pracujące mamy

Pracujące mamy: Małgorzata Kuśnierz

Redagująca samodzielna mama

Pracujące mamy: Małgorzata Kuśnierz
archiwum domowe

Gosię Kuśnierz poznałam na targach książki trzynaście lat temu. Pamiętam, jak była w pierwszej ciąży, pamiętam, jak była w drugiej. Pamiętam, jak rozstała się z ojcem dziewczynek i jak radziła sobie sama. Zawsze zajmowała się książkami, aktualnie jako redaktorka i korektorka współpracuje z najważniejszymi polskimi wydawnictwami. Przez długi czas udawało jej się godzić samodzielne macierzyństwo z nienormowanym czasem pracy. Rozmawiamy o tym, jak z małymi córkami u boku wykonywała w domu pracę wymagającą totalnego skupienia. A także o tym, że choć nie zawsze było jej łatwo, za wiele rzeczy jest wdzięczna losowi.

Jaka jest twoja aktualna sytuacja życiowa? Masz dwie córki i chłopaka, który nie jest ich ojcem.

Mam dwie córki, dwie kotki i suczkę. Od pięciu lat mam chłopaka (nie lubię określeń „konkubent” i „partner”). Weekendowo i wakacyjnie bywam też dobrą macochą dla jego syna, piętnastoletniego Wiktora.

Mieszkacie razem?

Wreszcie, od prawie roku, tak. Mimo że znamy się z Błażejem wiele lat, od marca uczymy się razem żyć, tak normalnie, na co dzień. Paradoksalnie czas po 13 marca 2020 r., który dla wielu osób był czasem przymusowego odosobnienia, dla nas okazał się początkiem wspólnego mieszkania pod jednym dachem, spędzonym w większości w ogródku, na który wychodzą drzwi naszego lokum. Dwa dni wcześniej ekipa stolarzy skończyła montować nam kuchnię, sine qua non wspólnego mieszkania, a Błażej z początkiem lockdownu po prostu został u mnie i tylko dowoził swoje rzeczy.

Mieszkacie w twoim rodzinnym domu.

Z moimi dwiema córkami (11 i 6 lat) i zwierzętami zajmujemy dwa piętra rozdzielone mieszkaniem i biurem moich rodziców. To nie jest więc zwyczajna sytuacja, wszyscy staramy się w niej jakoś odnaleźć i chyba coraz lepiej nam idzie, choć wolałabym nie wypowiadać się w imieniu rodziców.

Niezbyt zwyczajne jest też to, że ja do pracy nie wychodzę w ogóle, pracuję przy biurku w sypialni, przy stole w kuchni, bardzo rzadko na kanapie w dużym pokoju; Błażej zaś pracuje na planie filmowym, więc zazwyczaj nie ma go od 6 do 21 albo ma cały dzień wolny. Taki nienormowany czas pracy wymaga od nas elastyczności i zrozumienia, że na przykład ja czasami wieczorem zamiast obejrzeć serial, muszę popracować, a on po kilkudniowej harówce musi pospać do południa.

Przez jakiś czas byłaś samodzielną mamą.

W dalszym ciągu trochę jeszcze się czuję jak samodzielna mama, dopiero uczę się nią nie być, daję przestrzeń Błażejowi, żeby mógł wejść w nasz świat, poudzielać się. Dzięki temu robi coraz więcej dla mnie i moich córek, i mam tu na myśli zwykłe codzienne czynności, jak zrobienie kolacji czy wyjście na rower. Coraz częściej też słyszę i sama mówię „nasze”, „razem”, „rodzina”. I czuję wdzięczność.

Przez niemal dwa lata, gdy nie byłam w żadnym związku, nie wierzyłam, że w tym układzie, z dwójką dzieci i sporymi wymaganiami wobec mężczyzny, stworzę kiedyś dom, rodzinę z drugim człowiekiem. Zastanawiam się jednak, czy całkiem można wyjść ze stanu samodzielności, przestać brać za wszystko całkowitą odpowiedzialność, gdy biologiczny ojciec dzieci zupełnie nie uczestniczy w ich życiu. Czy kiedyś pozbędę się z tyłu głowy myśli „ja i moje dzieci”. Jest to pewnie jakiś rodzaj asekuranctwa.

