rozmowa o macierzyństwie

Mój syn pyta: jaki świat mi zostawicie?

Rozmowa o macierzyństwie z Olgą Kordys-Kozierowską

Mój syn pyta: jaki świat mi zostawicie?
archiwum rodzinne

„Chcę być tu i teraz. Skupiam się na emocjach i byciu z ludźmi, nie tworzę wizji świata, do którego pójdą moje dzieci” – opowiada Olga Kordys-Kozierowska.

Spotykamy się w kawiarni i gadamy o wszystkim, tylko nie o pracy i biznesie. Dopiero potem myślę na trzeźwo, że Olga zrobiła dla nas, kobiet mieszkających i pracujących w Polsce, dużo ważnych rzeczy. Lata temu moje dotychczasowe życie zawodowe wisiało na włosku, bo rynek nie mógł się pozbierać po kryzysie 2008 r., a ja karmiłam dziecko i słuchałam audycji Olgi. I zmieniałam swoje myślenie. Słowo „przedsiębiorczyni” wracało do języka i sprawiało, że przyjemnie mrowiły opuszki palców. To, że można iść po wyższe stanowiska bez odgrywania wrednej jędzy, tylko w łagodności i bez trupów, było dla mnie nowe. Olga Kordys-Kozierowska i jej projekt Sukces pisany szminką to był początek zmiany świadomości w polskim biznesie.

A więc dziś Olga Kordys-Kozierowska – w rozwoju zawodowym kobieta rakieta, w sztuce kobieta kometa, siedzi ze mną nad kubkiem wrzątku i opowiada: o miłości, o dzieciach, o samodzielnym uczeniu się tego, czego nie nauczyliśmy się od kogoś. Jej rodzinę tworzy troje dzieci: 15-letni Kostek, 10-letnie bliźniaki Tola i Julek, oraz ukochany mąż Paweł.

Żyjesz w rodzinie patchworkowej?

Może trzeba by spytać mojego męża? Bo ja tego nie odczuwam. Mój mąż nie ma dzieci z innych związków. A ja nie byłabym nigdy w związku z mężczyzną, który byłby niedobry dla mojego syna, który nie darzyłby go uczuciem. Nie zniosłabym tego, że nowy partner mi mówi, że nie będzie się zajmował dzieckiem, bo ono jest „moje”. Jeśli wchodzimy w coś, co nazywamy komórką społeczną – czy to związek partnerski czy małżeństwo – i chcemy coś razem budować, to uważam zaangażowanie uczuciowe i fizyczne w rodzicielstwo za „must”. Mój wybór jest taki, że nigdy w życiu nie zdradziłabym mojego dziecka dla związku. Kostek miał cztery lata, kiedy z moim mężem zaczęliśmy tworzyć nową rodzinę. Teraz ma lat szesnaście. I mój mąż bardzo się nim zajmuje, organizuje mu wszystkie sporty, wyjazdy, jest dla niego motorem do działania i wzorem w realizacji pasji różnego rodzaju. Ja jestem artystką, mojego syna to nie pociąga. To u mojego męża znalazł swoje miejsce, dzwoni do niego, opowiada o swoich intymnych rzeczach, a mi mówi niewiele… Taki czas, taka jego potrzeba.

Z mężem macie też dziesięcioletnie bliźniaki, Tolę i Julka.

