Szlachetne paczki, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, chore dzieci, uchodźcy, bezdomni. Instytucji pomocowych i potrzeb do zaspokojenia jest wiele. Część z nas uspokaja sumienie, przekazując datki, inni rzucają się do pomocy całym sobą, zapominając o własnym zdrowiu psychicznym i fizycznym. Jakie tak naprawdę jest nasze pomaganie?
Przed Świętami Bożego Narodzenia na Facebooku moja znajoma – matka wychowująca samotnie trójkę dzieci napisała: „Potrzebna jest pomoc”. Rozwinęła komunikat: „Chodzi o rodzinę, ośmioro dzieci, ojciec nie żyje. Nie mają łazienki, zbieramy na materiały budowlane. To nie wszystko. Jedno z dzieci zachorowało na białaczkę…”. Czytałam to, obiecywałam udostępnić zbiórkę i pogrążyłam się w refleksji. Czemu na samotną matkę zbiera inna samotna matka? Czy ona także nie jest w potrzebie? A ja – dlaczego pomagam akurat teraz? Czy brak łazienki i białaczka w tej rodzinie to problemy, które pojawiły się zimą? Co będzie z tą rodziną póżniej? Czy moja jednorazowa pomoc w ogóle coś da? A jeśli nie da – czy nie warto pomagać choćby doraźnie? Dopiero co wpłaciłam na inną fundację… I czemu mam wybrać akurat ich? Codziennie dostaję przecież maile na temat ludzi w potrzebie. Niedługo po komunikacie znajomej otrzymałam raport fundacji „Szlachetna paczka” o biedzie w Polsce. I zadałam sobie kolejne pytanie: dlaczego nie pomagam cały czas?
Pomaganie jak zryw serca
Magdalena Sadłowska – ekspertka od fundraisingu, członkini zarządu Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę odpowiedzialna za obszar mobilizacji społecznej – uważa, że nie powinno mieć miejsca wartościowanie pomocy na lepszą i gorszą. Pomaganie to pomaganie – mówi, choć jednocześnie nie kryje, że regularne wsparcie w postaci zadeklarowanego systematycznie wolontariatu czy pomocy finansowej jest z perspektywy organizacji pomocowej łatwiejsze do zarządzania. Łatwiej i efektywniej jest planować działania, wiedząc na przykład, że do schroniska przyjdzie dziesięciu wolontariuszy raz w miesiącu. To łatwiejsze, niż zareagować na zryw i spontaniczne pojawienie się dwustu wolontariuszy jednego dnia. Wtedy nie ma nawet jak sensownie podzielić pracy. Podobnie jest ze wsparciem finansowym – długoterminowa pomoc pozwala lepiej zaplanować środki, realizować dalekosiężne inwestycje. Jednorazowa zbiórka w wysokości 10 milionów złotych robi wrażenie i często ratuje w sytuacji kryzysu, ale dla wielu organizacji może być wręcz kłopotliwa do szybkiego rozplanowania, zaangażowania i rozliczenia – wyjaśnia.
Dlaczego niesiemy pomoc?
Ludzie pomagają z różnych powodów. Pokazują to zarówno badania, jak i moje osobiste doświadczenia – mówi Magdalena Sadłowska. Chętnie pomagamy, gdy cel zbiórki jest nam bliski. Przykładem są dzieci – niemal każdy z nas ma je w rodzinie, każdy z nas był dzieckiem – stąd dość łatwo jest nam empatyzować, i ratowanie dzieci spotyka się zazwyczaj ze społecznym odzewem – tłumaczy. Nie jest to jednak regułą, o czym zapewnia Marlena Czajkowska, mama, działaczka społeczna zaangażowana w Fundację Naszpikowani. W moim przypadku zaangażowanie w działalność charytatywną nie pojawiło się spontanicznie. Zajęłam się nią po doświadczeniu straty córeczki. To było bodziec, który z jednej strony pomógł mi ociągnąć myśli od tragedii, z drugiej, dał szansę inaczej spojrzeć na śmierć Lilii. Jej nie udało się uratować, ale w trakcie desperackiej zbiórki zyskałam duże grono odbiorców, dostałam wiele wsparcia. Można powiedzieć, że w momencie bezpośrednio przed jej odejściem otrzymałam tyle bezinteresownego dobra, że mimo wielkiej tragedii, poczułam szczęście. Wierzę, że to dobro wraca. Postanowiłam, że będę kontynuować pomaganie chorym dzieciom – mówi.