Co się stało z ojcem dziewczynek?

Poszedł w swoją stronę. Do rozstania z nim szykowałam się wiele miesięcy. Było chyba klasycznie – ja oddawałam się pracy, domowym obowiązkom, zajmowałam się dzieckiem, on potrzebował coraz więcej przestrzeni dla siebie, czasu na rozrywki, imprezowanie w weekendy. Wcześniej wszystko robiliśmy razem, ale po kilku latach rodzinnego, wymagającego życia poczułam się jak zbędny balast, żona wyłącznie z pretensjami (słusznymi). Zdecydowani już na rozstanie pojechaliśmy na ostatnie wspólne wakacje, które miały zakończyć się weselem mojej przyjaciółki i… raz nas poniosło. Czar natychmiast prysł, a niedługo po tym poczułam się jak bohaterka kiepskiego serialu – gdy zaczęłam szykować się do napisania pozwu rozwodowego, zrobiłam test ciążowy. Pamiętam mój szok, jego złość i rady koleżanek, żebym usunęła ciążę. I to moje głębokie przekonanie, że wszystko jest po coś, że się ułoży, nawet jeśli „jakoś”.

I się ułożyło, ale trochę to trwało, prawda?

Mąż, bardzo zaangażowany przy pierwszej ciąży, kiedy to chodził ze mną na wszystkie USG, do szkoły rodzenia, był przy porodzie, przewijał i kąpał Adę, w pierwszych tygodniach drugiej ciąży zdecydował, że nic się nie zmieni, że skoro mieliśmy się rozstać, nie przerwiemy tego procesu. Byłam zdana wyłącznie na siebie, jakbym była sama ze sobą w ciąży. Miałam więc dwa wyjścia – albo się załamać, albo głęboko odetchnąć i skupić na sobie. Nie wiem, jak to się stało, może mam taki charakter, może spory zapas endorfin, ale przez te dziewięć miesięcy czerpałam przyjemność ze spędzania czasu z samą sobą, nauczyłam się lubić własne towarzystwo – chodziłam sama do kina, do restauracji, rozpieszczałam się, co nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy. Przeczuwałam, że to lubienie siebie kiedyś zaprocentuje, może w następnym, na pewno lepszym związku.

Samotna ciąża okazała się więc impulsem do polubienia samej siebie?

Zdecydowanie, i to było naprawdę super. Gdy zrozumiałam, że nie muszę się już przejmować mężem, popełnianymi przez niego co rusz błędami, że niczego już nie posklejamy, odetchnęłam z ulgą i poczułam się najzwyczajniej w świecie szczęśliwa, i to szczęśliwa podwójnie, bo z rosnącą we mnie zdrową Ulą. Wtedy też przyszła refleksja nad tym (bez pomocy psychologa), że nie ja ponoszę winę za to, że jestem samotną matką w ciąży, że nie mam wpływu na decyzje podejmowane przez drugą osobę, nawet jeśli bezpośrednio mnie one dotyczą. Ktoś mądry mnie przestrzegał, że po porodzie poziom tych hormonalnych ciążowych dopalaczy może nagle mocno się obniżyć, a wtedy na bank się rozsypię. Nic takiego jednak się nie stało, choć nigdy nie uważałam się za osobę silną psychicznie. Wciąż były przede mną wyzwania, i rodzinne, i zawodowe. Musiałam i chciałam wszystkiemu podołać.

W moim przypadku samodzielne macierzyństwo nie było negatywnym doświadczeniem, wręcz przeciwnie, okazało się wolnością, odjęciem sobie wielu stresów, które niosło ze sobą małżeństwo z niewłaściwym, nieodpowiedzialnym człowiekiem.

Nie byłaś wściekła na ojca swoich dzieci?

