Siedzimy w kuchni na Muranowie, za oknem na gałęziach pękają pierwsze pączki, Ewka wydmuchuje dym papierosa i czaruje wiosnę fioletowymi sandałkami. Kto lubi reportaż, ten zna jej teksty z Dużego Formatu. Kto lubi rozmowy o sensie egzystencji, umieraniu i z tej śmierci się podnoszeniu, a także bez wstydu oddaje się Histerycznemu Kącikowi Beauty, ten zna jej profil na IG i sławny newsletter. Ale dziś dla mnie Ewa to przede wszystkim autorka dwóch podcastów: słuchowiska Balkoniara i cyklu rozmów z Pauliną Filipowicz Nad czym się tu rozwodzić. Te dwa podcasty to przestrzeń dla nas: kobiet, u których doświadczenie macierzyństwa splotło się – w wyniku różnych kolei losu czy decyzji – z doświadczeniem rozstania z ojcem dziecka/dzieci, układania się w nowej samodzielności, dochodzenia do siebie jako kobiety niezależnej. Czasem samotnej, czasem otoczonej czułym wsparciem bliskich, ale zawsze definiującej siebie na nowo, obecnej w zadawaniu pytań: „To jakie będzie i jakie jest teraz moje życie?”.
W rozmowach z bliskimi kobietami odkrywam, że proces odchodzenia od definiowania się poprzez związek i małżeństwo dotyczy wielu z nas, także tych, które mają udaną relację z partnerem. Słowa Ewki: „Chciałam być już sobą i w tym mnie nawet moje dziecko nie powstrzyma” są o uniwersalnej drodze do siebie samej, niezależnie od tego, czy jesteśmy żonami, czy nie. Mam nadzieję, że to spotkanie będzie dla Was odżywcze i że każda z nas się odnajdzie w wizji bycia matką marzącą i robiącą bal.
Bardzo lubię twój podcast o układaniu sobie życia przez samodzielną matkę. Słychać w nim reportażystkę z krwi i kości.
Trochę ściemniam i siebie dowartościowuję, że Balkoniara jest literaturą. Tak mi się ułożyło, że jest o czym opowiadać. Kiedy urodziłam dziecko, mogłam pisać tylko o dzieciach. Trudno było mi odejść od siebie emocjonalnie i się oddać cudzej historii. Byłam tak blisko siebie i Balbiny, to było tak wielkie, że nie miałam miejsca na nic innego. Byłam oburzona, że o dzieciach i o macierzyństwie pisze się tylko do kobiecych portali i pism, a to jest najważniejsza rzecz na świecie. Udało mi się zresztą kilka tekstów o mamach puścić w Wyborczej nie tylko w dodatku dla kobiet. W rodzicielstwie jest wszystko, i filozofia, i kwestie społeczne, i problemy emocjonalne. Teraz wracam do reportażu, bo to praca, która mnie pionizuje, trzyma w ryzach i w skromności. A traktowanie swojej historii w sposób reporterski jest próbą dociekania, o co mi właściwie chodzi. Tak się słucha bohatera: o czym on tak naprawdę mi opowiada? Czy opowiada mi o swojej samotności, czy o swoim lęku, czy o tym, że czegoś żałuje? Macierzyństwo jest pierwszym moim tak dużym doświadczeniem życiowym, że mogłam sama podejść w ten sposób do siebie. I siebie potraktować na serio, jako bohaterkę swojego własnego tekstu. Balkoniarą komunikuję się ze sobą, ale i z moimi bliskimi, mówię, czego nie potrafię przekazać inaczej.
Listy w butelce. Co byś napisała w takim liście zaraz po tym, kiedy trzy lata temu pojawiła się Balbina?
