem, miała różne druczki i dokumenty, wydawało mi się to szalenie ciekawe. Cieszy mnie, gdy mój syn, widząc, że biorę plecak, mówi: „O, mama idzie do pracy”. W jego słownictwo weszło słowo „praca”. Od niedawna powtarza też, że mama idzie do pracy pisać „Pucia”.
Wspomniałaś parokrotnie, że „Pucio” cię uratował.
Uratował to duże słowo, ale na pewno pisanie książek dla dzieci pozwoliło mi na nowo odnaleźć siebie. Zaraz po studiach trafiłam do środowiska akademickiego, potem do logopedii, po kilkunastu latach pracy przyszedł moment, gdy poczułam, że wyczerpują się moje baterie. Miałam poczucie, że coś muszę zmienić, że źle się czuję. Od początku robiłam ciekawe projekty, pisałam doktorat na bazie badań jakościowych, terenowych, poznawałam niesamowitych ludzi, bo badałam szkoły alternatywne, a zajmuję się naukowo tematyką twórczości. To było cudowne doświadczenie. Ale jednocześnie ciągle stawiałam się pod ocenę innych. W pracy akademickiej trzeba zdobywać kolejne stopnie, wciąż ocenia cię gremium ludzi mądrzejszych od ciebie, choć jesteś przecież dorosłym człowiekiem. To bywa trudne. Poza tym, ja mam wielki szacunek i zamiłowanie do rzeczy praktycznych, do efektów widocznych tu i teraz. Zastanawiałam się, jak na nowo odzyskać radość z pracy. A już na studiach wiedziałam, ile satysfakcji daje mi wymyślanie pomocy dydaktycznych dla dzieci. Bo metodykę trzeba w coś ubrać, wymyślić gry, zabawy, żeby zainteresować dziecko. Z pierwszego wykształcenia jestem pedagogiem przedszkolnym i wczesnoszkolnym, więc nie było to dla mnie żadne novum. Na rynku brakowało mi interesujących, estetycznych pomocy logopedycznych. Stworzyłam więc własne. Wróciła satysfakcja. Nie trzeba mi xanaxu. Twórczość cieszy, jak mówił jeden z moich profesorów.
Opowiedz, jak wygląda twój rozkład tygodnia – rzeczywiście pracujesz tylko w piątki, soboty i niedziele?
No, niezupełnie, w pozostałe dni staram się chociaż odpisywać na maile, z telefonu. Choć długo wzbraniałam się, żeby przy dziecku korzystać z telefonu. Na spacerach pisałam maile, używając czytnika mowy – jedną ręką. Bo drugą pchałam wózek. Nie mogłam przy tym ani na chwilę usiąść na ławce, bo synek od razu się budził. Nie tak to sobie wyobrażałam, miałam przecież siedzieć w parku i czytać książki, kiedy dziecko obok będzie spokojnie spało. Pisałam więc te maile z błędami, bez przecinków, byle jak. I ciągle za nie przepraszałam redaktorkę – że to nie wyraz braku szacunku, tylko takie mam warunki i możliwości. Teraz sytuacja już się trochę ukształtowała. A z ludźmi z wydawnictwa mam taki układ, że jeśli jest coś, co wymaga pilnej odpowiedzi, nie piszą maili, tylko dzwonią. Gdy synek był mały, udawało mi się czasem wyjść do pracy na dwie godziny popołudniu, po powrocie męża z pracy. Teraz to jest czas na gotowanie obiadu na kolejny dzień i tysiąc innych spraw, które trzeba zrobić. Piątek, sobota, niedziela to mój czas na pracę. Ale na palcach jednej ręki mogę policzyć dni, gdy udało mi się po prostu wyjść rano z domu. Mąż mówi: „po prostu wstań i idź”. Ale to ja robię ulubione klusie mojego synka. Przygotowuję więc śniadanie, a jeśli syn go nie zje, wymyślam kolejne, ogarniam też siebie. Potem okazuje się, że synek chce się bawić, że chce po raz kolejny na ręce… I czas leci. Dzisiaj umówiłyśmy się na rozmowę o 12:00, dlatego, że rano robiłam na śniadanie kluski leniwe z daktylami, dwa razy przewinęłam syna, podałam mu syrop. To brzmi prosto, ale jeśli się to robi z dzieckiem na ręku, jeśli każda z tych czynności jest ci przerywana, bo dziecko czegoś potrzebuje, jeśli wiele z tych czynności wymaga negocjowania na wysokim szczeblu z dwulatkiem, to te proste rzeczy trwają długo, a na koniec można już być nieźle zmęczonym. A ja przecież mam tylko jedno dziecko! Chylę czoła przed każdą mamą Pucia! Inna sprawa jest taka, że nasz malec ustawił sobie od kilku miesięcy zasypianie na północ. Gdyby nie to, wstałabym bardzo wcześnie, gdy on jeszcze śpi, i szła do pracy. A tak muszę też trochę odespać zmęczenie, zadbać o swoje zdrowie po prostu.