Dla Marleny zbiórki nie są jednak remedium na cierpienie: Teraz cierpię nawet bardziej, za każdym razem, gdy widzę jakieś chore dziecko w naszej fundacji. Wszystko do mnie wraca, jest mi ciężej niż kiedyś. Ale wierzę, że to, co robię, jest też po to, by uczcić pamięć Lilii, działam charytatywnie dla niej. Jej śmierć mnie zmieniła. Ale są i tacy, jak prezes naszej fundacji Rafał Dubiejko, u których pomaganie zaczęło się nie od osobistej tragedii, ale od doświadczenia dawania pomocy. Rafał zarejestrował się jako potencjalny dawca szpiku. Niedługo potem znalazł się biorca. To, że uratował komuś życie, odmieniło go na zawsze – mówi Marlena.
Pomoc w czasach influencerów
Pomaganie i szukanie pomocy często wymaga przekraczania pewnych granic, między innymi granic intymności. Żeby zdobyć fundusze na leczenie Lilii, zaczęłam ją nagrywać. Wielu osobom się to nie podobało, ale takie mamy czasy – by zdobyć uwagę, zachęcić do pomagania, musimy pokazać, o kogo chodzi, chwycić za serce. Dlatego publikowałam filmy z moją chorą córeczką – wspomina Marlena Czajkowska. Przełomowym momentem okazało się dla mnie udostępnienie zbiórki przez aktorkę Joannę Koroniewską. Dzięki niej dołączyło do mojego konta wielu obserwatorów, tamten okres wspominam jako duże zaangażowanie Pani Joanny – mówi. Rola influencerów czy gwiazd w zorganizowanej działalności charytatywnej jest coraz bardziej istotna, potrafią skutecznie angażować społeczność we wsparcie. Wiadomo, że dobrze idą te zbiórki, które mają lidera – mówi Olga Łęgosz, businesswoman prowadząca fundację Sukces Pisany Szminką, a także influencerka działająca w internecie jako @nomadmum81. Wokół działalności charytatywnej gwiazd, zwłaszcza zamożnych, pojawia się ostatnio coraz więcej kontrowersji – mowa choćby o słynnych zdjęciach Dominiki Kulczyk z ciemnoskórymi dziećmi.
Problem widzą sami influencerzy. Właściciel dużego konta na Instagramie zarabia kilkadziesiąt tysięcy złotych za post, lub więcej. Czy proszenie o wpłaty obserwatorów przez taką osobę jest na pewno fair? – pyta Olga Łęgosz. Moim zdaniem byłoby wówczas, gdy taka osoba sama zaangażuje się finansowo i czasowo w pomoc na dany cel. Obserwujących jest wielu, można założyć, że część z nich wcale nie ma łatwej sytuacji, możliwe, że dla nich przekazanie datku 20 czy 30 złotych jest proporcjonalnie takim wydatkiem, jak dla organizującej zbiórkę gwiazdy kilkutysięczne wynagrodzenie za jeden post na Instagramie. Z tego powodu ja, jako osoba o dużych zasięgach, narzuciłam sobie samej ograniczenie. Nie proszę moich obserwatorów o wpłacanie na zbiórki, jeśli sama nie przekażę na nie co najmniej 1000 złotych – mówi Olga.
