Najsilniejszą potrzebą każdego dziecka jest poczucie więzi z dorosłymi, którzy są za nie odpowiedzialni - Ładne Bebe

Najsilniejszą potrzebą każdego dziecka jest poczucie więzi z dorosłymi, którzy są za nie odpowiedzialni

Kiedy była dzieckiem, chciała zostać Astrid Lindgren. Wymyślała bajki i historyjki, które opowiadała potem innym dzieciom. Zanim zaczęła pisać, po drodze zdążyła zostać psychoterapeutką, redaktorką, mamą i Amerykanką. Dziesięć lat temu całą rodziną wyprowadziła się z Polski i zamieszkała na wyspie na środku Pacyfiku. Dopiero tam odważyła się spełnić swoje marzenie o pisaniu. Tak oto powstała znana seria książeczek o przygodach Niuniusia – małej, uroczej świnki, która doświadcza życia wszystkimi zmysłami. – Inspiracją dla Niuniusia był mój mały synek, a wiele niuniusiowych historyjek wydarzyło się naprawdę – mówi autorka serii Aga Nuckowski. Czy jest tu ktoś, kto jeszcze nie słyszał o Niuniusiu?

Opowieści o Niuniusiu są pochwałą prostego życia, łagodnego dzieciństwa i rodzicielstwa. Taka też jest ich autorka – łagodna i kojąca. Sami zresztą posłuchajcie – z Agą rozmawiamy o tym, dlaczego emocje i wsłuchiwanie się w potrzeby naszych dzieci jest tak ważne, jak w dzisiejszym świecie odnaleźć się w rodzicielstwie, co oznacza dla niej bycie mamą i w jaki sposób czytanie wartościowych książek dzieciom wpływa na ich rozwój.

Aga, czy emocje zawsze odgrywały w twoim życiu ważną rolę?

Odkąd pamiętam, byłam wrażliwym dzieckiem, które nie do końca było świadome emocji, ale dużo czuło. Poruszały mnie przede wszystkim historie w czytanych tonami książkach, ale i codzienność. Byłam bardzo wyczulona na stany emocjonalne innych ludzi, miałam bujną wyobraźnię i jako dziecko często spędzałam czas na śnieniu na jawie.

Regulatorem moich emocji było i nadal jest obcowanie z naturą, lecz kiedy byłam małą dziewczynką, to nie wybierałam tego sposobu wracania do równowagi emocjonalnej świadomie. Miałam po prostu szczęście, że wychowywałam się na podkrakowskiej wsi w wielopokoleniowej rodzinie, co stworzyło mi naturalne warunki do rozwoju. Miałam czas i przestrzeń na poznawanie siebie, mogłam się smucić i nikt mnie na siłę nie pocieszał, mogłam się nudzić i nikt mi nie szukał rozrywki. Nikt też jakoś specjalnie tych emocji nie nazywał ani nie uczył mnie ich przeżywania – po prostu do mnie przychodziły, przepływały przeze mnie, czułam je i potem one odpływały. To głębokie odczuwanie i powolne dzieciństwo (nie chodziłam do przedszkola) w towarzystwie rodziny mnie ukształtowało, a świadomość emocji i tego, jak i w którą stronę mną kierują, przyszła w dorosłym życiu. Głód zrozumienia emocji i natury ludzkiej był we mnie tak silny, że zostałam psychoterapeutką.

Dziś pomagasz innym zauważyć i nazwać emocje. Jesteś między innymi współautorką książki „Jak zrozumieć małe dziecko”, dzięki której rodzice uczą się rozpoznawać i prawidłowo reagować na prawdziwe potrzeby dziecka. A one często składają się właśnie z emocji. My, dorośli, często te emocje zagłuszamy, odwracamy się do nich plecami, nie podejmujemy z nimi dialogu. Dlaczego „obsługa” emocji – nie tylko dziecięcych, ale także i swoich – jest taka trudna?