Odczuwam je jako anielskie. Tola jest mistrzynią sprawczości. Może mam w tym swój udział, bo wychowuję dzieci w dużej wolności – wolności słowa i w szacunku. Jeśli pozwolę mówić dzieciom „nie”, nauczą się asertywności. Jeśli ja im będę czasem mówiła „nie”, to wtedy też się jej nauczą. To jest mój sposób i widzę, że działa. Tola potrafi sobie zorganizować wszystko, ale nigdy nie stosuje strategii zdartej płyty ani histerycznego wymuszania. Zawsze szuka, poprzez negocjacje, sposobów na osiągnięcie własnego celu. I tak w niej to podziwiam, że się w końcu zgadzam na to, o co prosi. Chcę jakoś nagrodzić tę jej postawę. Na przykład: Tola chce się spotkać z koleżanką. Jestem bardzo zapracowana, zmęczona i sobie myślę, że nie. No to Tola mi przynosi numer mamy koleżanki. Ja jednak nie dzwonię. Więc za jakiś czas Tola mi przynosi list od tej mamy: „Tola mówiła, że jest pani bardzo zajęta, ale dziewczynki bardzo by się chciały zobaczyć, więc zapraszam Tolę do nas”. Albo z czekoladką: odmawiam Toli czekoladki, więc mówi, że może jednak ciasteczko, albo chociaż malutką mambusię. I tę mambusię dostaje.

Tola to też nasza rodzinna mistrzyni sportu, jest zawsze do przodu. A Julek… wszystkie kobiety się w nim kochają. Ma takie oczy! Widać w nich niesamowite pokłady empatii. On na przykład naprawdę czuje moje zmęczenie, emocje. Przyjdzie, przytuli się, powie: „Mamusiu, zmęczona jesteś, może ci pomogę?”. Ma pamięć fotograficzną. Tylko on umie odnaleźć portfel, który non stop gubi mój mąż. Kiedy przeprowadzaliśmy się z jednego domu do drugiego i żyliśmy pomiędzy dwoma adresami, mąż znowu jęczał, że zgubił portfel. Julek nie miał wtedy czterech lat, ale znad klocków powiedział: „Portfelik tatusia jest w starym domu w kuchni, na ławce za poduszką”. Mam swoją małą traumę związaną z bezpieczeństwem Julka, bo bliźniaki urodziły się jako wcześniaki i Julek walczył o życie.

Ciąża bliźniacza była dla ciebie trudna?

Nie, pracowałam praktycznie do końca. Jednak dzieci urodziły się w 33. tygodniu. Julek leżał na OIOM-ie ze 3 tygodnie, i to był taki moment, w którym było mi bardzo trudno, trzymała mnie tylko adrenalina. Kostek był w domu, Tola też, taka maleńka, a Julek w szpitalu. Więc ściągałam pokarm i jeździliśmy z mężem do szpitala. Tu cię potrzebują dzieci, tam też… A każda noc to było oczekiwanie. To było coś strasznego. O 21:00 nas wypraszali i każdą noc wypełniało oczekiwanie, czy rano zadzwonią: czy już jest lepiej, czy nie… Więc jak Julek jest chory, to jestem nadal przerażona. A on ma to zdrowie najsłabsze.

Tamten czas był też sprawdzianem dla naszego związku. W jaki sposób będziemy potrafili się wspierać, w jaki sposób przeżyjemy taki naprawdę duży kryzys? Kiedy Julek w końcu przyjechał do domu, była radość, że jest. I Julek jest dzieckiem, które się non stop uśmiecha. Potem byliśmy cały czas w działaniu, jak w wojsku. Budziliśmy bliźniaki co 3 godziny, przewijanie, karmienie, bekuś i spać. Mój mąż wyliczył (jest analitykiem), że żeby odespać ten czas, musielibyśmy spać przez 3 miesiące non stop. Więc to rzeczywiście było ciężkie. Z drugiej strony nadal byliśmy dość świeżym związkiem. A mój mąż umie dbać o jakość życia. Chodziliśmy więc razem biegać do lasu i na randki, to było fajne.

Mówisz w liczbie mnogiej: budziliśmy, wstawaliśmy…

Byliśmy razem. Naprawdę cały czas. Martwiłam się wtedy też o Kostka. Nowa rodzina, nowe rodzeństwo. Mieliśmy wtedy trudną sytuację w relacji z tatą Kostka. Odbierałam to jako atak z zewnątrz i bardzo się denerwowałam, jak to będzie, jak się ułoży nasze życie. Tymczasem Kostek ładował się z podniesionymi kolankami do gondoli obok bliźniaków. W tamtym czasie mój tata zaangażował się w pomoc: zabierał Kostka i uczył go jeździć na rowerze, a Paweł, mój mąż, też dbał o czas z Kostkiem w relacji jeden na jeden. Kostek miał więc swoją część świata i to dużo mu dało.