Kwestowanie bez presji
Nie udostępniam zbiórek co do zasady – przekazuję duży procent moich dochodów na działalność charytatywną w inny sposób – tłumaczy Olga. Nie proszę o pomoc obserwatorów, bo sama prowadzę fundację. Jako mama autystycznego dziecka teoretycznie mam też prawo ubiegać się o datki i kwestować na własne dziecko, ale tego nie robię. Znam moc zasięgów i wiem, że jeśli poproszę o wsparcie, część z tysięcy moich obserwatorów przekaże mi pieniądze, które wtedy nie trafią do innych organizacji i na inne potrzebne cele. Dlatego unikam proszenia o wpłacanie 1% podatku czy zbiórki świąteczne – mówi Olga Łęgosz.
Zasięgowi twórcy często są proszeni o udostępnianie zbiórek – właściciele kont mówią niekiedy o kilku takich prośbach dziennie. Zdaniem Olgi Łęgosz wywieranie presji zarówno na osobie kwestującej, jak i na uczestnikach zbiórki, jest nadużyciem. Zdarza się, że proszę o wsparcie, ale wtedy rozgrywam to inaczej. Zapraszam do współpracy kilka firm, z którymi podpisuję umowy. W zamian za przekazane datki opowiadam o tych firmach na swoim profilu, oddaję im swoją przestrzeń, reklamuję je – obserwatorzy widzą moje zaangażowanie i czas poświęcony w przygotowanie materiałów – tłumaczy Olga. Ja coś daję, te firmy coś dają – i wtedy czuję, że moje proszenie obserwatorów o wsparcie jest uprawnione moralnie. Osobiście bulwersują mnie zbiórki, w których gwiazdy proponują licytacje luksusowych torebek czy kolacji w swoim towarzystwie. To jak startowanie w rankingu na największą puszkę i wypaczenie idei pomagania. Influencerzy powinni brać odpowiedzialność za to, co robią – za to, jaką mają siłę wpływania na ludzi, i pamiętać, że część obserwujących nie musi być wcale w lepszej sytuacji, niż osoba, na którą organizowana jest zbiórka – mówi Olga.
Zarzuty wobec osób posiadających duże zasięgi bywają różne – od oskarżeń o brak zaangażowania po krytykę przedmiotu zbiórki. Potrzeb jest wiele i nie ma jak ocenić, czy lepiej zebrać kilka milionów na ratowanie jednego dziecka, czy rozdzielić te pieniądze na wiele mniejszych kwot i pomóc większej liczbie ludzi. Czy lepiej ratować nieuleczalnie chore dziecko w szpitalu, czy wiele dzieci marznących w lesie? Na takie pytania nie ma dobrej podpowiedzi. Tego nie da się wycenić, oszacować, wręcz niemoralne byłoby to robić. Nie ma lepszej i gorszej pomocy, nie ma miary, by oszacować, co jest ważniejsze, pilniejsze – innej miary niż nasze sumienie. Zarzuty do zasięgowych influencerów o brak zaangażowania czy znieczulicę są według mnie nie na miejscu – mówi Olga Łęgosz, influencerka i prowadząca fundację businesswoman.
