Pracujące mamy: Ania Dziewit-Meller
Mama od książek i promocji czytelnictwa
O tym, jak to jest być pracującą matką w Polsce, o równouprawnieniu i jego braku, o sharentingu, radości z pracy, trudach zmęczenia i o tym, jak ważna jest świetna organizacja czasu i tak zwany czas dla siebie, rozmawiam z pisarką, felietonistką, wydawczynią, promotorką czytelnictwa – Anią Dziewit-Meller.
Ania jest typem kobiety pracującej w branży intelektualnej. Zajmuje się tyloma rzeczami równolegle, jakby jej doba miała co najmniej 30 godzin. Rozmawiamy oczywiście pandemicznie, z dalekiego dystansu – ona z Mazur, ja z Warszawy. Kiedy skończymy, Ania idzie grać z całą rodziną w piłkarzyki. Zapraszam na kolejną rozmowę z cyklu Pracujące Mamy.
*
Z naszych poprzednich rozmów i doświadczeń – choćby z autoryzacjami tekstów – wiem, że jesteś świetnie zorganizowana i punktualna.
Lubię mieć wszystko poukładane i podopinane na ostatni guzik, zawsze mnie to uspokaja.
Masz syna – lat dziewięć i córkę – lat siedem. Co to oznacza?
O ile deprywacja z powodu snu już mi nie grozi, to teraz są nowe porcje kolejnych, ciekawych problemów, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Dzieci siedmio- i dziewięcioletnie mają różne wymagania, pojawiają się nowe sytuacje, zwłaszcza teraz w pandemii, kiedy są stale z nami. Oboje z Marcinem zawsze spędzaliśmy z dziećmi dużo czasu, bo mamy wolne zawody, ja pracowałam zawsze w domu lub okolicy domu. Teraz jednak w domu jest ciągle i bez przerwy cała nasza rodzina. W moją przestrzeń weszły więc nowe osoby, ułożenie tego wszystkiego na nowo było nie lada wyzwaniem. Trudno w takim chaosie pracować twórczo, kiedy jesteś między lekcjami, niedziałającym internetem, obiadem i praniem. To dla mnie wymagający i trudny zawodowo czas i wszystkie moje skillsy organizacyjne są naprężone do granic możliwości.
Pamiętam, że kiedyś wrzuciłaś na Instagram zdjęcie drzwi zaklejonych przeróżnymi hasłami typu: „Jak nie krwawisz, jest OK”, „Możesz zapytać taty”, „Jedzenie jest w kuchni” itd.
Teraz na przykład usiłujemy rozmawiać, a córka woła coś do mnie przez okno. („Co się stało? Pies napił się herbaty? Nic mu nie będzie!”).
Skupmy się na tym haśle: „Możesz zapytać taty”. Z czego to wynika, że dzieci z reguły wybierają matki jako adresatki swoich spraw, problemów, pytań itd. Czy chodzi o biologię, czy o to, że na pewnym etapie wychowania bardziej na to pozwalamy i potem działa już przyzwyczajenie?
Chyba wszystko naraz. Ja do niedawna byłam tą osobą, która ciągle jest w domu, stąd naturalnie dzieci biegły do mnie z pytaniami. Teraz to się zmieniło, odkąd zostałam redaktorką naczelną w wydawnictwie WAB. Zmieniły się proporcje: większość domowych spraw ogarnia Marcin, bo np. w porze obiadowej ja zwykle mam jakieś zebrania i inne obowiązki w pracy – nawet jeśli odbywam je online, to nie mogę robić tego, gotując jednocześnie kartofle, bo muszę siedzieć przed kompem. Jednak jeśli miałabym powiedzieć, do kogo dzieci przychodzą ze swoimi problemami najróżniejszej natury, to słowo „Mamo” jest zawsze pierwsze. Może chodzi o moją większą dostępność? Jestem ciągle w trybie „stand by”, w razie czego gotowa rzucić wszystko i biec do dzieci, żeby sprawdzić, co się dzieje. Mam kłopot z odpuszczeniem roli tzw. ogarniaczki wszystkiego. Pewnie sama na siebie ten bicz ukręciłam, dopuściłam tę rolę. Uczę się odpuszczania i nie zawsze mi to wychodzi. Może to jakiś atawizm.
Podasz przykład?