Słyszę, że to mógł być ciężki czas dla ciebie. Walka o Julka, nowe życie i trudności z ułożeniem relacji z byłym partnerem.

Trochę piszę o tym w książce… Było wtedy dla mnie strasznie stresujące, że przez cztery lata nie mogłam dostać rozwodu. W Polsce prawo jest takie, że bliźniaki nie zostały uznane za dzieci swojego ojca, nosiły nazwisko nieswojego taty. Możesz sobie wyobrazić, co się dzieje, jak ktoś komuś nie chce dać rozwodu. To jest wykańczające, szczególnie, kiedy jest w tym dziecko, które przecież niektórzy wykorzystują w roli tarczy manipulacyjnej. Myślę, że wiele z nas wie, jak to jest. I kobiet, i mężczyzn.

Temat relacji w związku jest dla ciebie ważny. Na tyle, że ty, w przestrzeni publicznej znana głównie jako przedsiębiorczyni i działaczka społeczna, napisałaś o tym książkę. Mam poczucie, że książki o miłości są teraz szczególnie potrzebne. Że potrzebujemy narzędzi do radzenia sobie ze światem, i że jeśli coś ten świat zbawi i nas uratuje, to miłość. Trzeba o nią dbać jak o coś najcenniejszego.

Miłość rozpuszcza wszystko, wiesz? Myślę, że jakbyśmy mieli czymś Putina zaatakować, żeby wygrać, to miłością. Na końcu i tak wygra dobro. A ta książka nie była planowana, bo podpisałam kontrakt na inną, która miała być autobiografią, taką budującą kobiety. I ogóle mi nie szło. Miałam dość smutne dzieciństwo, które zaczęłam opisywać. W końcu stwierdziłam, że zaraz sobie żyły podetnę. Kogo ma to podnieść? Po cholerę to komu? A że jestem zawsze szczera, to umówiłam się z dziewczynami z Agory, wydawczyniami, na spotkanie. A one mówią: „No to może byś napisała o miłości? Bo tak fajnie piszesz o tym na Instagramie” (pisałam wtedy na temat tzw. update’u z moim mężem). Tak mnie nakręciły, że napisałam od razu 30 stron. Zadzwoniłam do męża: „Paweł, błagam, odbierz dzieci i nie dzwoń do mnie, bo jestem w transie. Muszę pisać i będę pisać, dopóki nie skończę”. Pisząc, wiele razy się śmiałam, płakałam i wzruszałam, przypominając sobie różne momenty – zakochałam się w moim mężu ponownie. Jestem z nim 12 lat.

Książka jest pełna narzędzi do poprawiania związku, do pogłębiania relacji. Jak się tego uczyłaś?

Piszę i o rzeczach, które sprawdzałam na sobie i zadziałały, i o tych, które uważam za fajne, a u mnie niekoniecznie się sprawdziły. Każdy sam sobie wybiera narzędzia – te, które mu robią najlepiej, które przynoszą mu najwięcej ulgi i radości. Moje drugie małżeństwo nie jest cudowne samo z siebie. Zaczęłam mocną pracę nad swoim rozwojem duchowym w 2007 roku i do tej pory nieustannie pracuję nad sobą. Dużo medytuję, pielęgnuję w sobie uczucie miłości nie tylko do bliskich, ale w ogóle do ludzi, i między innymi to sprawia, że od dwóch lat czuję się szczęśliwsza niż kiedykolwiek.

