Pracujące mamy: Agata Piechocka
Kariera z dzieckiem u boku
Jest mamą, jest siostrą (na co dzień współpracuje z młodszym rodzeństwem) – na wszystkich polach bije od niej pewność siebie i zorganizowanie.
Agatę Piechocką – założycielkę prężnie działającej marki odzieżowej Miszkomaszko, szyjącej wzorzyste ubrania, głównie sukienki, podziwiam od dawna. Jest najlepszym dowodem na to, że nie ma to jak cała wioska w opiece nad dziećmi i nie ma to jak rodzinne biznesy. W warunkach covidowych łączymy się na Facetime – Agata z poznańskiego sklepu, w którym, w tle, już urzęduje jej siostra. Dobry klimat do naszego cyklu Pracujące mamy.
Zacznijmy od podsumowania twojego inwentarza dziecięcego i ogólnego statusu.
Mam dwójkę dzieci – Olafa, który ma 14 lat, i Łucję, która ma lat 9. Nie mam męża. Nie lubię określenia samotna mama, wolę samodzielna. Samotna brzmi smutno i pejoratywnie, jak kobieta opuszczona przez wszystkich. To, że się rozwiodłam, nie znaczy przecież, że sama wychowuję dzieci.
No tak, z reguły dzieci mają ojców.
Dziś często po rozwodzie ludzie dzielą się opieką i to nawet po połowie. Nasze początki były trudne, był czas, że były mąż mniej angażował się w opiekę, teraz jest znacznie lepiej. Wtedy, w tym trudnym czasie, jeśli byli na miejscu, to pomagali mi rodzice, rodzeństwo, przyjaciele. Nie czułam się więc samotną matką. Dziś z byłym mężem wypracowaliśmy równowagę, co bardzo sobie cenię. Cenię sobie też to, że były mąż może wpaść, ugotować dzieciom obiad, gdy ja nie mogę, staramy się dbać o tę relację, długo przecież udział rodziców w życiu dzieci jest potrzebny. Kiedy mieszkałam w Szwecji, obserwowałam, jak to u nich wygląda – gdy ludzie się rozstają, nie kończy się wspólne wychowywanie dzieci. Można się już nie kochać z partnerem, ale przecież dzieci kocha się nadal. Kiedy wróciłam do Polski, zszokowało mnie, jak częsta jest sytuacja, że ojciec, który rozwiódł się z matką, a nie z dziećmi, widuje je co dwa tygodnie.
Jak długo mieszkałaś w Szwecji? I co cię tam zagnało?
Cztery lata w Szwecji, sześć lat w Belgii. W Belgii studiowałam projektowanie mody i malarstwo na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii – tam, gdzie Dries Van Noten i van Gogh. Potem szybko znalazłam pracę w Szwecji jako projektantka jednej ze szwedzkich korporacji odzieżowych. Olaf urodził się w Belgii i potem praktycznie od razu przeprowadziliśmy się do Szwecji.
Jak wyglądało twoje rodzicielskie doświadczenie w Szwecji?
Było ciężko, a nawet hardkorowo, bo byłam z maleńkim Olafem sama i pracowałam na cały etat. Ale samo doświadczenie macierzyństwa w Szwecji oceniam bardzo dobrze, świetny system opieki nad dziećmi. Po roku urlopu macierzyńskiego czy tacierzyńskiego zawsze wraca się do pracy, a dzieci idą do publicznych żłobków, gdzie od rana do wieczora spędzają czas na zewnątrz. Obojętnie jaka jest pogoda, muszą mieć kalosze, kapelusze od słońca, kombinezony na śnieg. Biegają po skałach i lasach, jedzą zdrowe jedzenie. Obsługa tych żłobko-przedszkoli też jest super – wszyscy rozmawiają z rodzicami i starają się, aby dzieci wyrosły na dobrych obywateli Szwecji.
Ta Szwecja mnie trochę zepsuła.
To znaczy?