Mieszkamy w tej pandemii głównie w lesie na Mazurach. Ciągle więc zadajemy sobie z mężem pytanie: „gdzie jest dziecko”. Dzieci nie mają telefonów, ale tylko we mnie uruchamia się dygot pt.: czy jest u sąsiadów, czy nad wodą, czy zgubił się w lesie? Marcin zawsze jest spokojny, jakby wiedział, że zaraz wrócą, i oczywiście wracają.
Czyli może to jednak biologia.
Tłumaczę to sobie racjonalnie, ale kiedy się coś takiego dzieje, reaguję jak automat.
A co powiesz na to: badania Boardlist pokazują, że podczas pandemii pracujący z domu ojcowie trzy razy częściej niż pracujące w ten sposób matki mogą liczyć na awans, podwyżkę lub uczestnictwo w ważnych projektach. 77% ojców deklaruje, że podczas pracy zdalnej z domu są bardziej wydajni. Fajnie mają. Ale jak to jest możliwe? Mój mąż na pewno nie jest bardziej wydajny.
Ani mój. Może dotyczy to facetów, którzy mają gdzieś obowiązki domowe i oszczędzają czas na dojazdy, bo pracują zamknięci w jakimś wolnym pokoju?
Znajoma, która pracuje w mediach, jest jedyną dziennikarką w swoim dziale, która ma dzieci. Jej koleżanki chwalą sobie ten model pracy, bo zaoszczędzają dużo czasu, ona – bynajmniej. Mówi, że jest dużo mniej efektywna, pracując z domu. Pewnie więc ci ankietowani ojcowie potrafią patriarchalnie ustawić rodzinę pod siebie i fajnie sobie oszczędzić na dojazdach, na tych wszystkich rzeczach, które odciągają cię od efektywnej pracy w biurze? Po pierwszej fali pandemii zrobiłam na moim IG ankietę o podziale obowiązków domowych. Z odpowiedzi, które dostałam, wynikało, że pandemia w 90% dołożyła dziewczynom, mają dużo więcej na głowach.
A masz doświadczenia w nierównościach płacowych?
Nie wiem, nigdy tego nie sprawdzałam, przyznaję. Zresztą, wyszkolona przez Zygmunta Miłoszewskiego w końcu nauczyłam się negocjować warunki finansowe i odmawiać pracy za niesatysfakcjonujące mnie stawki. I za wpisy do portfolio. Ale trwało to długo.
Czy bycie mamą dodaje ci organizacyjnych umiejętności?
Tak, muszę być naprawdę superzorganizowana, by te wszystkie sroki za ogon ciągnąć. Paradoksalnie kiedy urodziły się moje dzieci, zaczęłam mieć na koncie więcej osiągnięć zawodowych. Moje powieści pisałam albo w ciąży, albo z maleńkimi dziećmi. Wtedy też założyłam BukBuka. Miałam mało czasu, ale skrupulatnie go wykorzystywałam. Pojawienie się dzieci zrobiło ze mnie osobę, która realizuje rzeczy od początku do końca, bo przyznaję bez bicia, wcześniej absolutnie tak nie miałam. Przeciwnie, byłam mistrzynią przewalania czasu na niewiadomo co. A gdy pojawili się oni, nie było już na nic czasu, nawet żeby się podrapać, a co dopiero zastanawiać nad tym, czy coś robić, czy jednak nie robić.
A czy macierzyństwo dodało ci także odwagi?
Na pewno. Nie wiem, czy to tylko kwestia bycia matką, czy też mojego wieku. Okrzepłam w swojej ludzkiej roli. Wiem, kim jestem, na co mnie stać, a na co się nie porywać. Znam swoje ograniczenia i możliwości. Bardziej sobie ufam, mam głębokie przekonanie i czuję, że coś – relacja czy praca – są dla mnie dobre albo złe. Intuicja mnie nie zawodzi. Może po prostu bardziej sobie ufam niż kiedyś.
Co jest najtrudniejsze w byciu matką, zapracowaną matką?
Znalezienie czasu na wszystko. I znalezienie czasu dla siebie. I na bycie sobą – Anią. Nie tylko pracowniczką, twórczynią, matką, ale też po prostu sobą. To, żeby mieć własną przestrzeń. Długo zajęło mi uświadomienie sobie tej potrzeby i zwolnienie się z wyrzutów sumienia. Wyrzuty sumienia są bowiem ważną zmienną w życiu pracującej matki: że jesteś niewystarczająco dobrą matką i nie dość dobrą pisarką, złą pracownicą, beznadziejną pracodawczynią etc. Trzeba się tych wyrzutów sumienia pozbyć. To nie jest łatwe.