Nikomu, kto przychodzi do mnie na warsztaty, nie daję recepty na życie. Amerykańskie metody mówców motywacyjnych nie działają. Największych zmian możemy sami dokonać w sobie. Uczyłam się, czytając książki, od mistrzów, sprawdzając różne rzeczy, a także – robiąc wywiady z ludźmi, zadając im pytania. My, w świecie Zachodu, pędzimy i w ogóle nie zadajemy sobie pytań: co lubię, czego nie lubię, jak chcę i po co? Robimy tylko check listy, nawet komunikacja z dziećmi tak wygląda: „odrobiłaś lekcje? zjadłaś kanapkę w szkole?”. Pośpiech jest wrogiem empatii, jeżeli pędzimy, nie zauważymy emocji naszego dziecka, naszego partnera czy partnerki.

Tobie się to zdarzyło?

Jasne, wiele razy. Ja w ogóle jestem panią kryzys. Czasem, jak zapowiadają na scenie „Olga Kozierowska, kobieta od sukcesu, sukcesu napisanego szminką”, to myślę, że jestem raczej kobietą od kryzysów. Kryzysy zbudowały we mnie dużo pokory, świadomości i na koniec – jakiejś mądrości. Wychodziłam z domu rodzinnego z brakiem poczucia własnej wartości. Dlatego też jestem dziś zupełnie innym rodzicem, w kontrze wobec tego, co dostałam jako dziecko. Ponieważ wielokrotnie byłam zostawiana sama sobie, musiałam powoli uczyć się sprawczości, podejmowania decyzji. Kiedy miałam 14 lat, moja mama wyjechała na kontrakt do Afryki ze swoim drugim mężem, tata nie wziął mnie do siebie, bo moja macocha mnie nie chciała. Więc wylądowałam u siostry babci. Tam nauczyłam się, że to, czy pójdę do szkoły, czy nie, zależy tylko ode mnie, i ćwiczyłam siły, by móc jakoś o siebie zadbać. Mogłam równie dobrze stoczyć się na manowce, nikt by nie zauważył. Zbudowałam sobie wtedy kręgosłup moralny i zrozumiałam, że sobie ze wszystkim poradzę.

Rozmawiamy o rodzicielstwie. Ty jako dziecko bycia z rodzicami miałaś niewiele.

Tak. Mam w sobie opuszczenie, noszę je w ciele. Uwalniam to doświadczenie bólu już od wielu lat, ale czasem czuję, że znowu włącza mi się odrzucenie.

Masz w sobie dużo delikatności.

Ludzie, nawet ci, którzy mnie znają, odbierają mnie jako megasilną. I w końcu zdarzyło mi się poważne załamanie zdrowotne. W kwietniu rok temu miałam zator, przestałam chodzić, straciłam czucie od piersi do stóp. Przyglądałam się, jaka jest w tym wiadomość dla mnie. Kiedy przyszła odpowiedź, zaczęłam śpiewać, pisać i nagrywać piosenki. Wiesz, mój mąż też ma wyzwanie z tym, żeby na mnie patrzeć jak na osobę w środku kruchą. A ja jestem krucha i wrażliwa, bardzo współodczuwam emocje innych. Medytacje i patrzenie na ludzi z pełną akceptacją budują we mnie to, że nawet kiedy ktoś jest dla mnie niemiły, odburknie, pamiętam, że to nie jest dla mnie, o mnie, ani do mnie. I wtedy czasem wystarczy popatrzeć na kogoś albo go dotknąć.

Masz doświadczenie upiornego rozstania z byłym mężem. Czy ta perspektywa akceptacji pomogła ci w dochodzeniu do siebie po rozpadzie małżeństwa?