Oczywiście, że byłam, ale szybko się zorientowałam, że jego już ze mną emocjonalnie nie ma, że moje uczucia, rozczarowanie, smutek czy właśnie wściekłość, są dla niego niezauważalne, nie liczy się już z nimi. Ta złość była więc bezcelowa, tylko psuła mi krew. Wtedy też przestałam czuć się jak ofiara tej trudnej sytuacji, osoba zraniona i porzucona. Zaczęłam za to współczuć mężowi, jakby z oddalenia, wiedząc, że wszyscy dookoła go oceniają, że córki, jako dorosłe kobiety, też go ocenią i rozliczą. Jak może wyglądać życie osoby, która zostawiła dwójkę dzieci? Czy może spokojnie spać? Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.

Opowiadasz o tym z takim spokojem…

Ze spokojem? Może trochę. Po prostu zostawiłam to wszystko już za sobą i mimo że dość banalnie to brzmi, niczego nie żałuję i cieszę się tym, co mam teraz. Choć rzeczywiście podczas ciąży i w pierwszych dniach po porodzie sporo przeżyłam. Moim prywatnym Mount Everestem (i to zdobytym dwukrotnie) było to, że urodziłam w niecałą godzinę i bez znieczulenia. Zaraz potem jednak nie było już tak łatwo – po dwóch dniach mąż przywiózł nas ze szpitala do domu, zrobił zakupy, wykąpał Ulę i… jak stał, tak wyjechał na drugi koniec Polski. Wtedy już nie pozostało mi nic innego, jak z dzieckiem na rękach spakować całe dotychczasowe życie, prawie już byłego męża, i rozpocząć nowy rozdział.

To, jak wówczas się ogarnęłam, i emocjonalnie, i organizacyjnie, dało mi na przyszłość więcej pewności siebie i szczególny rodzaj satysfakcji. To banalna, ale jednak prawda, że każda przeciwność losu może nam coś dać, czegoś nas nauczyć.

Jak sobie wtedy radziłaś z tak małymi dziećmi? Mogłaś liczyć na pomoc rodziców?

Zdecydowanie. Niecały miesiąc po porodzie przeniosłam się z noworodkiem i pięciolatką z Krakowa, w którym nic mnie już nie trzymało, do mojego rodzinnego Wrocławia. Wtedy z jednej strony ciągle słyszałam od rodziców, że muszę się poświęcić dzieciom, że nie powinnam tyle pracować etc., z drugiej, i doceniam to teraz, z perspektywy czasu, rodzice dawali mi dużo swobody i zrozumienia, kilka razy zostali w weekend z dziećmi, a ja mogłam pojechać do znajomych do Warszawy, Krakowa, poimprezować na targach książki. Przez pierwszy rok – i bycia samej, i pierwszy rok życia drugiej córki, który bywa przecież najtrudniejszy – prowadziłam dużo intensywniejsze życie towarzyskie niż teraz. W tym czasie mogłam liczyć też na przyjaciół, ponadto praca zawsze dawała mi mnóstwo radości, była wytchnieniem od codziennych trosk.

A teraz rodzice ci pomagają?

Rodzice wciąż są czynni zawodowo, sporo pracują, więc nie narzekają na codzienną nudę. Staram się więc dodatkowo ich nie obciążać. Zresztą mam cały tydzień tak zorganizowany, że sama daję sobie logistycznie ze wszystkim radę.

Przez pięć lat mieliśmy wspólną kuchnię, więc moja mama gotowała dla wszystkich, co było sporą pomocą. Teraz muszę codziennie pamiętać o obiedzie dla starszej córki, czyli gotuję zupy, obieram ziemniaki, tłukę kotlety, biegam do warzywniaka, czasami ratujemy się pierogami czy pizzą. Oczywiście wcale na to nie narzekam, bo marzyłam o własnej kuchni, muszę tylko znaleźć podczas pracy czas na upichcenie czegoś w miarę zdrowego.

Dawniej, gdy dzieci były młodsze, bardziej potrzebowałam pomocy rodziców. Najważniejsza jednak zawsze była świadomość, że w każdej chwili mogę na nich liczyć, że są w pobliżu.