Im bardziej lubi się swoją pracę, tym pewnie to trudniejsze. Jak sobie z tym radzisz?
Często sobie nie radzę. Potem jestem w złym stanie psychicznym. Mam liczne kryzysy na tych poszczególnych polach. Ale walczę o siebie z coraz większą stanowczością. Teraz moje dzieci są już starsze, więc po prostu im tłumaczę, że na przykład choćby nie wiem co, muszę pójść sama na spacer. Pytają oczywiście, czy mogą iść ze mną. Kiedyś bym się zgodziła, ale teraz odmawiam, bo naprawdę potrzebuję tego czasu, tej godziny sama ze sobą, gdy nikt do mnie nie mówi. Nauczyłam się tego w pandemii: czy śnieg, czy deszcz, wkładam buty i idę w las. Po prostu idę. Od niedawna mamy psa, więc jest dodatkowy pretekst. Ta godzina mnie ładuje. Mam moment, żeby zastanowić się, jak ja się w ogóle czuję, czemu rano byłam zdenerwowana, co mnie tak irytuje, o co mi chodzi, do jasnej cholery (śmiech). Wracam z takiego spaceru jako lepsza osoba.
Czyli podczas relaksu pracujesz nad sobą?
To mnie właśnie relaksuje. Są ludzie, którzy potrzebują stymulacji elektronicznej lub innego typu rozrywek. Czasem biorę telefon, włączam muzykę i idę. Albo dzwonię w trakcie spaceru do przyjaciółki, po takiej terapeutycznej rozmowie mam poukładane w głowie. Naprawdę pilnuję tego czasu dla siebie i nawet kiedy mi się nie chce, ta samodyscyplina, żeby wyjść z domu, wyrwać się z tego wrzasku i hałasu, jest ważna i pomaga na głowę. W mieście też to stosuję: trzydzieści kółek wokół domu z psem i wracam.
A propos telefonów: sharenting. Twardo pilnujesz, żeby nie pokazywać dzieci w mediach społecznościowych. Nie kusi cię czasem?
Kusi, pewnie, że kusi. Każdy chce pokazywać swoje dzieci światu, bo przecież są najpiękniejsze i najmądrzejsze i mają wiele zalet, szkoda, że świat nie może ich poznać. To, że nie pokazujemy dzieci, zaczęło się u nas w dość naturalny sposób. Swego czasu mój mąż był naprawdę rozpoznawalną osobą i wtedy przydarzyła mi się następująca historia – po pierwszym porodzie wracałam do domu ze zdjęcia szwów, z plastikową miską, którą kupiłam po drodze i papierem toaletowym pod pachą. I pod domem czaił się na mnie paparazzi. Dla mnie to był szok i totalne pogwałcenie jakichś zasad. Pomyślałam wtedy, że to przekroczenie wszelkich granic i uruchomiła się we mnie potrzeba uchronienia potomstwa przed tego typu złem świata. No i weszło mi w krew. Wszyscy wiedzą, że nie publikuję zdjęć dzieci, nikt więc ich nigdzie nie taguje, nie wrzuca, a jak wrzuca – to zaraz ma mnie albo Marcina na łbie, komando Meller działa szybko i sprawnie. Mój dziewięcioletni syn pytał już, dlaczego tego nie robimy jak inni ludzie. Tłumaczymy więc, że w dzisiejszych czasach największym skarbem jest prywatność. Mówimy, że kiedyś będą mogli publikować co będą chcieli, ale na razie z rożnych powodów lepiej tego nie robić. Nie ma u nas pytań bez odpowiedzi, choć czasem ciężko jest z tym tłumaczeniem. No ale jest, jak jest, takie mamy zasady. I robiłabym tak bez względu na to, czy jestem osobą publiczną, czy nie.
Ciekawe, jak to będzie wyglądało za parę lat, kiedy nasze dzieci będą starsze.
Być może to ja robię błąd, nie publikując tych zdjęć. Ale czuję, że robimy dobrze. Uważam naprawdę, że dzieci mają prawo do prywatności, internet jest niebezpieczną sferą dla dzieci – póki da się je chronić, warto to robić. Szokują mnie czasami ludzie, którzy publikują zdjęcia dzieci w sytuacjach, w których one pewnie nie chciałyby być pokazywane. A pytanie o zgodę na publikację tak młodych osób nie ma sensu, bo przecież dzieci nie znają wszystkich możliwych zagrożeń z tego wynikających. Obecność zdjęć dzieci w internecie jest zagrożeniem, to fakt. Prawda jest taka, że obecności dzieci w moim życiu nie muszę potwierdzać w mediach społecznościowych, bo co to kogo obchodzi. A jeśli kiedyś moje dorosłe już dzieci będą chciały wrzucić sobie w internet jakieś kompromitujące zdjęcia z dzieciństwa, to proszę bardzo, ale zrobią to sami, z własnej woli, na własnych zasadach i na własną odpowiedzialność.