Tam nikt nie patrzył krzywo na to, że rodzice są po rozwodzie, że po równo dzielą się obowiązkami, choć sama tak wtedy nie miałam, wydawało mi się to standardem. Dla mnie do dziś w Polsce wiele rzeczy jest kulturowo szokujących – wyprowadziłam się z Polski, gdy miałam dziewiętnaście lat, początki dorosłości spędziłam więc w Belgii i Szwecji. Ludzie byli tam w rozmaitych układach. Tutaj często słyszę wyrazy współczucia, gdy mówię, że jestem rozwiedziona: „ty biedna kobieto!”. Tam zwykle po rozwodach dla dobra dzieci rodzice potrafią współpracować. Może jest im łatwiej, bo to społecznie akceptowane. Mało słysze głosów o tym, że macierzyństwo to nie tylko słodkie stópki, mam wrażenie, że w Polsce jest wręcz regres, od matek wymaga się, by były jak najdłużej z dziećmi, porzuciły swoje prace, a przecież życie to nie tylko macierzyństwo. Matki potrzebują przecież własnego życia, potrzebna jest przestrzeń dla twojego spełnienia. Relacja z rodzicem jest jedną z najważniejszych w życiu, ale naszą rolą jest dać dzieciom przestrzeń do własnych wyborów i własnego spełnienia.
Dobrze, gdy dziecko widzi, że matka też pracuje.
Tak, dzieci widzą, że same będą miały w życiu wybór. Zawsze wiedziałam, że chcę być matką, ale też, że chcę pracować. Lubię spędzać czas z dziećmi, chodzimy do muzeów, na spacery, wycieczki itd., ale lubię też spędzać czas sama czy ze znajomymi.
W Szwecji dzieci chodzą do przedszkola z katarem, biegają z gilami po pachy, wycierają je rękawem lub panie biegają za nimi z chusteczką. I dzieci nie chorują. Mój syn nie chorował. Nie daje się antybiotyków, na dzieci się nie chucha i nie dmucha. I jest sporo dobrej woli ze strony pracodawców: jak dziecko jest chore, dzwoni się do pracy, i nie trzeba iść nawet do lekarza po zwolnienie, można parę dni zostać z dzieckiem w domu.
Czyli Olaf chodził do żłobka i przedszkola przez cztery lata.
Tak, ja pracowałam po osiem godzin na etacie. Po czterech latach dla dobra własnego, żeby mieć więcej bliskich ludzi wokół siebie, wróciłam do Polski. Wychowywanie dziecka samodzielnie daleko od rodziny okazało się ponad moje siły emocjonalne i psychiczne. Było mi naprawdę ciężko. Nauczyłam się dzięki temu, żeby nie być taką zosią samosią i że trzeba korzystać z pomocy innych.
Po powrocie do Polski urodziłaś córkę i założyłaś firmę.
Łucja urodziła się dziewięć lat temu, Miszkomaszko powstało na przełomie 2010 i 2011 roku.
I rodzina zaczęla pomagać ci i w opiece nad córką, i w prowadzeniu firmy.
Tak, mogłam rozkręcać firmę i miałam wreszcie czas na życie społeczne, żeby pójść do kina czy spotkać się z przyjaciółmi. Im dzieci są starsze, tym lepiej wiem, kiedy potrzebuję odpocząć, nabrać energii, kiedy coś wydelegować i odpuścić, żeby być lepszą mamą i pracowniczką. Jestem tyranką, jeśli chodzi o godziny pracy. Oddzielam stanowczo pracę od życia prywatnego. Pilnuję, by kiedy zamykam drzwi pracy, za dużo o niej nie myśleć. Przychodzimy regularnie do pracy na 8.30, kończymy po 16.
To się udaje?
Myślę, że dość dobrze. Kiedy jesteśmy w pracy, poświęcamy się jej na 100%, mamy listy zadań, wszystko, co trzeba zrobić, musi być zrobione.
Jesteś superzorganizowana.
Prowadzę Miszkomaszko z młodszą siostrą i bratem. Moja siostra jest pod względem organizacji bardzo podobna. Jest królową list. Robimy to z troski o siebie. Jak wszystko jest zrobione, śpi się spokojniej.
I nic nie wisi ci wieczorem z tyłu głowy? Nie bierzesz do domu komputera?
Nigdy. Zostawiam go w pracy. Po 16 mam czas dla rodziny. Choć wiadomo, że mózg projektanta jest jak gąbka: nieustannie chłonie inspiracje i mimowolnie pracuje nad pomysłami. Staram się jednak nie dzielić tymi pomysłami z siostrą o 19:50, tylko czekam do kolejnego dnia. Odpoczynek jest tak samo ważny jak sama praca. To, co wydaje się kłopotem na koniec dnia, rano okazuje się, że jest do zrobienia.