Napisałabym, że zawsze byłam skrojona na macierzyństwo. Że moja wrażliwość i stosunek do świata są skrojone na posiadanie dzieci. Poczułam, że zostałam odnaleziona i że się osadziłam, że mam prawo żyć. To był mój problem przez lata: czy ja właściwie mam prawo istnieć. Bo przecież widziałam, że świat pędzi straszliwie, że władzę trzyma bardzo określona liczba osób i że potrzeba pewnej siły, żeby coś osiągać. W tym wszystkim czułam się bardzo nie na miejscu. A macierzyństwo mi pokazało, że ja też jestem pełna brutalizmu, jestem tym samym gatunkiem. To poczucie mnie nie opuściło do dzisiaj. Dałam sobie prawo do istnienia. Nie chodzi mi o to, że jestem w służbie swojemu dziecku. Chodzi mi o relacje samej ze sobą. To było wielkie powitanie ze strony świata: mogę służyć do czegoś pięknego, do czegoś większego niż ja.
To bardzo duchowe, właściwie religijne ujęcie macierzyństwa.
Poczułam się zaszczycona tym, że dołączam do tajemnicy, której nie da się zgłębić. Bo moje biologiczne istnienie jest jakąś formą zaszczytu w życiu mojego dziecka. Uważam, że tak jak kocha się swoje dzieci, powinno się kochać innych ludzi. Mój przyjaciel mnie zapytał: „Skąd wzięłaś tę myśl? Dzieci kochamy tak, jak dzieci. Dlaczego przesuwasz to doświadczenie na innych ludzi? Dlaczego innych warto tak kochać?”. Bo po prostu po coś to macierzyństwo się wydarzyło. Po coś wyposażono nas w to doświadczenie. Coś muszę z nim zrobić. I wycieka ze mnie ta miłość do świata i do ludzi, więc idę z tą miłością, tak na pałę, do drugiego człowieka. Bo się nauczyłam. Bo już rozumiem o co chodzi z kochaniem. Jak w Pieśni nad Pieśniami: nie żądasz wzajemności, chcesz dać i niech się dzieje, co chce.
Ja też to tak odczuwam: kochanie naszych najbliższych jest treningiem przed dojrzewaniem do ideału miłości. Chrześcijańskiej, buddyjskiej – jak zwał, tak zwał. Ważne jest doświadczenie stawiania drugiego ponad siebie.
W rodzicielstwie dotykasz samego stworzenia człowieka. Nie wiesz, skąd on pochodzi, wiesz, że go wytwarzasz, ale przecież mamy tyle niejasności, co rzeczywiście się tu dzieje. Wiemy, jak się płód rozwija, mamy też jakieś dociekanie, co się dzieje z psychiką, kiedy tworzy się mózg. Ale też są tajemnice, o których nie wiemy nic. Na drodze logicznego myślenia dochodzi się do pytań o jądro życia. Nikt nie ma na nie odpowiedzi. I to jest fascynujące. Samo dociekanie jest fascynujące. Dużo rozmawiamy o tym z Pauliną Filipowicz w naszym podkaście: „Nad czym się tu rozwodzić, rozmowy matek po rozstaniach”. Nie tylko o psychologicznym aspekcie macierzyństwa, ale o całym zdarzeniu filozoficzno- społecznym.
Twoje doświadczenie obejmuje też śmierć dziecka.
Pytasz o przerwanie ciąży z nieuleczalnie chorym płodem. Ten chłopiec w mojej głowie już odszedł. Już do niego nie wracam, choć myślałam, że będę go wspominać codziennie. Wydarzyło się dużo rzeczy, które mi pomogły. Moja serdeczna koleżanka dała synowi na imię Lew, a tak miał mieć na imię mój syn. Bardzo mnie ucieszyło, że jakiś Lew będzie żył. Wiesz, to nie była moja pierwsza strata. Czułam, że to jest za dużo. Że to jest straszne, że tego nie udźwignę. Że to są aż dwie straty, a może to jeszcze nie koniec, może jeszcze jakieś stracę? Dostałam wręcz organicznego poczucia obrzydzenia do biologii, do siebie, do ciała. A później robiłam wywiad z Olą Żebrowską, która mi opowiedziała o swoich stratach. I pomyślałam sobie: „Aha, no to ja przeżyję. Ile jesteśmy w stanie udźwignąć utraconych potencjalnych dzieci?”.