Pomaganie w trybie pilnym
Joanna i Marek Jacel są gospodarzami agroturystyki i rodzicami trójki dzieci. Lata temu opuścili wielkie miasto dla podlaskiej dziczy i Puszczy Białowieskiej. W 2021 roku ich codzienność zmieniła się w koszmar związany z kryzysem humanitarnym na granicy białoruskiej. Choć oni sami nie zostali zamknięci w strefie, znacznie ograniczyli, niemal zawiesili działalność, i zaangażowali się w spontaniczną, bohaterską pomoc uchodźcom. Z trudem opowiadają o emocjach, które mimo załagodzenia kryzysu, są w nich cały czas świeże. Łzy więzną w gardle. Stanęliśmy wobec konieczności przekroczenia swoich wewnętrznych barier. Tego nie da się opisać, opowiedzieć. Nie sądzę, by to, co przeżyliśmy w lesie z ludźmi na granicy, kiedykolwiek dało się zapomnieć – mówi Marek. Podjęliśmy decyzję o niesieniu pomocy spontanicznie. Nikt się nawet nie zastanawiał. Za płotem ktoś błaga o wodę do picia, ktoś marznie na śmierć, czyjeś dzieci śpią w lesie – idziesz i pomagasz! Robiliśmy to bez zastanowienia, bo chyba tak właśnie się pomaga – odruchowo – dodaje Joanna. Gdy palił się kiedyś las naszego sąsiada – tak samo, niewiele myśląc, poszliśmy go gasić. Choć przyznam, że tym razem ogrom cierpienia i zła, z którym się zetknęliśmy, nas przytłoczył i przerósł. Zaniedbaliśmy siebie, zaniedbaliśmy swoje potrzeby. Nie mogę powiedzieć, że zaniedbaliśmy nasze dzieci, bo te podstawowe potrzeby nakarmienia i bliskości miały zaspokojone, ale na pewno otrzymywały mniej naszego czasu i ich edukacja zeszła na dalszy plan, a jesteśmy rodziną w edukacji domowej. Naszych dzieci – w wieku 4, 6 i 8 lat – nie było z kim zostawić, więc uczestniczyły we wszystkim z nami. To był ogromny stres, poczucie, że się narażamy. Czuliśmy się wielokrotnie jak przestępcy, czołgając się po lesie, unikając służb, choć nie robiliśmy przecież nic nielegalnego – mówi Joanna, nie kryjąc przygnębienia. I podkreśla, że ich pomaganie ma zupełnie inny charakter, niż charytatywne akcje organizowane przed świętami.
Zadbać o swoje granice
Jak pomagać, by nie spalić się w całym procesie? Magda Sadłowska z FDDS mówi, że organizacje pomocowe są właśnie od tego, by pośredniczyć między darczyńcami a ludźmi w potrzebie. Część z nas jest zabiegana, nie ma możliwości organizować pomocy, ale ma możliwość wsparcia finansowego – mówi. Według badania przeprowadzonego niedawno przez organizację Szlachetna Paczka pt. „Raport o biedzie” wynika, że:
Bardzo często są to dzieci. Skąd taki rozdźwięk pomiędzy świadomością ubóstwa a rzeczywistością? Czy część naszego społeczeństwa żyje w bańce? Funkcjonujemy w dość unikalnej rzeczywistości. My mieszkamy blisko granicy, nieszczęścia dzieją się obok nas. Domyślam się, że tym, którzy są dalej, mają swoje życie online, łatwo się wyłączyć z myślenia o problemach – mówi Marek. Ale jest też druga strona medalu – ludzie, których przerasta ogrom nieszczęść i przytłacza bezradność. Zdaniem Olgi Łęgosz, influencerki prowadzącej fundację, część z nas ma tak wysoki poziom wrażliwości, że skłonna jest zatracić się w pomaganiu: Są tacy, których jeśli poprosimy codziennie o pomoc na jakiś cel, oddadzą swoje ostatnie pieniądze, zapomną o sobie i popadną w przygnębienie. Za takie osoby o wysokiej wrażliwości my – organizujący zbiórki i zwracający się po pomoc – też jesteśmy w jakiś sposób odpowiedzialni.
Pytam Marka i Joanny, jak zadbać o swoje granice, gdy potrzeba niesienia pomocy jest tuż obok i nigdy się nie kończy. My nie umiemy o to zadbać, choć już powinniśmy, bo skończyły nam się pieniądze, bo naszym dzieciom zrobiły się zaległości w edukacji. Musimy wrócić do pracy, do przyjmowania gości, do normalnego trybu życia. To nie jest łatwe – opowiada Joanna. Wtedy, gdy kryzys był największy i nasze codzienne zaangażowanie w lesie najbardziej intensywne, naprawdę wiele rzeczy zaniedbaliśmy. Było u nas trochę starych znajomych, stałych gości… zdarzyło się spóźnić z wydaniem posiłku. Wszyscy byli wspaniale wyrozumiali, ale tak nie da się działać na dłuższą metę. Jak zadbać o swoje granice? Nie wiem, może powinnaś o to zapytać kogoś, kto pomaga bezdomnym, kto codziennie widzi cierpienie w schronisku? Takie osoby może sobie radzą – my nie za bardzo – wyznaje.