Dziś uważam, że poniosłam klęskę, ale klęska powstała już u zarania podejmowania decyzji. Gdzieś sama się oszukiwałam, zamiast na początku przyznać, że z tą osobą nie powinnam niczego budować. Wmawiałam sobie różne rzeczy, negocjowałam z samą sobą, że to się zmieni… To było po prostu głupie. Więc pierwsza nauka jest taka: nigdy nie negocjuj ze sobą, nigdy się nie namawiaj, bo taka toksyczna miłość nie da ci spokoju. Prawdziwa miłość to jest dom, gdzie jest ciepło, cudownie. Spotykasz kogoś i czujesz spokój. A moja druga nauka była taka, że brak konsekwencji jest po prostu do dupy. Bo jeżeli mówisz, że na coś nie masz zgody i ktoś robi coś po raz kolejny, to co? Zostajesz? To znaczy, że wtedy wyrażasz zgodę na to, żeby twoje zdanie i twoje granice nie były szanowane. I że sama ich nie szanujesz. No i też kolejna nauka dla mnie jest taka, że zdrowy związek są w stanie stworzyć osoby, które wiążą się ze sobą, bo łączą je wspólne wartości. I nie chodzi o to, byśmy byli do siebie podobni, czyli mieli podobne hobby. Ja z moim mężem zdecydowanie go nie mamy.

Jakie wartości was łączą?

Te, które wiążą się z uczciwością, z podejściem do rodziny i z rozwojem własnym nas obojga. Ciągle zdarzają się faceci, którzy nie chcą, żeby ich kobiety realizowały siebie, i próbują wywołać w nich poczucie winy. To wynika z lęku. Dziś jestem dojrzałą kobietą i wiem, że dla siebie jestem ważna. I że nie pozwolę nikomu przekraczać moich granic. Czuję swoją godność – nie mylić jej z dumą, bo duma w związku nie pomaga – a mój czas ze sobą samą jest dla mnie bardzo ważny, i nie oddam go.

Czego musiałaś się nauczyć, żeby dobrze żyć w drugim małżeństwie i nowej rodzinie?

Najpierw musiałam się nauczyć ufać, było to dla mnie bardzo trudne. Ufać, że mogę być kochana albo że jak ktoś coś mówi, to na pewno tak będzie. I pamiętam, jak zdziwiło mnie pewne wyjście mojego męża. Powiedział, że idzie z kolegami, wróci o 23:00, a ja miałam oczywiście w głowie, że już nie wróci, że to jest pitolenie. I on wrócił o 23:00. Byłam w szoku. Mój mąż swoimi czynami i swoim spokojem nauczył mnie tego, jak ufać. To, co bardzo w nim doceniam, to to, że nigdy nie nastawiał mnie przeciwko mojemu pierwszemu mężowi. Zawsze szukał rozwiązań, spokoju: „To nie odpisuj”, „Daj spokój”, „Zjedzmy coś”, „Wyjdźmy” albo: „To ja z nim porozmawiam”.

Nie dać się wciągnąć w kołowrotek złości to przy patchworku podstawa.

Opowiem o pewnym doświadczeniu, bo to jest dla mnie magiczna rzecz. Znasz mantrę Ho’oponopono? Do jej słów napisałam melodię, i kiedy w relacji między moim byłym mężem a mną wydarzyło się coś bardzo trudnego, kiedy byłam zupełnie bezradna i przerażona, śpiewałam: „I’m sorry, please forgive me, thank you and I love you” całymi dniami. Żeby miłością rozpuścić to, co się zdarzyło. Ale nie śpiewałam do byłego męża, śpiewałam do siebie. „I’m sorry” – do siebie, „please forgive me” – do siebie, „thank you and I love you” – do siebie. I dopiero kiedy poczułam, że te wszystkie słowa się we mnie ugruntowują, zaczęłam śpiewać do niego. I uważam, że jest w tym magia, bo potem się wszystko zmieniło. Napiszmy o tym, bo to komuś może pomóc. Walka, na przykład z byłym partnerem, jest stratą ogromnej energii i czasu. Niekiedy bywa też tak, że nie chcesz iść w walkę, a ktoś walczy z tobą i wtedy nie możesz się cały czas przed tą osobą cofać. Dlatego uważam, że miłość jest lekarstwem.

Powiedziałaś, jakie wartości jednoczą cię z Pawłem. Czy te same wartości przekazujecie dzieciom?