Opowiedz, na czym polega twoja praca.

Jestem korektorką lub redaktorką, w zależności od potrzeb. Wydawnictwa książkowe, z którymi stale lub co jakiś czas współpracuję, zlecają mi robienie korekt językowych, czasami też redagowanie tekstów. Redakcja jest bardziej wymagająca, potrzeba przy niej sporego skupienia, spokoju, namysłu nad tekstem. Korekta zaś jest konkretna i pozwala w większym stopniu cieszyć się lekturą. Trochę mało ambitnie to brzmi, ale lubię swego rodzaju płodozmian, na jaki pozwala mi ten rodzaj pracy, dzięki temu czytam literaturę każdego gatunku, od książek dla dzieci i komiksy, przez beletrystykę (literaturę piękną i popularną), poradniki, po książki popularnonaukowe i teksty z zakresu szeroko pojętej humanistyki. Zazwyczaj czytam tekst w programie Word lub już przed drukiem w Adobe i staram się wyłapać wszelkie literówki, powtórzenia, błędy ortograficzne, interpunkcyjne, czasami wygładzam też styl lub znajduję nieścisłości w fabule. Domyślasz się więc, że jest to wymarzona praca dla osoby, która bardzo lubi czytać. Nigdy nie kręcę nosem na zlecenia, choć nie każdą książkę, którą dostaję do korekty, miałabym ochotę przeczytać poza pracą. Często jednak zdarzają się naprawdę ciekawe pozycje, jak powieści Ali Smith, Jaumego Cabré, Michela Houellebecqa, Wojciecha Chmielarza, Sally Rooney, Sylvii Plath, Manueli Gretkowskiej, Michaela Chabona… Długo mogłabym wymieniać. Do tego świetne komiksy, na przykład Neila Gaimana czy René Goscinnego, a także o dawniej całkiem obcym mi uniwersum Marvela i DC. Zajmuję się też opieką redakcyjną magazynu „Zwykłe Życie”. Co roku pracuję również dla Miesiąca Fotografii w Krakowie. A od niemal dwóch lat dwa razy w tygodniu poprawiam teksty do Dwutygodnika, dzięki czemu jestem na bieżąco z tym, co się dzieje w kulturze w ogóle, nie tylko w literaturze.

To praca wymagająca sporego skupienia. Jak radzisz sobie w domu pełnym ludzi?

Między godziną 8 a 16 młodsza córka jest w przedszkolu, a starsza w obecnych czasach, niestety, przed laptopem na zajęciach online, tak więc w ciągu dnia mam względny spokój. Kilka razy w tygodniu korzystam jeszcze później z godziny lub dwóch, gdy dziewczyny są na zajęciach dodatkowych.

W domu pracuję w ciszy. Po latach jednak jestem w stanie, jeśli to konieczne, skupić się w różnych miejscach, w pociągu, w kawiarni, w pędzącym samochodzie. Kiedyś zdarzało mi się zalegać z laptopem w łóżku, ostatnio w pozycji półleżącej morzy mnie sen. W weekendy zdarza mi się wstawać przed wszystkimi albo korzystać z chwil, kiedy dzieci oglądają filmy czy bawią się z koleżankami.

Czasami dopuszczam do pracy córki. Kiedy dostaję komiks dla dzieci, na przykład Smerfy czy Lucky Luke’a, do drugiej korekty, dobrze już przygotowany, czyli na ostatniej prostej, siadamy razem na kanapie i czytam im na głos. Rok temu przeczytałam tak pierwszą książeczkę z Ulą i gdy przyszedł pocztą egzemplarz dla mnie, była rozczarowana, że nie ma jej imienia obok mojego na stronie redakcyjnej. Teraz uczy się czytać i mówi, że chce robić to, co ja.

Mimo umiejętności skupienia się na tekście na pewno jednak zdarzają się wpadki.