Niesienie pomocy też bywa trudne
W powszechnym rozumieniu, pomaganie daje darczyńcom poczucie szczęścia. W latach 80. psycholog Allan Luks stworzył nawet termin na uczucie zadowolenia, które pojawia się, gdy niesiemy pomoc – tzw. helper’s high. Łatwo jednak przekroczyć granicę, za którą zamiast radości i poczucia spełnienia jest droga do wypalenia, przygnębienia i autodestrukcji. Marek Jacel wcale nie jest w euforycznym stanie po tym, czego dokonał w przygranicznym lesie. Pytasz mnie, co daje mi pomaganie? Takie pomaganie jak u nas, w ekstremalnych okolicznościach i przypominające gaszenie pożaru, napędza, ale tylko na chwilę – odpowiada mi jego żona, Joanna. Chciałabym powiedzieć, że niesienie pomocy daje ogromną satysfakcję i radość, ale niestety zła i cierpienia dookoła jest tak przytłaczająco dużo, że w naszym przypadku pozytywne emocje wcale nie dominują podczas niesienia pomocy uchodźcom. Wręcz zastanawialiśmy się – co robimy źle, że wciąż sytuacja tak wygląda? Myślę, że w ogólnym rozrachunku pomaganie daje radość, ale to też zależy od sytuacji, od indywidualnego charakteru, od możliwości. Było nam ciepło na sercu, gdy pewien uratowany chłopak dziękował nam przez godzinę za pomoc, a my naprawdę niewiele zrobiliśmy – mówi. Marek dodaje ze wzruszeniem: Pamiętam, jak jeden z uratowanych powiedział mi, że jeśli kiedyś będzie mieć syna, nazwie go moim imieniem.
Joanna opowiada o ich lokalnej sytuacji: W naszej okolicy nie wszyscy zaangażowali się w pomoc, choć wiele osób zrobiło dużo. Każdy wybrał formę pomocy, jaka była dla niego najlepsza – ktoś gotował zupę na granicy, ktoś chodził do lasu, a ktoś, kto za bardzo się bał konfrontacji z cierpieniem czy, co gorsza, ze śmiercią – wybrał papierkową robotę albo pomoc logistyczną. My też poza tym, że chodziliśmy do lasu, zorganizowaliśmy kilka zbiórek w Internecie, m.in. na pogrzeb pewnej młodej Kurdyjki. Odzew na nie był ogromny, za co czuliśmy ogromną wdzięczność – mówi.
Pomaganie nie od święta
Temat działalności charytatywnej zazwyczaj wypływa w przestrzeni publicznej pod koniec roku, przed Bożym Narodzeniem. Ma to podłoże w naszej kulturze – mówi Magdalena Sadłowska z FDDS. Okres przedświąteczny to dobry czas dla fundraisingu – odzew jest spory, a zbiórki efektywne. Na pewno wpływa na to prozaiczny wątek związany z meteorologią: zaczyna się zimna pora roku, myślimy o osobach, które nie mają zapewnionej podstawowej potrzeby schronienia się w cieple. Oczywiście jest też wątek kultury chrześcijańskiej związanej ze świętami, dobrymi uczynkami, jałmużną, czy tradycja – jak talerz na stole dla niezapowiedzianego gościa. Jest także wątek świecki, związany z przyjemną chęcią obdarowywania, dawania tym, którzy mają mniej od nas.