To da się być pracującą matką czy nie?
Pomysł, by być mamą malucha na pełen etat, a jednocześnie pracować, jest w moim przekonaniu karkołomny. Da się to zrobić, ale to nie jest łatwe. Od urodzenia syna zrobiłam bardzo dużo. Ale jeszcze w ciąży napisałam dwie książki i przygotowałam sobie plan i materiały do kolejnych. Dlatego potem mogłam pracować mniej. Ostatni „Pucio” powstał zresztą tylko dlatego, że zostałam matką – opowiada o pojawieniu się w rodzinie nowego bobo. Pisałam ten tekst, śmiejąc się i płacząc. Dla osób, które nie doświadczają hormonów poporodowych, to pewnie żałosne. Ale potem dostałam wiele maili od kobiet, które także płakały, czytając. Tę część historii zainspirowało moje dziecko bezpośrednio. Da się być mamą pracującą, gdy ma się sensownego partnera, a najlepiej, gdy dodatkowo jeszcze babcię, nianię, żłobek i tak dalej. W moim przypadku bycie matką pracującą ma jeszcze jeden wymiar: pracuję dla dzieci i ich rodziców. I w końcu sama jestem rodzicem i mam swojego własnego Pucia w domu. To bardzo zmienia perspektywę. Nie chcę tu popadać w hasła w stylu „w końcu połączyłam teorię z praktyką”, bo po pierwsze ja z dziećmi miałam kontakt zawsze, a po drugie historia pedagogiki i literatury zna takich, którzy zrobili dla dzieci wiele dobrego, własnych dzieci nie mając. Ale nie oszukujmy się, czym innym jest pracować z dzieckiem w gabinecie logopedycznym, a czym innym być z nim cały dzień i je wychowywać. To jest teraz dla mnie niesamowite pole doświadczalne, inspiracja do nowych tematów i nowych form publikowania. To dzięki mojemu synowi zrozumiałam lepiej dziecko, jego zaskakujące możliwości, ale też rodziców, ich emocje, ich trud. To zrozumienie zyskuję też dzięki kontaktowi z innymi rodzicami, także w mediach społecznościowych. Przez te trzy lata nasiąkłam opowieściami, radościami, miłością, ale też smutkiem, złością, rozczarowaniem innych matek. Inaczej patrzę teraz na wiele rzeczy, o tym naprawdę mógłby być kolejny wywiad. Byłby długi.
A jak zmieniła się sama praca przed i po dziecku? Chodzi mi o technikalia – gdzie teraz pracujesz i ile pracy tak naprawdę udaje ci się wycisnąć w tygodniu?
Przed dzieckiem pracowałam w domu, po kawiarniach i w pociągu na uczelnię. Gdy synek był malutki i wcześnie zasypiał, pracowałam w domu wieczorem i w trakcie jego drzemki. Chyba, że była to jedna z tych drzemek, w trakcie których możesz wreszcie się umyć i skorzystać z toalety, albo jesteś tak niewyspana, że możesz jedynie spać, albo twoje dziecko śpi na tobie i budzi się przy odkładaniu, więc i tak nic więcej nie zrobisz. W weekend wychodziłam na dłużej. Co ciekawe przed dzieckiem lubiłam kawiarnie z ciekawym klimatem, a teraz najważniejsze jest to, by to było blisko domu. Przy ostatnim Puciu, kiedy już naprawdę musiałam skończyć, zredagować tekst, mąż wziął urlop, a ja chodziłam do McDonald’sa pod domem i w swądzie frytek kończyłam. Wtedy okazało się, że jest mi zupełnie wszystko jedno, gdzie tekst powstaje. Pisałam, przerabiałam, korygowałam, aż stwierdziłam, że wystarczy. Praca była w żałosnych warunkach, a od wielu osób dostaję informację, że to najlepsza część. Pewnie dlatego, że jest tam tyle emocji i nieidealna, zmęczona matka. Teraz muszę wyjść z domu, by pracować. Nie ma szans na otwarcie komputera czy zapisywanie czegoś przy dziecku. Każde narzędzie jest mi odbierane, po czym syn stanowczo odmawia oddania i mówi „Nie ma teraz czasu. Jobi coś waźnego, tak jak mama”.