Jasne, to praca, w której bardzo łatwo popełnić błąd, a raczej jakiegoś nie zauważyć. Wystarczy moment roztargnienia, pośpiechu, gorsza chwila i oko przemyka nad czymś, co należało poprawić. Dlatego nad każdą książką pracują przynajmniej trzy osoby poza autorem i tłumaczem. Jedna z mądrości związanych z tym zawodem mówi, że nie istnieje książka bez ani jednego błędu, a druga – że to jak robota sapera: jeden niewypał i masz pozamiatane. Na szczęście wielu wydawców rozumie, że człowiek to nie maszyna, nie jest w stanie wszystkiego wyłapać. Momenty, gdy się okazuje, że zawiodłam na jakiejś linii, kiedy ktoś zwraca mi na coś uwagę, zawsze uczą czegoś nowego, a przede wszystkim pokory, choć są oczywiście bardzo stresujące.

Wróćmy do łączenia pracy z macierzyństwem. Gdy zostałaś sama w ciąży i tuż po niej, sporo pracowałaś.

Zawsze dość dużo pracowałam i z powodzeniem mogłam to robić od razu po urodzeniu dziecka, tym bardziej że na samym początku Ula przesypiała sporo godzin w ciągu dnia. Pamiętam, że pierwsze teksty do magazynu „Zwykłe Życie” sprawdzałam dzień po wyjściu ze szpitala, z dzidziusiem na kanapie obok, nie było po prostu wyjścia. Dzięki temu, że nie odpuściłam, bez niemal żadnej przerwy i w miarę możliwości brałam książki do korekty, moim najmniejszym zmartwieniem były sprawy materialne.

A co było twoim największym zmartwieniem w tamtym czasie?

Trudna okazała się wyłączna odpowiedzialność za podejmowane decyzje dotyczące dzieci. Czy na pewno to będzie dobry żłobek? Czy córka może jechać na kolonie w wieku siedmiu lat? Czy zapisać ją na zajęcia gry na harfie, skoro tak bardzo chce? Nikt mnie nie stopował, nikt nie doradzał. W efekcie dałam dzieciom dużo więcej, niż dałabym w pełnej rodzinie, ale też popełniłam mnóstwo błędów wychowawczych, na przykład gdy czułam się tak tym wszystkim przytłoczona, że traciłam cierpliwość, lub przeciwnie – nie stawiałam granic, bo nikt nie stał obok i nie mówił, że trzeba to robić. Poza tym brakowało kogoś, kto przytuliłby mnie po ciężkim dniu i powiedział, że jest dobrze i dobrze będzie.

Dobrze sobie radzisz. Czy także ze względu na to, w jakiej sytuacji życiowej się znalazłaś, ważne dla ciebie jest, żeby wychować córki na samodzielne, niezależne kobiety?

Nie robię z tej sytuacji dramatu, nie wpadłam w depresję, wręcz przeciwnie, dwoiłam się i troiłam, żeby dzieci, tak jak ja, nie czuły się ofiarami, nie brały na siebie odpowiedzialności za odejście ojca, żeby do głowy im nie przyszło, że to z ich winy. Niestety starsza córka ma w sobie wiele nie do końca uświadomionego żalu, co ujawnia się na co dzień na różne nieprzyjemne sposoby. Młodszej natomiast tę lukę świetnie wypełnia mój chłopak i w jakimś stopniu mój tato.

Chciałabym, żeby dziewczyny wiedziały, że małżeństwo i macierzyństwo nie muszą być szczytem ich marzeń i końcem drogi samorozwoju, choć oczywiście nie zamierzam zrażać ich do życia rodzinnego, po prostu to żaden mus. Nigdy nie zapytam: „Kiedy wnuki?”, bo pewnie będę chciała za piętnaście lat zacząć odpoczywać i robić coś wreszcie wyłącznie dla siebie.