Co powinny robić organizacje pomocowe, by współpraca z nimi była codziennością, a nie tylko motywem popularnym w okresie zimy? Z perspektywy organizacji pozarządowej mogę powiedzieć, że warto budować relacje z darczyńcami, nie poprzestawać na jednorazowej prośbie. Gdy jesteśmy związani emocjonalnie z jakąś organizacją czy osobą działającą charytatywnie, pomaganie nie polega na mobilizacji do jednego zrywu. W naszej fundacji myślimy o darczyńcach jak o gronie przyjaciół, na których możemy liczyć – podsumowuje Magdalena Sadłowska.
Charity shaming i równowaga
Pod koniec 2021 roku na Twitterze rozgorzała dyskusja, którą wszczął David Beasley, dyrektor odpowiedzialny za programy humanitarne związane z klęskami głodu. 2% dochodu Elona Muska mogłoby zakończyć problem głodu na świecie – tweetował CNN, nawiązując do wypowiedzi Beasleya. Inne organizacje wyliczały, że ułamkowa część majątku Muska, Jeffa Bezosa – prezesa Amazon.com i innych światowych bogaczy, mogłaby wręcz odmienić losy ludzkości. Elon Musk odpowiedział, że przekaże natychmiast 6 miliardów dolarów na cel walki z głodem, jeśli otrzyma konkretny plan działania. Ta anegdota wyzwoliła szeroką dyskusję o naturze pomagania i moralnych aspektach związanych z pomaganiem. Czy każdy, kto posiada jakąkolwiek nadwyżkę (pieniędzy, zasobów, czasu), jest zobowiązany do dawania i pomagania? Czy poczucie winy wynikające z tego, że „dajemy za mało” jest w ogóle uzasadnione?
Charity shaming to zjawisko definiowane m.in. jako wywieranie nacisku, zawstydzanie, dyskredytowanie konkretnych osób za udział w akcjach charytatywnych czy też krytyka za wybór charakteru tych akcji. Zawstydzać możemy kogoś, kto upublicznia zbiórkę, zarzucając mu działanie na pokaz, wytykać wybiórczość. Charity shaming to także krytyka sposobu prowadzenia zbiórek i dyskredytowanie instytucji pomocowych. Choć zjawisko to bywa pomocne przy demaskowaniu pozerów, zdarza się, że doprowadza nas do przygnębienia i zniechęca do pomagania.
Anita Janeczek-Romanowska, psycholog dziecięca i popularyzatorka psychoedukacji, często porusza temat dbania o własne granice, zwłaszcza przez osoby zajmujące się pomaganiem zawodowo. Pytam ją, jak uniknąć wypalenia i poczucia winy, że pomagamy za mało. Pomaganie często konfrontuje nas z bezradnością. Uczucie, że robimy nie wystarczająco dużo lub że angażujemy się zbyt rzadko, jest naturalne. Chcielibyśmy wielu nieszczęściom zaradzić i może nam się wydawać, że wystarczy zbiorowo zmobilizować siły albo uruchomić własne zasoby. Gdy okazuje się, że to nie wystarcza, uzmysławiamy sobie bezradność, za którą często stoi złość czy rozczarowanie ilością zła dookoła. Nie zlikwidujemy wszystkich problemów, nie uda nam się pomóc każdemu, kto tego potrzebuje, natomiast zbyt intensywne zaangażowanie siebie w pomaganie może doprowadzić do pewnego rodzaju wypalenia, gdy okaże się, że chcemy dać radę, a jednak nie dajemy – mówi Anita Janeczek-Romanowska.
Psychologowie radzą więc dostosowywać formę pomagania do swoich możliwości i zarazem unikać pułapki wartościowania pomocy, oceniania, kto w jakim stopniu się poświęca dla innych. Czasem ktoś rezygnuje z udziału w pewnej akcji czy ruchu społecznym, bo stoi za tym jego osobista historia. Czasem wyparcie i ucieczka od śledzenia bieżących wiadomości jest tym, co nas chroni. Każdy z nas ma inne zasoby i inne predyspozycje do niesienia pomocy – podsumowuje Anita Janeczek-Romanowska.

























