asd
Dziś oddajemy głos Dagmarze i Jackowi i z zapartym tchem wsłuchujemy się w ich świetne napisane opowieści, żeby choćby na moment przy pomocy wyobraźni przenieść się do Włoch… Przeczytajcie koniecznie!
Dagmara i Jacek: dziewięć lat różnicy, cztery lata razem, trzy wspólne koty i dwuletni Tymek. Daga z wykształceniem humanistycznym pracuje jako ekonomistka, w wolnym czasie pisze bajki, póki co do szuflady, a raczej dla Tymka. Jacek jest montażystą ruchomych obrazków, kocha kino, pisze scenariusze (póki co do szuflady).
Tymek w październiku kończy dwa lata. Uwielbia książki i helikoptery. Kocha bałaganić i sprzątać. Całkiem dobrze dogaduje się z kotami i codziennie kilkadziesiąt razy mówi: nie ma! Jego ulubioną potrawą są naleśniki z patelni w kształcie misia.
Jak sami przyznają – w natłoku spraw sporo rzeczy umyka. Dlatego prowadzą bloga mamy omamy, na którego bardzo lubimy zaglądać, a dziś wspólnie przenosimy się do Włoch.
Kiedy wyjechaliście?
Ten rok to pasmo małych nieszczęść zdrowotnych, częstych wizyt w szpitalu z Tymkiem. Łącznie lądowaliśmy na oddziale czterokrotnie. Za każdym razem z czymś innym. Ciężko jest zrekompensować sobie i dziecku czas spędzony za szpitalnymi kratkami. Słoneczne dni przymusowo przesiedzieliśmy w domu, ekwilibrystycznie żonglując zwolnieniami, urywaniem się z pracy i znajdowaniem opieki dla Tymona.
Wyjechać gdzieś, odpocząć, uodpornić się. Tylko kiedy? I skąd wziąć na to siły, po tych wszystkich ciężkich miesiącach niespania i stresu. Podjęliśmy małe, bo tylko finansowe, ryzyko i kupiliśmy bilety do Włoch. Lot miał być pod koniec czerwca, a my wylądowaliśmy na początku miesiąca po raz kolejny w szpitalu.
To koniec. Tak pomyśleliśmy. Pamiętam ten dzień, ciepły, pachnący. Sobota. Tymek dostał wybroczyn i trafiliśmy do szpitala na co najmniej tydzień. Znów w weekend. Większość weekendów spędziliśmy albo w szpitalu, albo w domu. Zrezygnowani. Zmęczeni. Ostatnie o czym myśleliśmy to wyjazd na wakacje, których odkąd Tymek się urodził, poza wypadem nad morze, nie mieliśmy.
Jedziemy! Nie poddajemy się! Wyjdziemy ze szpitala najpóźniej w poniedziałek i mamy cały tydzień na przygotowanie się, spakowanie, pozbycie się kaszlu i kataru – krzyknęliśmy do siebie niemal jednocześnie.
…i tak zrobiliśmy.
Dlaczego Włochy?
Jacek: kocham włoskie kino. Fellini, Antonioni, Pasolini, De Sica, Visconti. Tak jak wiedziałem swojego czasu w jaki sposób mówić po szwedzku dzięki Bergmanowi, to mój włoski akcent nabrał siły i był przekonujący dzięki powyższym nazwiskom. Poza tym od zawsze chciałem pojechać do Włoch, a nigdy ostatecznie tam nie dotarłem.
Dagmara: Najlepsze wspomnienia z wyjazdów z rodzicami mam właśnie z Włoch. Robiliśmy pociągowy tour po krainie chaosu i piękna. Nawet ich sprzeczki tam były inne. Fajniej się kłócili w Neapolu i Wenecji, niż w Zakopanem. Pamiętam jak tata powiedział żebym wyszła przed dworzec i poczekała na nich. A ja skwaszona siedemnastolatka poszłam prawie obrażona. Była 6 rano. Otworzyłam drzwi, a tam wschodziło słońce nad Canal Grande. Usiadłam na schodach i chyba się popłakałam. Tak pamiętałam Włochy, jako zaskoczenie pięknem. Chciałam to poczuć jeszcze raz. Chciałam to przeżyć z moją rodziną, przetestować na nas. Do tego ja ich rozumiem, choć nie znam włoskiego.