Zawsze tak było?
Miałam czas, że byłam bardzo przepracowana, czytałam maile nocami, aż miałam nerwobóle w klatce piersiowej. Teraz jesteśmy we trójkę, wszystko da się zrobić sprawniej, oddelegować.
Fajnie z tą rodzinną firmą. Dużo się kłócicie? Jesteś szefową, rodzeństwo ma słuchać czy jak to działa?
Chyba systemu pracy też nauczyłam się w Skandynawii: każdy ma swoją odpowiedzialność, omawiamy co kto ma zrobić, nie stoję nad nikim, bo doceniam swobodę w działaniu i wkład zespołu we wspólne dzieło. Po to się zatrudnia ludzi, żeby dawali coś od siebie, a nie żeby wskazywać im palcem krok po kroku, co mają robić. Stosuję więc raczej system nagradzania i współpracy, niż kar i despotyzmu. Pomaga to, że u nas w domu wszyscy są pracowici, wyssaliśmy to z mlekiem matki. Lubimy pracować razem. W zespole nie jest najważniejsze, kto jest autorem projektu, najważniejsza jest synergia, dodana wartość, którą daje współpraca.
Czy twoje dzieci też angażują się w Miszkomaszko?
Bardzo lubią nasze ubrania. Syn marudził i narzekał, że męskie ciuchy są smutne i szare. Teraz chodzi w naszych kolorowych koszulkach i jest zadowolony. Wystąpił też jako nasz model. Córka z kolei powtarza, że urodziła się w modzie. Dosłownie: „Mamo, ja się urodziłam w modzie!”. Lubi rysować projekty ubrań. Może coś z tego wyjdzie. Najważniejsze jednak, by dzieci podążały własną drogą i były szczęśliwe.
Myślę, że naprawdę to niezłe bohaterstwo z twojej strony, że tak dałaś radę w tej Szwecji. Czego cię to nauczyło?
Oduczyłam się bycia cierpiętnicą i bohaterką: zawsze pięknie ubrana, wyprasowana, wszystko robi sama, ma superpracę, nie pokazuje trudów i zaciska zęby. Zrozumiałam, że siła jest w zespole.
Jak teraz wygląda wasz rodzinny rozkład dnia?
Wstajemy rano koło siódmej. Olaf sam sobie robi śniadanie i idzie do szkoły. My z Łucją jemy wspólnie, odprowadzam ją i idę do pracy – wszystko na szczęście mamy bardzo blisko. Potem Łucja przychodzi do mnie do pracy, czeka, aż skończę, wracamy wspólnie do domu i gotujemy obiad. W weekendy jemy na mieście. Lubimy się poszwendać.
Czujesz się spełniona w pracy i w macierzyństwie?
Lubię i pracować, i być mamą. Jedno i drugie wychodzi mi coraz lepiej. A kluczem do sukcesu jest to, żeby czasem rzucić wszystko i nie przejmować się, że je się na obiad pizzę z Biedronki, siedzi na kanapie i czasem w dresie patrzy się w ścianę. Lubimy też razem relaksować się, chodząc do lasu i wsłuchując w szum drzew.
Agata Piechocka – zawsze marzyła o zostaniu projektantką mody, już studiując na wydziale mody na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii, tworzyła pierwsze kolekcje, a po kilku latach pracy dla odzieżowego giganta w Szwecji, założyła Miszkomaszko. Dziś firmę prowadzi wspólnie z rodzeństwem, Zofią i Stanisławem. Mama Olafa i Łucji, wielbicielka kina, sztuki i morza.
Agata Napiórska – dziennikarka i tłumaczka, na co dzień redaktor naczelna i wydawczyni magazynu Zwykłe Życie. Autorka dwóch zbiorów rozmów na temat pracy i pasji „Jak oni pracują” (wyd. WAB) i książki „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia”. Mama Ireny, żona Szymona. Mieszka i pracuje w Warszawie.
Ilość komentarzy: 2!
Uwielbiamy Agatę i mocno jej dopingujemy całą rodziną:D
Super kobieta, mama, artystka #girlpower 🙂