Po swoich różnych doświadczeniach wiem, że rodzic ma obowiązek dostarczyć dwie rzeczy: akceptację i miłość. Nawet nie wikt i opierunek. Dzieci mogą chodzić brudne, ale jak będą kochane i akceptowane, to będą szczęśliwe i wejdą w życie mocne. To jest coś, nad czym pracuję. Nie zawsze mi się udaje, czasem się denerwuję, na pewno nie jestem najlepszą nauczycielką matematyki… Chcę, żeby moje dzieci czuły się kochane. Są przez nas wyprzytulane. Jak się kładą na mnie, to muszą się poduszkami okładać, bo mówią, że jestem niewygodna, a tatuś jest taki mięciutki. Ja też lubię się do męża przytulać, u niego jest cieplutko. W pandemii pchał nasze dzieci, by uprawiały sport. I wiesz co? One nie odczuły tego czasu jako negatywnego, nie miały depresyjnych momentów. Nie spędzały wolnych chwil, grając na komputerze. Dzisiaj, w takich warunkach, w takim świecie, w jakim żyjemy, sport dla dzieci to jest „must”. Tam zostawiają swoje emocje, wypacają kortyzol. Zmęczą się i mają od razu lepszy humor.

Mówiłaś mi, że chodzą do fajnej szkoły?

Tak, do społecznej. Edukacja dzieci to jest najsmutniejszy obszar w Polsce dzisiaj. On wpływa całościowo na nasze życie, na dzieci i na ich ambicje, na wnętrze, kompleksy lub poczucie własnej wartości i pewności siebie. Kiedy szkoła potrafi zarazić pasją, możliwości dziecka rosną, ma szersze horyzonty. Kiedy dziecko się stresuje, boi się nauczyciela, to się nie uczy. Poza tym w zwykłych szkołach nie ma też partnerstwa z rodzicami. Mój syn sobie wybrał na siłę liceum państwowe. Czuję, że podejście do dzieci go bardzo zaskoczyło. I nie wiem, czy wytrzyma tam długo…

Zdarza ci się czuć w rodzicielstwie bezradną?

Oczywiście, że tak. To przychodzi z ilością zmęczenia. Daję sobie przyzwolenie na to. Ale potem idę i przepraszam. Wtedy dziecko uczy się tego, że nikt nie jest doskonały. Trzeba mieć odwagę, żeby pójść i przeprosić takiego małego człowieka. I wytłumaczyć, co się stało. Potem ten mały człowiek zrobi tak samo wobec ciebie. Moja mama mnie nie przepraszała, zamiast tego kupowała mi rajstopy. Wiedziałam, że jak już są rajstopy, to znaczy, że mama chce, żeby było tak jak wcześniej. A to mnie bolało. Więc ja przepraszam moje dzieci.

Kostek jest już duży, poszedł w swoją stronę, ma swoją wizję świata.

Tak, a ja wychowuję dzieci dla świata, a nie dla siebie. Takie podejście ratuje matki od poczucia poświęcenia i wywierania presji na dziecku, od bycia jak bluszcz i przytrzymywania go przy sobie w życiu dorosłym

Ja sobie pozwalam na własne życie i lubię to moje życie poza dziećmi. Proponuję Kostkowi dużo rzeczy: żeby poszedł ze mną pobiegać, bo wtedy sobie trochę pogadamy, albo żebyśmy poszli do teatru. Niedawno dał się namówić. Najpierw nie bardzo chciał, ale sztuka zaczęła mu się podobać. Na przerwie już ze mną gadał, podczas drugiej części sztuki coś mi szeptał do ucha. Patrzę sobie z boku na niego, a jest ode mnie wyższy, i myślę: kiedy to się zadziało? Wracając, gadaliśmy, potem zjedliśmy kolację razem i tak dalej. Dbam o to, żeby z nim rozmawiać. Ale też uczyłam się, jak zadawać pytania dzieciom, żeby nie słyszeć tylko „dobrze”, „OK”, „nie wiem”, „źle”. Na przykład pytań: „co najbardziej w szkole cię dziś zdziwiło? Ucieszyło albo zezłościło?”. I wtedy zaczynam się dowiadywać więcej.