Podróż tam i z powrotem
To był pierwszy lot Tymka. W przeciwieństwie do swoich rodziców zniósł go bardzo dobrze. A my? Chociaż swoje w życiu przelataliśmy, tym razem było inaczej. Niepokój, mokre dłonie, nerwowy uśmiech. To przez strach który zawsze jest i będzie z nami odkąd urodził się Tymon. Strach o niego. Czasem zupełnie nieuzasadniony.
Włochy!
Mediolan buchnął w nas gorącym powietrzem. Lekką konsternację wprowadził sprzedawca biletów, który powiedział, że do Baveno, czyli naszej docelowej miejscowości, możemy dojechać inaczej niż sprawdzaliśmy wcześniej w sieci, czyli bus+pociąg, zamiast pociąg+pociąg. Musiało tak być, inaczej nie poznalibyśmy Marco.
Marco wyszedł z lotniska tymi samymi drzwiami co my. Też buchnęło w niego gorące powietrze i też z lekkim niepokojem spojrzał przed siebie, skanując wzrokiem nieoznakowane przystanki autobusowe. Podszedłem do niego. Okazało się, że jedziemy w tym samym kierunku. Ustaliliśmy plan działania. Marco wrócił do budynku dopytać sprzedawcę biletów, ja podbiegłem do kierowcy autobusu. który właśnie podjechał na nieoznakowany przystanek. Okazało się, że jedzie dokładnie tam gdzie chcemy. Właściwie to rusza, więc pakujmy manatki. Biegiem po Marco, biegiem z Marco do autobusu. Pot leje się po plecach, a nie minęło nawet dziesięć minut na włoskiej ziemi.
Widoki przez panoramiczną szybę autobusu i upał spowodowały, że Tymek który siedział na moich kolanach po prostu zgiął się w pół i zasnął. Nawet tego nie zauważyliśmy. Marco właśnie opowiadał o swoich kanadyjsko-belgijsko-włoskich korzeniach, oraz o tym, że uwielbia Gombrowicza. I Schulza. I Kieślowskiego lubi. Właściwie droga do Busto upłynęła na obopólnym sprawdzianie wiedzy o filmie i literaturze. Zdaliśmy test celująco, nasza zgodność wyniosła 100%. Zapytałem co teraz czyta. Wyjął Gottland Mariusza Szczygła.
Marco był dobrym omenem. Przyjacielski, pomocny, z poczuciem humoru. Zaprzyjaźniliśmy się od razu. Podobnie było z Włochami. Po przesiadce do pociągu, który jechał wzdłuż Lago Maggiore, podziwialiśmy to polodowcowe, wielkie piękno. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na małych, zapomnianych stacyjkach, które klimatem przypominały dzieła wielkich mistrzów kina lat 50 i 60.
Baveno
Nad Baveno wisiały ciężkie, ołowiane chmury, które po chwili przesunęły się w kierunku południowym i wyszło słońce. Nasze mieszkanie było usytuowane zaraz przy ratuszu miejskim, przy klimatycznej uliczce na której znajdowała się lodziarnia i mała kapliczka. Ulica była na tyle wąska (zresztą jak większość uliczek w Baveno), że nie jeździły po niej samochody, jedynie dzieciaki na rowerach.
Na ścianie klatki schodowej wisiała reprodukcja obrazu Tamary Łempickiej. Na małym patio odbijały się echem urywane komendy kucharzy z pobliskiej restauracji, a zapachy kusiły intensywnością. W mieszkaniu otworzyliśmy drewniane okiennice i naszym oczom ukazało się Lago Maggiore. Jezioro widoczne jest z niemal każdego miejsca w Baveno. Czerwone dachówki były już rozgrzane, a my głodni przez te wszystkie bodźce, które do nas docierały.
Króciutko o standardach w niektórych knajpach:
Pierwsza scena: siadamy przy jeziorze, chcemy zjeść i czegoś się napić. Pani przynosi menu. Po chwili decydujemy się tylko na picie. Pani mówi, że skoro tak, możemy zostać tylko trzydzieści minut, a potem musimy się przesiąść, mimo że nikogo oprócz nas nie ma.