Na własnym przykładzie pokazuję córkom, że połączenie pasji i pracy to przepis na udane życie. Już teraz tłumaczę im, że jak tylko wybiorą sobie zajęcie zgodne z ich charakterem, zainteresowaniami i potrzebami, coś, co będzie je pasjonować i najzwyczajniej dawać codziennie satysfakcję, to będą szczęśliwe i nigdy nie powiedzą, że praca jest nudną harówką. Skoro spędzamy w niej tyle czasu, powinna dawać radość.

Ile godzin dziennie poświęcasz na pracę?

Wszystko zależy od tego, jak dużo zlecą mi redaktorzy prowadzący z wydawnictw, z którymi współpracuję, i jak szybko zbliżają się różne deadline’y. Są dni, kiedy pięć, są dni, kiedy dziesięć godzin; są też pracowite weekendy; były czerwcowe świty, gdy po 4 rano rozkładałam się na balkonie z laptopem. I oczywiście są wakacyjne wyjazdy, podczas których pracuję. Wiem, kiepsko to brzmi. Może się wydawać, że przesadzam, skoro nawet w wakacje nie wrzucam na luz, ale nikt mi nie płaci za urlop, wręcz przeciwnie, wydaję wtedy mnóstwo pieniędzy podczas wojaży po Polsce. Zatem jeśli w tym czasie mogę zrobić korektę dobrze już przygotowanej powieści lub komiksu, to po prostu zamiast książki do poczytania przed snem zabieram laptopa. Przyjemne i pożyteczne.

Nie wolałabyś pracować na etacie?

Swego czasu, gdy Ada miała dwa lata, zaliczyłam „romans” z etatem – dwa lata pracowałam jako redaktorka w dziale wydawnictw Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Dowiedziałam się tam, jak wygląda praca redaktora prowadzącego, miałam kontakt z młodymi ludźmi, poznałam nieco lepiej świat artystów i sztukę nowoczesną, do tego dochodziły płatne urlopy. Poza tym mogę wyliczyć same wady etatu: czas spędzony na dojeżdżaniu do pracy, ciągnące się zebrania, słabe zarobki w kulturze. Pani kadrowa sprawdzała, czy nikt się nie spóźnił choćby pięć minut, a koleżanki i koledzy toczyli rozmowy o niczym przy kawie i papierosach. Wszystko pięknie, ale ja w dalszym ciągu robiłam w domu wieczorami korekty i miałam dziecko w przedszkolu. Etat okazał się więc całkowitą stratą czasu i pieniędzy.

Mój wolny zawód wykonywany w domu w porównaniu z ośmioma godzinami w biurze wydaje mi się luksusem. Redaktorzy proszą mnie o korektę, pytają, czy mam czas i ochotę, po czym dziękują, że odesłałam pliki w terminie. Ja też im dziękuję, bo jestem wdzięczna za każde zlecenie. Jako jedna z pierwszych czytam świetne książki i komiksy, a do tego jestem za to uczciwie wynagradzana. I właśnie sobie uświadomiłam, że mimo że dysponuję swoim całym dniem, nigdy nie zdarzyło mi się obejrzeć filmu czy serialu przed wieczorem, zaszaleć choć raz i wyjść do kina czy na kawę z koleżanką w południe. Czasami nawet trudno mi się oderwać od czytania, żeby nastawić pralkę. Naprawdę nie wiem, co to prokrastynacja.

Czyli jesteś typową pracoholiczką.

Za pracoholiczkę uważają mnie moje dzieci, kiedy mówię, że nie mogę pograć z nimi w planszówkę, bo muszę skończyć poprawiać książkę. Ale gdybym ze względu na brak wolnego czasu zaczęła rezygnować ze zleceń, toby przestano mi cokolwiek proponować. Na pewno jestem łatwo zastępowalna. W przypadku paru oficyn jest tak, że im szybciej wykonam jedną korektę, tym szybciej dostanę do zrobienia kolejną, ale zazwyczaj po prostu trzymam się terminu. Już chyba to świadczy o tym, że nie jestem stuprocentową pracoholiczką, tylko lubię swoją pracę. Potrafię pracować w sobotnie poranki, ale gdy córki się budzą, najważniejsze jest wspólne śniadanie, nastawienie rosołu i długi spacer z psem. Nie sądzę, że gdybym nie miała dzieci, pracowałabym non stop. Przypuszczam, że nawet gorzej by mi wszystko szło. Przy nieograniczonym czasie na pracę pewnie trudniej byłoby mi się zmobilizować.