Taaaa. „Nie pamiętam”.

Czasem też! Moje dzieci nie uznają rozmowy, jeśli na nie nie patrzę. I nie chodzi o moment, w którym piszę maila, ale nawet o to, że odgrzewam zupę czy akurat układam papiery. U nas to nie przejdzie. „Nie patrzysz na mnie, nie słuchasz mnie”. To działa także wtedy, kiedy z Kostkiem coś razem oglądamy i dostaję SMS-a. „To oglądasz ze mną czy patrzysz w telefon?”. Dzieci pragną uważności. Czasem robimy takie randki i na wyjazd zabieramy jedno dziecko. Tola mówi: „Mamo, jedźmy na girls weekend, bo już nie mogę z tymi chłopakami”. Mam też gry związane z komunikacją, między innymi „Dobre pytania”, które bardzo polecam. One są super do zabaw nie tylko z partnerem/partnerką, ale też z dziećmi. Pytam swoje dzieci o to, co o sobie myślą. Moja córka mówi: „Ja? Ja jestem wyjątkowa”. A jeśli zdarzy się, że mój syn powie: „Ja siebie nie lubię”, to pytam: „Nie lubisz? A co lubisz?”. Albo coś takiego, co sprawdza się przy nastolatku: jedziemy na weekend i pada deszcz, Kostek mówi, że jest do dupy, jest beznadziejnie… Wtedy pytam o trzy rzeczy pozytywne, dla których warto tu być. No i powoli: „bo jest ładny hotel”, „bo jesteśmy razem”, „bo pójdę na lody”. Trzy rzeczy, a od razu zmienia się energia.

Jeszcze parę tygodni temu pytałam moje rozmówczynie o to, do jakiego świata wejdą nasze dzieci, kiedy dorosną. Dziś mogę pytać tylko o to, co daje ci nadzieję. Co takiego?

Chcę być tu i teraz. Skupiam się na emocjach i byciu z ludźmi, nie tworzę wizji świata, do którego mieliby pójść, bo bym się chyba zachlastała. Mój syn pyta: jaki mi świat zostawicie? Jego świadomość na temat dbania o ekologię jest o wiele wyższa niż moja. Mówi, że nie będzie miał dzieci. Kiedy była pandemia, całą energię zużyłam na to, żeby trzymać moje dzieci i męża na powierzchni. Mój mąż miał wtedy depresję, a ja musiałam mieć w sobie na tyle uśmiechu i słońca, żeby trzymać rodzinę i jeszcze naprawdę tysiące kobiet w Sukcesie pisanym szminką, w miarę w dobrym stanie. To mnie nauczyło być tu i teraz, i to mi pomaga obecnie, w tej trudnej sytuacji.

Co cię ładuje tym uśmiechem i energią?

Małe rzeczy i moja rodzina. Mój mąż – nie wyobrażam sobie świata bez niego, jest dla mnie jakąś energią słoneczną. Aż płakać mi się chce. Czasem sobie myślę, że tak późno go poznałam i się zastanawiam, ile nam jeszcze lat zostało. Miałam 35 lat, kiedy się poznaliśmy. Nocami przytulam się i wącham go – jego zapach mi daje dużo spokoju. Napisałam dla niego dużo piosenek. On ich w ogóle nie poczuje, bo jest drewienkiem, drwalem, moim drwalem, więc ja mu, wiesz, poezją, a on do mnie: „Co będzie na obiad?”. Niezwykle go kocham.

Dziękuję ci za rozmowę.

Olga Kordys-Kozierowska – założycielka organizacji działającej na rzecz przedsiębiorczości kobiet Sukces Pisany Szminką, dziennikarka, pisarka, muzyczka, aktorka… Zostawiam tu te trzy kropki, bo ról zawodowych w jej obecnym życiu jest wiele i szykują się kolejne. W marcu ukazała się „Miłość to czasownik”, osobista, pełna humoru i wskazówek książka o tym, jak dbać o związek.

Dodaj komentarz