Czy to jest temat tabu?
Często wchodzę w dyskusję na temat przerywania ciąży z osobami z prawej strony. Nie żyję tak, jak one by chciały, ale się nie obrażam. Sama pytam: „Co się takiego stało, że jedno moje dziecko miało prawo żyć, a drugie nie?”. To jest zasadne pytanie. Ja wtedy odpowiadam sama sobie: „Dlatego że wydarzyło się to i to i po prostu nie mogłam postąpić inaczej”. Dziś mam to najgorsze i najlepsze doświadczenie. Mieszczę je w sobie. Rzeczy, które przeżywamy jako ludzie, mogą być tak radykalnie różne i budzić skrajne emocje jednocześnie. Bardzo kochałam mojego synka, który nadchodził. Potwornie trudno było mi go stracić. Jednocześnie wygrała we mnie matczyna myśl o tym, że nie mogę zrobić inaczej. Myślałam o mojej córce. Nie chciałam, żeby patrzyła na rosnący brzuch, który się skończy śmiercią. Taka możliwość napełniała mnie histerią. Wolałabym umrzeć niż znieść, że jej to przyniosłam do życia. I okazuje się, że mogę żyć z decyzją, która była na skraju mojej własnej akceptowalności. Nie jestem zintegrowana i nie chcę takiego… wellbeingu w myśleniu o aborcji, o swoich stratach. Wolałabym, żeby ich nie było, i z tym żyję. Wolałabym nie.
Czy to było tak, że poszłaś na USG i się dowiedziałaś, że masz chory płód?
Tak. Miałam jakieś swoje intuicje, że coś jest nie tak. Za dobrze się czułam. W dzień, w którym wybuchła wojna na Ukrainie, poszłam na USG. Zastanawiałam się, czy wojna będzie też u nas i czy będę spierdalać z dwójką małych dzieci. Po 3 minutach już miałam inny problem. Potem miałam diagnozę wady serca i drugą, o braku wad genetycznych. Zaczęłam więc fantazjować, że może jednak będzie dobrze, że może mi się uda przechytrzyć los. Wtedy potrzebny jest lekarz, który pomoże intelektem zatrzymać twoją biologię i zabić w tobie nierealną nadzieję, że będzie dobrze. Bo nie będzie. Mi pomogły moje przyjaciółki. Zadawały konkretne pytania. To było dla mnie bardzo trudne. Zapanować nad swoją biologią. Życie już we mnie powstało. Już się ten piec grzał.
Wtedy nie płakałaś.
Codziennie przez 3 miesiące jadłam tego samego hamburgera, ten sam zestaw z KFC. Codziennie. Nie byłam w stanie znieść tego, że cokolwiek się zmieni. Musiałam coś trzymać. Ziścił się mój największy lęk: zostałam sama naprzeciwko swojego losu. Nie żyje mój ojciec, moja matka jest daleko. I wszystko się rozpierdoliło. Już nie mogłam pisać o dzieciach. Nagle nie mogłam dalej zarabiać. Zostałam sama naprzeciwko swojego losu. Oglądałam koncert Adele i marzyłam, żeby zamienić się z nią miejscami chociaż na jedną piosenkę. Czułam się okrutnie samotna w swoim losie.
Można się śmiertelnie wystraszyć życia.
Leżałam przed zabiegiem na łóżku ginekologicznym i byłam tak samotna, że nawet nie miałam wobec kogo czuć tej samotności. I to poczucie skrajnej samotności mnie najwięcej w życiu nauczyło. Zobaczyłam, że mogę tę samotność wytrzymać i nie umrę, i że akceptując ją, jestem bardziej sobą. Mogę życie poważniej traktować. Dzisiaj widzę, że wygrałam jakąś grę: coś mi odebrano, ale później przyszłam i sama wzięłam coś, co jest o wiele większe. A nie miałam nic, dziecko trzymałam za rękę, za mną stała przyjaciółka. Potem doszła społeczność na instagramie, która mnie codziennie wyciągała do życia. Leżałam na balkonie całe poprzednie lato, dosłownie kładłam się na deskach i czytałam Simon Weil. I czekałam, aż się zrobi we mnie miejsce.