Najsilniejszą potrzebą każdego dziecka jest poczucie więzi z dorosłymi, którzy są za nie odpowiedzialni. Niestety my, rodzice, dostajemy mnóstwo niepełnych, a czasem nawet sprzecznych komunikatów, w jaki sposób tę więź z dzieckiem zbudować. Często brakuje nam dobrych wzorców, bo rodzicielska droga naszych rodziców znacząco różniła się od tego, w jaki sposób sami chcemy wychowywać nasze dzieci. Jesteśmy w rodzicielstwie osamotnieni, co jest swego rodzaju fenomenem w historii ludzkości, ponieważ natura nigdy nie brała pod uwagę sytuacji, kiedy jedno lub dwoje ludzi będzie musiało samodzielnie opiekować się swoim potomstwem. Od wieków było to stado – plemię, wioska, wielopokoleniowa rodzina – a dziś dzieci to prywatna sprawa każdego rodzica.

Dodatkowo nacisk społeczny, który kładzie się na pogodzenie w zasadzie wykluczających się ról stuprocentowego, wydajnego pracownika i stuprocentowego, zaangażowanego, rozwijającego swój potencjał rodzica, jest tak silny, że ten, kto się nie stara, jest postrzegany jako przegrany. To wszystko budzi ogromną frustrację i zagubienie. Trudno jest opiekować się, przewodzić i radzić sobie z emocjami dzieci, kiedy jedziemy na oparach.

Pracujemy w weekendy, nadrabiamy pracę wieczorami, nasze telefony dźwięczą całą dobę… Trzeba się bardzo zdyscyplinować, żeby non stop nie reagować na ten zewnętrzny świat. Jak mi ktoś daje radę, żebym po prostu zadbała o siebie, bo „szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko”, to ja mu odpowiadam, żeby się puknął w głowę i rozejrzał dookoła.

W takim razie czy według ciebie takie świadome, łagodne rodzicielstwo w polskich realiach jest w ogóle do zrealizowania? 

Myślę, że ono jest możliwe, bo instynkt każe nam stanąć na rzęsach dla naszych dzieci, ale – nie ukrywajmy – jest szalenie trudne. Trzeba liczyć się z tym, że jest to kilkuletnie poświęcenie na rzecz dziecka, a we współczesnej kulturze poświęcenie się rodzica – w szczególności matki – podlega surowej ocenie. Tak, jak mówiłam, nie da się pogodzić wykluczających się ról, z czegoś trzeba częściowo i chwilowo zrezygnować. W innym wypadku wpadniemy w pułapkę frustracji, poczucia winy i wypalenia. Dobrze, żeby ta rezygnacja nie odbywała się kosztem dziecka.

Nie mamy więc łatwego zadania: jesteśmy przemęczeni, zabiegani, zapracowani, a jednocześnie chcemy być dla swoich dzieci najlepszą wersją siebie – co zrozumiałe – lecz nie zawsze się to udaje. 

Na frustrację najlepszym lekarstwem są łzy. Opłakanie tego, co odchodzi wraz z pojawieniem się na świecie dziecka – naszego wolnego czasu, swego rodzaju beztroski i możliwości dysponowania sobą tak, jak nam się podoba – daje szansę na zaadaptowanie się do rodzicielstwa. Im więcej rzeczy, na które nie mamy wpływu, puścimy wraz ze łzami, tym będzie nam lżej. A te sprawy, na które mamy wpływ, odważmy się zmieniać po swojemu – tak, żeby i nam, i naszym dzieciom żyło się lepiej.

Sama wybrałaś życie „po swojemu” i kilka lat temu wraz z rodziną wyprowadziłaś się z Polski do Honolulu na Hawajach. Łatwiej jest być rodzicem na rajskiej wyspie na środku Pacyfiku, gdzie zawsze świeci słońce?