Druga scena: pijemy espresso w przyulicznej knajpie, ale stwierdzamy po chwili, że zostajemy coś zjeść. Zamawiamy pizzę i coś zimnego do picia. Kelnerka mówi, że musimy zamówić dwie pizze, inaczej nie przyjmie zamówienia. Gdyby nie to, że karmiliśmy Tymka, wyszlibyśmy natychmiast. Wynegocjowałem najtańszą sałatkę, która okazała się niezjadliwa. Szybko wyszliśmy i nie wróciliśmy. W dodatku doliczyli 3 euro napiwku.
Jest na to nieładne określenie: kulinarny faszyzm. Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy swojską, włoską knajpę, do której chodzili lokalsi. Pizza była obłędna (szczególnie z owocami morza), ale jeszcze bardziej wyborne były makarony. Karmiliśmy się tam przez cały tydzień, codziennie próbując nowych rzeczy. Zakończę te dygresję zdaniem: bądźmy uważni, wszędzie na świecie znajdują się knajpy, które żyją z turystyki i ją bezlitośnie wykorzystują, oraz takie które funkcjonują tuż obok niej, a są smaczniejsze i tańsze. I jeszcze jedno: oto ciocia Emilia, która mówiła tylko po włosku, a która miała taki oto stosunek do Tymka:
Niezapomniane zapachy?
Poranki to zapach kawy. Tymek budził się koło 7, schodził z łóżka, szedł po nasze buty, po czym bezceremonialnie ciskał nimi o podłogę, manifestując tym samym chęć wyjścia na dwór i napicia się kawy.
Baveno rano było puste i pachnące wilgocią. Pani z przystani promowej przez krzykaczkę zapowiadała kolejne rejsy, a ciepła barwa słońca przemazywała się po fasadach budynków. Szedłem z Tymkiem za rękę i czułem się jakbym szedł z pięciolatkiem. Tymcio miał raptem 19 miesięcy, ale zachowywał się bardzo dojrzale (oprócz tego rzucania butami). Wchodziliśmy do jednej z okolicznych knajpek na espresso. Tymek siadał na blacie i łyżeczką wypijał resztkę kawy. Włosi przyklaskiwali i wołali “que bravo!”. To był nasz codzienny rytuał. Potem szybka wizyta w piekarni po pieczywo na śniadanie i stukot jego małych stópek po pięknej, kolorowej posadzce. Poranna wizyta pana, który zbierał śmieci była zawsze okazją do zamiany paru słów i wymiany uśmiechów. Tymek był zafascynowany trójkołowym pojazdem, którym pan wciskał się w wąskie uliczki.
Co zrobiło na Was największe wrażenie?
Nasza codzienność była dość spokojna, co jakiś czas urozmaicona wypadami na Wyspy Boromejskie, oraz do okolicznych miasteczek. Przemieszczaliśmy się promami (na wyspy), oraz pociągami (miasteczka). Isola Bella, jedna z wysp, mimo tysięcy schodów (co nie ułatwiało poruszania się z dziecięcym wózkiem) jest wyspą przepiękną. Warto spędzić tam kilka godzin, dłużej jednak się nie da, przynajmniej nam się to nie udało. To miejsce najbardziej atrakcyjne w rejonie, bardzo dużo tam turystów, a ceny powalają (kapelusz słomkowy za 50€). Stresa nas oczarowała ferią barw i zapachów, niesamowitymi uliczkami i targiem, gdzie można było kupić wszystko, od świeżych ryb, po dżinsy i podróby torebek znanych marek. Naszym ulubionym miejscem był plac (Piazza della Chiesa) przy kościele (XII w.) w samym centrum Baveno. Tam chowaliśmy się przed upałem, karmiliśmy Tymka na ławce, no i oczywiście dawaliśmy mu się wybiegać. Uwielbiał oglądać renesansowe freski przy Baptysterium i wbiegać do kościoła krzycząc “bada-bada”.
Jedną z fajniejszych wycieczek jakie mieliśmy była wycieczka do zachodniego Baveno, czyli pod górę. Stamtąd widok na jezioro, wyspy i miasteczko był oszałamiający. Mijaliśmy wille i domy i zastanawialiśmy się jacy byśmy byli, gdybyśmy urodzili się w jednym z takich miejsc, z takim widokiem, z takim pięknem za oknem. Fantastyczny był również park publiczny przy Villi Fedora, gdzie był fragment piaszczystej plaży, oraz mini plac zabaw ze zjeżdżalnią, na której Tymko zjeżdżał setki razy. Idylliczne miejsce, trochę jak z filmów o Herkulesie Poirot.