Jak wyglądały twoje początki bycia mamą? Jak szybko wróciłaś do pracy, a może wcale nie przestałaś pracować?
W dziewiątym miesiącu pierwszej ciąży oddałam książkę wydawcy, wyszła parę miesięcy później, więc ruszyła też jej promocja, w której jako autorka brałam czynny udział. Poza tym w tym czasie mieliśmy w całej Polsce mnóstwo spotkań autorskich wokół książki „Gaumardżos. Opowieści z Gruzji”. Pakowaliśmy więc syna do samochodu i jechał z nami do Gdyni czy Łodzi – panie bibliotekarki jeździły wózkiem wokół biblioteki, w przerwach karmiłam piersią. Był to więc dość szybki powrót do pracy, ale też specyficzny. Z córką było podobnie, kiedy się urodziła, zaczęłam pracować nad „Górą Tajget”. W zasadzie niemalże natychmiast.
Czy teraz, z perspektywy czasu, zrobiłabyś coś inaczej?
Nie, wszystko zrobiłabym tak samo. Spędzałam z dziećmi czas we wczesnym dzieciństwie właściwie non stop, ale jakoś udawało mi się wykorzystywać ten czas, kiedy miały opiekę innych osób. Kiedy miały półtora roku, poszły do żłobka, a wcześniej od pewnego momentu na trzy-cztery godziny dziennie przychodziła do nas opiekunka albo mój brat, później też moi rodzice. To nam wystarczało, ale oczywiście wymagało doskonałej organizacji czasu. Wiem też, że po prostu sprzyjało mi szczęście, bo moje dzieci mało chorowały, dobrze spały i nie sprawiały jakichś wielkich problemów. Nie czułam się więc jakoś bardzo zmęczona, mogłam trochę pracować i uniknęłam zawodowej frustracji. No ale nie wszystko jest tu moją zasługą i składa się na to cała masa zmiennych, które równie dobrze mogły ułożyć się w zupełnie inny kształt. Jak wiadomo, do wychowania dziecka potrzeba całej wioski i ja na pewno taką wioskę mam wokół.
Anna Dziewit Meller – ur. w 1981 r. w Chorzowie. Ukończyła Nauki Polityczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Była związana z miesięcznikiem literackim „Lampa”, w którym razem z Agnieszką Drotkiewicz przeprowadzała wywiady z pisarzami i pisarkami. Wspólnie wydały książki z wywiadami pt. „Głośniej! Rozmowy z pisarkami (2005)” oraz „Teoria trutnia i inne. Rozmowy z mężczyznami” (2008). Jest współautorką (z Marcinem Mellerem) reportażu „Gaumardżos, opowieści z Gruzji”, nagrodzonego Nagrodą Magellana 2011 dla najlepszej książki podróżniczej. W 2012 r. wydała swoją pierwszą powieść „Disko” nominowaną do Nagrody Literackiej Gryfia. W 2016 r. ukazała się jej kolejna powieść „Góra Tajget”, a w 2020 r. „Od jednego Lucypera”.
Jest także autorką popularnych książek dla dzieci. W 2017 r. w wydawnictwie Znak ukazała się książka „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”, zaś rok później drugi tom książki „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Podróże w spódnicy”.
W 2016 r. za wywiad „Szydełko”, który ukazał się na łamach „Wysokich Obcasów”, była nominowana do Nagrody Grand Press.
Od 2016 r. współprowadzi portal BukBuk” na którym recenzuje książki, rozmawia z polskimi i zagranicznymi pisarzami, krytykami literatury, aktorami, dziennikarzami. W styczniu 2017 r. została felietonistką „Tygodnika Powszechnego.” Ze współpracy z pismem zrezygnowała w październiku 2020 r. Obecnie jako stała współpracowniczka publikuje swoje teksty w tygodniku „Polityka”.
Była pomysłodawczynią, a następnie jedną z założycielek powstałego we wrześniu 2001 r. kobiecego zespołu rockowego Andy.