Traktujesz życie poważnie. Więc jako mama…
…jestem kompletnie niezadaniowym człowiekiem. Nienawidzę spacerów, w ogóle na nie nie chodzę. Nie zmuszam się do niczego. Nie jestem cierpiętnicą i się nie poświęcam. Budzę moje dziecko godzinę wcześniej, żeby przed wyjściem do przedszkola mogło sobie zrobić rozpierdol i wszystkie te afery, i wpaść mi w ramiona, i popłakać, i śmiać się. Dziś chciałam Balbinie założyć spodnie, ale się uparła, że nie. Darła się, że ich nie założy, nie ma mowy. Byłam zachwycona. Jeśli ona się potrafi tak wydrzeć o to, że chce czegoś zamiast czegoś innego, to wszystko w porządku. Spełniłam swoje zadanie. Niczego przed nią nie udaję. A wiesz dlaczego? Dlatego, że przeżyłyśmy razem już różne rzeczy i nie mam żadnych złudzeń, że ja jej przed życiem niestety nie ochronię. Wydaje mi się, że to jest charakterystyczne dla rodzin, które się rozpadły. Było tyle bólu, że jedyne, co mi pozostaje, to być sobą. Być matką marzącą, matką poetką. Może moje dziecko kiedyś obdarzy mój sposób życia nienawiścią. Może będzie mówiło, że jestem pierdolnięta, i będzie wściekłe na mnie, że kiedy nie miałam pieniędzy, kupowałam kwiaty cięte do wazonu i jadłam hot dogi z Żabki. Bardzo prawdopodobne. Ale po tych wszystkich wydarzeniach ekstremalnie chciałam być już sobą i w tym mnie nawet moje dziecko nie powstrzyma, nawet jej złość, która z pewnością w wieku nastoletnim przyjdzie. Zresztą: oby.
Myślę, że dzieci się w ogóle nie koncentrują na hot dogach. Chcą mieć miłość i rodzica, który żyje bez lęku.
Tak, a ja mam taki gest wewnętrzny: zróbmy sobie bal. I robię ten bal, czasem codziennie. Mam taką potrzebę, tak lubię żyć. I moja córka też, zresztą nabrałam takiej odwagi do balu dzięki niej.
Bywasz oceniana przez pryzmat tego, jaką jesteś mamą?
Uważam, że Polska kocha matki. Dostaję same pozytywne komunikaty i od kiedy jestem matką, jestem o wiele lepiej traktowana społecznie. Więcej jest mi wybaczane, i słusznie. Dostaję trochę więcej przestrzeni i więcej dobroci. Kiedy potrzebuję pomocy, to ją dostaję, zarówno tę systemową, jak i od ludzi, obcych i bliskich. Polskie prawo jest często po stronie kobiet. Oczywiście nie mówię o kwestiach aborcyjnych. Poza tym bardziej się podobam mężczyznom. Jesteśmy w kraju, gdzie MILF jest najczęściej wpisywaną kategorią w Pornhubie. I wiesz, ja się po prostu czuję kompetentna jako matka. Naprawdę umiem wszystko. Czasem coś mi nie wyjdzie, ale jeśli zapomnę wymienić piżamę w przedszkolu jednego dnia, zrobię to następnego i nikt nie ma pretensji do mnie. Jedyną osobą, która by mogła ukręcić bat pretensji, jestem ja sama. Nie bądźmy śmieszni, że to ma jakieś znaczenie w ogóle, te drobiazgi, które nam się czasem wysypują z rąk. To nie ma żadnego znaczenia, przecież wiadomo, że jestem dobrą matką. Odkąd Balbina się urodziła, traktowałam ją jak kamień filozoficzny. Kocham tę dziewczynkę obłędnie i dużo o niej myślę, na wiele, wiele nieoczywistych sposobów. Robię, co mogę, jak każda z nas.