Jesteś świetnie zorganizowana, zdaje się, że posiadanie dzieci sprawiło, że poukładał ci się plan dnia, tygodnia, miesiąca. W tak szybkim rytmie musisz sobie czasem odpuścić. Powiedz, w jaki sposób się relaksujesz i odpoczywasz? I jak najchętniej spędzasz czas wolny z dziewczynkami?

Nie tylko posiadanie dzieci determinuje plan dnia. Gdy dwa lata temu zorientowałam się, że zaczynam przesadzać z pracą, żyć w pośpiechu i prawie nie wychodzę z domu i z auta, zaadoptowałam psa, żeby zabierał mnie na spacery, nie odwrotnie! Astrid okazała się bezproblemową, radosną kompanką pieszych wędrówek po okolicy. No i dzięki niej mamy większy kontakt z sąsiadami.

Jeśli chodzi o relaks, kiedyś odpoczywałam, czytając. Ale ponieważ od lat czytam kilka godzin dziennie, musiałam zmienić przyzwyczajenia. Po pracy najbardziej potrzebny jest mi ruch na świeżym powietrzu. Korzystamy z tego, że mieszkamy w zielonej okolicy, i w ciepłe miesiące niemal codziennie jeździmy na rowerach, dzięki czemu też pies może się wybiegać, bo lubi nam towarzyszyć. Po przeprowadzce do Wrocławia młodszą córkę rankami zostawiałam z moją mamą, starszą odprowadzałam do przedszkola i wbiegałam do parku. Dziś już nie pozwalam sobie na takie luksusy, gnam od razu po kawę i do laptopa. Ostatnio jednak staram się znów znaleźć czas na bieganie, tyle że wieczorami. Czasami grywamy w planszówki, choć dopiero od niedawna wszystkie trzy, bo Ula daje sobie już radę z prawie każdą grą. W weekendy spotykamy się z przyjaciółmi. Niestety w tygodniu tyle jest do zrobienia w domu, że rzadko znajduję czas wyłącznie dla dzieci. Do tego prawie codziennie mają wybrane przez siebie zajęcia dodatkowe i wolne dopiero koło 19. Nalegam jednak, żebyśmy kolacje jadały wspólnie w kuchni, mamy wtedy chwilę na rozmowę. No i zazwyczaj późnym wieczorem z pracy wraca Błażej. Staramy się przynajmniej godzinę poświęcić na film lub serial przy lampce wina. Nie zawsze się udaje. Błażej jak mało kto potrafi rozbawić mnie do łez. Wspólne chwile, nawet po ciężkim dniu, należą więc do naprawdę relaksujących.

*

Małgorzata Kuśnierz – ur. w 1983 r. we Wrocławiu, absolwentka Wiedzy o Kulturze na Wydziale Polonistyki UJ w Krakowie. Od roku 2010 pracuje w domu jako korektorka i redaktorka. Stale współpracuje m.in. z wydawnictwami Marginesy, W.A.B., Egmont, Dwie Siostry oraz z Dwutygodnikiem, internetowym magazynem kulturalnym. Prowadziła księgarnię internetową Wydawnictwa Literackiego i pracowała w dziale wydawnictw w MOCAK-u. Redaktorka językowa magazynu „Zwykłe Życie”. Mama Ady i Uli. Opiekunka psa Astrid i kotów Lotty i Pippi. Mieszka we Wrocławiu.

Agata Napiórska – ur. 1983 w Grudziądzu, dziennikarka i pisarka. Redaktorka naczelna magazynu „Zwykłe Życie”, autorka książek z cyklu „Jak oni pracują” i „Szczęśliwych przypadków Józefa Wilkonia”. Mieszka w Warszawie

Dodaj komentarz