Na ile godzin ciągiem wychodziłaś?
Na około pięć. Mogłam tak to sobie poustawiać, bo nie karmiłam piersią. Co z kolei przypłaciłam niemalże depresją, bo bardzo mi na tym karmieniu piersią zależało. I wiem, niektóre kobiety wstydzą się karmić publicznie, ja wstydziłam się, że nie karmię. Ale przynajmniej mogłam pracować te parę godzin ciurkiem. No i doceniam, że tę pracę mogę wykonywać w różnych warunkach.
Sama sobie taką pracę wybrałaś.
Tak, to prawda. To zresztą ciekawe, że pisanie książek nauczyło mnie bycia zadowoloną, dumną z siebie, a wcześniej nie za bardzo mi to wychodziło. Ale sukces ma zawsze wiele matek i ojców. Bo po pierwsze wybrałam studia, na których wiele osób mnie czegoś nauczyło. Po drugie znalazłam tak świetną ilustratorkę i ona nadal chce ze mną współpracować. Po trzecie – trafiłam do dobrego wydawcy. Na to, że piszę książki, składa się więc szereg czynników i nie uważam, że zależą one wyłącznie ode mnie. Naszym dzieckiem zajmujemy się tylko my z mężem. Nie mamy niani, żłobka. Mamy babcię, która niestety nam się pochorowała i już nie może pomóc tak, jakby chciała. Dwie osoby to mało. Przydałaby się może nie cała wioska, ale przynajmniej jedna dodatkowa para rąk. Od kiedy mamy syna, nie wyszliśmy sami z mężem ani razu. Ale też jestem zdania, że przez wiele lat żyłam i nadal żyję w luksusie. Bo luksusem nie są pieniądze, ale wolny czas. To, że można wstać o szóstej, kiedy chce się wstawać o szóstej, a nie, bo tak trzeba. Wolny zawód mi na to pozwala. Wymaga wprawdzie umiejętności organizacji, ale nie przesadzajmy – nie pracuję w kopalni, ani nie odbijam karty w fabryce. Ja wymyślam historie, one goszczą w domach i wyobraźni wielu dzieci. Robię coś, o czym kilka lat temu jedynie marzyłam, gdy wchodziłam do ulubionych księgarń i buszowałam po półkach z książkami dla dzieci. W dodatku ludzie doceniają to, co robię, cieszy ich to. Jestem za moją pracę i za wszystko, co mnie spotyka, naprawdę wdzięczna losowi. Czasem śmieję się, że za wszystko, co mam, powinnam na kolanach powędrować do Częstochowy, a to i tak byłoby za mało.
*
Marta Galewska-Kustra – dr n. hum. logopeda i pedagog dziecięcy, pedagog twórczości. W Łodzi prowadziła gabinet logopedyczny dla dzieci, w Warszawie jest adiunktem w Zakładzie Psychopedagogiki Kreatywności Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej. Jako logopeda specjalizuje się w terapii opóźnionego rozwoju mowy i zaburzeń artykulacji u dzieci. W pracy terapeutycznej nieustannie próbuje łączyć terapię mowy z rozwojem kreatywności dziecka. Jako pedagog kreatywności zajmuje się rozwijaniem zdolności twórczych dzieci i młodzieży, badaniem szkoły jako środowiska rozwoju twórczego potencjału, kreatywności uczniów. Jest autorką publikacji naukowych dotyczących rozwijania zdolności twórczych dzieci i młodzieży, w tym książki „Szkoła wspierająca twórczość uczniów. Teoria i przykład praktyki”, członkinią Polskiego Towarzystwa Logopedycznego i Polskiego Stowarzyszenia Kreatywności. Prowadzi szkolenia dla wszystkich pedagogów, nauczycieli i rodziców, którzy chcą wiedzieć więcej o wspieraniu rozwoju dziecka. Każdą wolną chwilę poświęca na tworzenie książek z bestsellerowej serii „Uczę się mówić, wymawiać, opowiadać” i na… powroty do ukochanej Hiszpanii.
Agata Napiórska – dziennikarka i tłumaczka, na co dzień redaktor naczelna i wydawczyni magazynu Zwykłe Życie. Autorka dwóch zbiorów rozmów na temat pracy i pasji „Jak oni pracują” (wyd. WAB) i książki „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia”. Mama Ireny, żona Szymona. Mieszka i pracuje w Warszawie.