Nie powiedziałabym, że łatwiej, ale na pewno jest inaczej. Całoroczne słońce, ciepły ocean i dostęp do natury są wielkim ułatwieniem. Odnalezienie swojego miejsca w nowej kulturze, zbudowanie własnej wioski wsparcia z dala od domu to było duże wyzwanie. Emigracja ma swoje duże plusy i równie duże minusy, jednak gdybyśmy mieli podjąć tę decyzję jeszcze raz, myślę, że byłaby taka sama. Świat jest zbyt piękny i różnorodny, a życie za krótkie, żeby spędzić je w jednym miejscu.

Powiedz, jak się odnalazłaś w macierzyństwie? Jaki jest twój własny przepis na bycie mamą? 

Zostałam mamą w wieku trzydziestu trzech lat, ale ani mój wiek, ani studiowanie zawiłości psychiki ludzkiej nie przygotowały mnie na macierzyństwo. Bardzo chciałam zostać mamą, jednak w macierzyństwo weszłam wyboistą drogą. Obezwładnił mnie ogrom miłości, troski i odpowiedzialności za tę małą istotę. Potrzebowałam bliskiej obecności mojej rodziny i przyjaciółek, żeby przekonać samą siebie, że jestem w stanie pomieścić te wszystkie uczucia i sprostać codzienności z dzieckiem u boku. Jednocześnie jasne stało się dla mnie, czego nie chcę dla naszego dziecka, a także to, co chcę mu podarować na jego drogę życia. I to właśnie wtedy zapadła decyzja o emigracji.

Chyba nie mam przepisu na macierzyństwo. Po prostu jestem dla syna, zmieniamy się razem z roku na rok i rośniemy – ja dojrzewam jako matka, on dojrzewa jako człowiek. Póki co dobrze nam to wychodzi.

Twój syn ma dziś dwanaście lat, sama nazywasz go dzikim dzieckiem. Jaka łączy was relacja?

Kategoria „dzikiego dziecka” to rodzaj rozpoznania potrzeb dziecka i stworzenie mu takich warunków, żeby mogło rozwijać swój potencjał. Mój syn jest dzieckiem wysokowrażliwym – również sensorycznie, więc łatwo się przebodźcowuje. Żeby zdrowo funkcjonować, potrzebuje swobodnej zabawy w naturze. Zorganizowane zajęcia i sporty drużynowe to dla niego praca – z tego więc zrezygnowaliśmy. Antoś ma poza tym silny instynkt przywódczy, dlatego świadomie przekierowujemy ten instynkt w opiekę nad zwierzętami i eksplorowanie dzikiej przyrody. Dużo czasu spędzamy razem na tak zwanym zwyczajnym życiu: spacerujemy, pływamy, leżymy na kanapie i oglądamy filmy. To właśnie wtedy pojawiają się głębokie rozmowy, zwierzenia i pytania o życie. Nauczyłam się słuchać tego, co mówi moje dziecko, i czytać między wierszami. Uważam, że to dużo ważniejsze niż moje gadanie i tłumaczenie mu świata. Podsuwam też Antkowi dobrą literaturę, a jego tata – muzykę. Oboje mamy doświadczenie, że sztuka pomaga w odczuwaniu emocji. Mój syn wie, że w każdej sytuacji może na nas liczyć, a my wiemy, że jego intencje są dobre, nawet jeśli zdarza mu się popełniać błędy. Lubimy się i lubimy swoje towarzystwo, a to sprawia, że życie rodzinne jest fajnym spędzaniem czasu, a nie przykrym obowiązkiem.

A kiedy wpadłaś na pomysł pisania książek dla dzieci? Co było dla ciebie tym impulsem?