A Twoja mama?
Moja mama miała swoje trudności, dziś odnajduję różne tropy, które pomagają mi ją zrozumieć. Uważam, że trzeba odpuścić swojej matce, żeby być dobrą matką. Niektóre kobiety mówią: „Nie miałam dobrej relacji z matką, w związku z tym sama nie chcę mieć dziecka, żeby go kiedyś nie skrzywdzić”. Ja jestem absolutnie przekonana, że moja córka nie będzie przeze mnie skrzywdzona. To znaczy – będzie, ale w ramach normy, w jakiej każdy człowiek robi krzywdę drugiemu człowiekowi, piętno po matce ma każdy. Ale nie w taki sposób, że jej czegoś nie dam. Dam jej absolutnie wszystko, bo mam w sobie pokład miłości. Ciekawe skąd się bierze miłość, no nie? Można ją po prostu nagle wziąć. Mój ojciec pochodził z trudnej rodziny, gdzie miłości było bardzo mało, a przemocy dużo. I był najlepszym ojcem – bez terapii. Był fontanną czułości i miłości. To mi daje dużą wiarę, że to po prostu jest w nas. Oczywiście lepiej być matką po terapii niż nie. Ale kiedy przychodzą do mnie koleżanki w ciąży, to nie mówię im, żeby poszły na terapię i się przyglądały swojej relacji z matką, tylko żeby coś dla siebie zrobiły. Żeby się jakoś spełniły. Musisz dbać o swój komfort, żeby nauczyć tego swoją córkę. Uczysz tylko i wyłącznie swoim przykładem. Dlatego musisz być w dobrej formie. W dobrym nastroju. Umieć brać, umieć dawać. Sięgać po różne rzeczy, z zachłannością na życie, z apetytem. Nie nauczysz tego dziecka, wysyłając je na jakieś zajęcia. Ono się tam tego nie dowie. To jest niby takie banalne, a mnóstwo ludzi żyje, robiąc w wychowaniu ruchy pozorne.
Apetyt na życie jako wyposażenie rodzica, dobre.
Jestem przywiązana do idei aury. To jest to, co wytwarzasz, co sprawia, że dom jest ciepły. I czy jest w nim miejsce na złość czy nie. Czy mogę robić afery co rano? Możesz. Wiele razy byłam świadkiem szarpaniny rodziców z dziećmi. „Chodź już, jesteśmy spóźnieni”. Nie robię tego mojemu dziecku. Chcemy mieć poranki, które są miłe. Takie same są wieczory. Ja się uparłam, że my będziemy mieć dobre życie.
To mówi matka marząca, matka poetka.
Pozwalam sobie na życie miłosne, życie pełne romantyzmu, poezji właśnie, przyjaźni. Wróciłam do rożnych nastoletnich elementów. Czuję się jak matka hipiska, są ciocie, jest jedzenie, kolacje, szabasy, iftary, przyjaciele, urodziny, córki przyjaciół. To jest życie, jakiego chciałam, o jakim marzyłam. Cieszę się, że moja córka to też dostaje.
Cher w Syrenach.