Włochy to słodki zapach lata. Lawenda. Wszędzie hortensje i takie małe białe kwiatki, które wspinają się po murach i bramach. Pachną przeszłością. Tymek uczył się tych nowych zapachów, smaków i dźwięków. Wszystko mu się podobało. Począwszy od roztartej w dłoni lawendy, po melodyjność włoskiego języka. Uśmiechał się od rana do nocy. I choć jest i tak pozytywną małą osobą, to w Baveno rozwinął skrzydła. Ludzie i świat dookoła go oczarowywali, a on czarował ludzi. Podróż z dzieckiem do Włoch to mentalne wakacje dla całej rodziny, bo kiedy dziecko łapie taką lekkość, wszystko staje się prostsze. To, że włosy i ciuchy schną za długo nie dziwi, aż tak bardzo, a niedziałająca kolejka, strajk na kolei, nie zniechęcają do kolejnych prób zobaczenia czegoś więcej.
I płyniesz sobie promem i cieszysz się, że w porę zapytałaś przypadkową osobę o pociąg do Stresy. W porę krzyknęłam “Jacek nie! Nie kupuj!” A Jac zawiesił palec nim nacisnął zielony przycisk na biletomacie. Szalone 3 euro zaoszczędzone czyli jeden jedno-smakowy mały lód i jeden o smakach dwóch, 6 przejażdżek Tymka autem-bujawką, 3 albo 2 espresso, 4 słoiczki z owocami.
Czy przywieźliście jakieś pamiątki z podróży?
Z Włoch przywieźliśmy radość i cudowne wspomnienia. Najmocniej zapamiętam jak Tymek pachniał po dwugodzinnej drzemce w wózku, gdy spacerowaliśmy blisko wody. Woda i powietrze. Potem jeszcze mecz Polska – Szwajcaria i poranny spacer tymi ciasnymi uliczkami. Była tylko jedna zasada. Tymek wybiera drogę. Biegał w górę i w dół po jednej z naszych ulubionych uliczek, a z balkonu tyciego hotelu zaczepiały go wesoło sprzątaczki. Było ich w sumie pięć, ledwo zmieściły się na balkon i jedna przez drugą wołały: bambino!
Wracając wstępowaliśmy do małego Carrefoura, w którym zaopatrywaliśmy się we wszystko. Jedzenie, pieluchy, woda. Wszyscy witali nas i żegnali uśmiechami. Czy to pani z Litwy, która mieszka w Baveno od dwunastu lat i pracuje jako kelnerka, czy osiemdziesięcioletnia sprzedawczyni lodów, które Tymek uwielbiał, czy wspomniany wcześniej pan od sprzątania śmieci. Beztrosko, ciepło i tak jak powinno być na wakacjach, na których chce się odpocząć. Cały nasz wypoczynek był pod znakiem słońca, poza połową dnia, kiedy to burza gwałtownie wtargnęła do miasteczka, i równie gwałtownie pomknęła w stronę gór. Co ciekawe, nikt nie ściągał w pośpiechu ubrań wywieszonych przez balkon. Uśmiechająca się zawsze i wszędzie pani z piekarni zaopatrzyła nas w 120 litrowe worki na śmieci, które zaadaptowaliśmy jako płaszcze przeciwdeszczowe.
W Baveno wypadała nasza skórzana rocznica. Poszedłem po pizze (z anchois, druga z owocami morza). Uczta odbyła się na drewnianej podłodze, zaraz obok łóżka na którym spał Tymek z poczochranymi od wilgoci włosami. Taki był ten nasz wyjazd. Bez spinania się, leniwy i gorący. Do tej pory gdy mówimy do Tymka “que bravo” uśmiecha się szeroko, ale z lekką nostalgią.
Jaka piosenka oddaje klimat tego wyjazdu?
https://www.youtube.com/watch?v=2yGy0Ff5qc8
To piosenka, którą puszczamy kiedy jest dobrze. Tak naprawdę dobrze.