Kiedy byłam dzieckiem, chciałam zostać Astrid Lindgren. Wymyślałam bajki i historyjki, które opowiadałam innym dzieciom na stopniach przydrożnej figurki Jezusa Miłosiernego – naszym miejscu spotkań. Nigdy nie porzuciłam tego marzenia, choć przyćmiły je moje studia polonistyczne, których ukrytym celem – tak podejrzewam – było przekonanie wszystkich studentów, że tylko wybitne jednostki mogą tworzyć coś własnego i że to coś również musi być dziełem wybitnym. (śmiech) Możecie się śmiać, ale uratowała mnie Ameryka. Tu dominuje przekonanie, że każdy może zostać tym, kim chce, a przynajmniej może spróbować – i nikt, ale to nikt go z tego powodu nie wyśmieje. Wręcz przeciwnie, zbierze wyrazy uznania, że miał odwagę wyjść do świata ze swoimi marzeniami. W kraju emigrantów nadzieja nie gaśnie nigdy i za to właśnie lubię Stany Zjednoczone. Kiedy zostałam Amerykanką, postanowiłam, że spróbuję tego podejścia.

I tak powstała cała seria książek o Niuniusiu, małej uroczej śwince, która poznaje otaczający ją świat.

Niuniuś to tak zwany everychild – zwyczajne dziecko z dziecięcym apetytem na poznanie świata, z otwartym i chłonnym umysłem oraz ufnością, że mama i tata wskażą dobrą drogę. Inspiracją dla Niuniusia był naturalnie mój mały synek, a wiele niuniusiowych historyjek wydarzyło się naprawdę. Antoś był również pierwszym czytelnikiem, a z czasem i krytykiem kolejnych książek. Do tej pory ukazały się trzy zbiory opowiadań, nie bez przyczyny podzielone na pory roku: Niuniuś i wiosna, Niuniuś i lato oraz Niuniuś czeka na święta (oczekujących na tom jesienny uspokajam, że jesień również będzie). W tym roku została wydana także pojedyncza historyjka Niuniuś i niemiły pan, a kolejna Niuniuś śpi bez mamy jest już ilustrowana przez znakomitą Olę Szwajdę.

Seria o Niuniusiu zrodziła się po części z marzenia o pisaniu, a po części z frustracji na rynek wydawniczy. Mocno wierzę – za gronem teoretyków literatury, psychoterapeutów i antropologów – że historie i opowieści rozwijają człowieka wewnętrznie – małego człowieka również. Tymczasem rynek został zalany popularnonaukowymi, edukacyjnymi książkami dla dzieci, które starają się technicznie opisać i wytłumaczyć wszystko: działanie lodówki, mechanizmy wojny, sens sztuki, odczuwanie złości czy różnice gatunkowe ptaków zamieszkujących Skandynawię. To jest nawet ciekawe, ale to za mało! Dzieci potrzebują historii do przeżywania rozmaitych emocji, do utożsamiania się z bohaterem, do szukania podobieństw i różnic w tym, jak one doświadczają świata. Potrzebują pożywki dla wyobraźni i furtki dla kreatywności. Tak właśnie się rozwijają – nie przez zdobywanie suchych informacji o świecie, ale przez przeżywanie i emocjonalne doświadczanie różnorodnych jego aspektów. Nie przesadzę, jeśli powiem, że zabierając dzieciom literaturę, ograniczamy ich szansę na rozwój wewnętrzny.

Niedługo ukaże się kolejna część opowiadań o małym Niuniusiu. Jakie przygody spotkają go tym razem?

Jak zwykle będzie to codzienność, bo w codzienności ukryta jest magia. Więcej nie zdradzę, ale gwarantuję, że dzieci znajdą w niej cząstkę siebie, a dorośli troszkę więcej zrozumienia dla dziecięcych emocji i zachowań.

Te historie w prosty sposób tłumaczą emocje najmłodszych i pokazują, co tak naprawdę potrzebne jest im do szczęścia. Niby niewiele, a jednak tak wiele. 