Tak, trochę tak! I czasami pozwalam dziecku wskoczyć na łóżko w butach, bo widzę, jak się śmieje. I ja się też śmieję i potem razem zmieniamy pościel. Albo włączam jakąś piosenkę i tańczymy do niej o 6 rano. Funduję jej różne przygody. „Balbi, chyba dzisiaj nie idziesz do przedszkola, bo masz wycieczkę z ciocią”. I jedno muzeum, i drugie, i fabryka cukierków. Czasami chcę zrobić jej taką niespodziankę, że dostaje wszystko, całą frajdę tego miasta. Dzisiaj jest dzień pt. „Wszystko”. Albo: wchodzimy do Rossmanna i Balbina chce brokatową kulę do kąpieli. Nie mamy wanny i już jej coś dziś kupiłam. Ale i tak tę kulę kupuję. Nie mówię: „Balbinko, to są pieniążki”, i tak dalej. Tylko mówię: „Wiesz co, kupimy tę kulę. Kiedy pójdziesz pod prysznic, będziesz ją polewać wodą i zobaczymy, co się stanie”. Ja, jako dorosła, czasami kupuję sobie buty w histerii, bo mam jakiś trudny moment. Robię sobie takie święto i chcę jej też robić święto. Nie znaczy to, że buty są zamiast, obowiązkami zajmujemy się również, ale te światy mogą się w nas po prostu pomieścić. Nie wszystko musi być takie potwornie użytkowe. Życie nie musi być pragmatyczne. I czuję, że to jest dobre życie. Bez udręczenia, chodzenia po zakupy, wściekła, sfrustrowana. Bez przynoszenia tych toreb, jak wielbłąd, krzycząc na dziecko albo będąc jakoś na smutno bez kontaktu. No fucking way. Ja sobie tego nie robię. Nikt mi w życiu już nie odbierze tego, że mam na coś ochotę. Nikt. Uważam, że to jest dobra metoda wychowawcza.
To jest dobra metoda samowychowawcza.
Tak, nie spuszczasz z tonu. I we dwie jest raźniej tak się wychowywać w tym. Wybrałam córce imię Balbina na przekór modzie na twarde imiona. Chciałam dać jej imię mięciutkie, otwierające serduszka, słodkie. W tym jest możliwość sięgania gdzie indziej niż w twardości. Moje dziecko słyszy, że jest wybitne i wspaniałe. I tak też jej mówię o życiu, o świecie, nie idealizuję, ale pokazuję że nawet jak jest coś trudnego, o czym rozmawiamy, co przeżywa, to może być coś jeszcze. Może wychowuję drugą Dodę Elektrodę?
Jeżeli wychowujesz królową życia, to cudownie.
Są kobiety, które sobie odmawiają wszystkiego. Nie kupią sobie drugiego kremu do rąk, bo mają jeden, nie kupują, mimo że je stać i mają ochotę na jakiś gest wobec siebie. Bo myślą, że nie zasłużyły. To by była moja porażka w życiu, gdyby moje dziecko się zastanawiało, czy może sobie iść paznokcie zrobić, mając na nie pieniądze. Mój ojciec kiedyś sprzedawał kwiaty. Mówił: „Jak ci nie idzie, to musisz iść sobie kupić coś bardzo drogiego”. Czujesz, że opadasz? To idź i wypierdol nawet ostatni hajs. Wiadomo, kiedy jesteś rodzicem, to masz pięć ostatnich hajsów, ale idziesz i ładujesz w siebie na oślep. Kiedy w pracy jest mi trudno, kiedy nie mam pomysłów, to wydaję pieniądze. To mnie mobilizuje do tego, że jednak wstaję. I sięgam po więcej, bo chcę fajnego życia. Bo chcę, żebyśmy miały więcej komfortu, więcej czasu, mniej stresu, mniej napięcia. Po tym, co przeszłam, a straciłam wszystko: dziecko, dom, mieszkanie, małżeństwo, pracę, to ja naprawdę nie dam sobie nic odebrać. Przede wszystkim sobie samej.
Rozmawiałam o tym z Pauliną w naszym podkaście, o którym już wspomniałam, żeby sobie naprawdę nie odbierać. Życie jest naprawdę trudne, i dla nas i dla naszych dzieci, tego, co ciężkie, w życiu nie unikniesz i jak jesteś przed czterdziestką, to już wiesz, że nikt nie pozostał ocalony od bólu. Więc skoro życie taką właśnie ma odsłonę, to naprawdę nie wolno sobie dokładać. Trzeba sobie pomagać. I ja chcę, żeby to wiedziała moja córka, ba! Ja mam nadzieję, że ona to wyssała z mlekiem matki.
Dziękuję ci za tę rozmowę.