One nie tyle tłumaczą emocje, co dają możliwość przeżycia ich razem z Niuniusiem. Niuniuś działa trochę jak lustro emocjonalne dla małych czytelników – słuchając historyjki, przeżywają podobne do Niuniusia emocje, ale w bezpiecznych ramionach czytającego im je rodzica. To przynosi wytchnienie: przeżywam niechęć do niemiłego strażnika, ale konfrontuje się z nim Niuniuś, a nie ja. I mogę sobie pozwolić na odczucie tej niechęci, a nawet eskalację tego uczucia

Tak opowiedziałoby o tym małe dziecko, gdyby potrafiło opisać, co się w nim dzieje podczas czytania. Dwulatki na przykład mogą chcieć uderzyć narysowanego strażnika, który krzyczy: „Nie wolno”, bo ta sytuacja jest na niby, a one czują się bezpiecznie.

Od zawsze fascynuje mnie, jak dzieci wchodzą w historię lub zabawę na całego, intuicyjnie wiedząc, że ona dzieje się na niby. W prawdziwej sytuacji natomiast instynkt każe im się schować za plecami rodzica.

A czego dzieci potrzebują do szczęścia i rozwoju? Naprawdę niewiele: miłości, cierpliwości, zrozumienia ze strony dorosłych i jak najczęstszego kontaktu z naturą.

Sama jednak przyznajesz, że tak zwana instrukcja obsługi dziecka nie istnieje, a szukając jej, możemy stracić to, co najcenniejsze. 

Wyzwaniem, ale takim, które przynosi ogromną satysfakcję, jest poznanie własnego dziecka i towarzyszenie mu w rozwoju. Lubię sobie od czasu do czasu przeczytać znalezione gdzieś w internecie zdanie bez podpisu autora: „Za każdym wspaniałym człowiekiem stoi rodzic, który martwił się do granic szaleństwa, że źle wychowuje swoje dziecko”. To jest dla mnie potwierdzeniem, że nasze wysiłki, by być dla dzieci najlepszymi rodzicami, tak samo jak zmartwienia, że być może nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, mają sens. Balansowanie między pewnością i niepewnością zmusza rodziców do bycia czujnymi. A czujność trzyma ich blisko dzieci i mam nadzieję, że będzie trzymała aż do końca świata.

Oby tak było! Dzięki za rozmowę.

Aga Nuckowski – wieloletnia redaktorka naczelna magazynu NATULI Dzieci są ważne. Terapeutka Gestalt, pedagog i filolog. Współautorka książki „Jak zrozumieć małe dziecko” i autorka serii książek dla dzieci o Niuniusiu. Inicjatorka wielu działań na rzecz dzieci w Polsce i poza nią. Mieszka na wyspie na środku Pacyfiku.

 

20150703_111458-scaled.jpg20150703_111839-scaled.jpg20151004_102832-scaled.jpg20151011_125401-scaled.jpg20160129_181326-scaled.jpg20160131_143859-scaled.jpgApple-iPhone-6s-4032x3024-003357-scaled.jpgApple-iPhone-7-Plus-3088x2320-003291-scaled.jpgApple-iPhone-7-Plus-4032x3024-003300-scaled.jpgApple-iPhone-7-Plus-4032x3024-003597-scaled.jpgApple-iPhone-7-Plus-4032x3024-003973-scaled.jpgApple-iPhone-7-Plus-4032x3024-003978-scaled.jpgApple-iPhone-7-Plus-4032x3024-004115-scaled.jpgApple-iPhone-7-Plus-4032x3024-004127-scaled.jpgCP4A3145-scaled.jpgCP4A3314-scaled.jpgCP4A3352-scaled.jpgCP4A3438-copy-scaled.jpgIMG_0302.jpgIMG_2830-scaled.jpgniemily-pan-foto-1.jpgniemily-pan-foto-2.jpgniemily-pan-Kar-1.jpgniemily-pan-Kar-17.jpgniemily-pan-Kar-20.jpgniemily-pan-Kar-24.jpgniemily-pan-Kar-5.jpgniemily-pan-Kar-18.jpg1-3.png3-3.png4-2.png

Powiązane