kocham moją pracę trójgłos

Kiedy biznes mamy nie działa

Trójgłos, czyli trzy rozmowy na jeden temat

Kiedy biznes mamy nie działa

Znam wiele kobiet, w których urlop macierzyński albo macierzyństwo samo w sobie, uruchomiło potrzebę własnego biznesu. Nie wszystkie pomysły odniosły sukces. Może wcale nie taka jest ich rola?

Nie mamy powrotu do pracy sprzed ciąży. Bo nikt już na nas nie czeka albo dlatego, że życiowo za wiele się u nas zmieniło, by ciągnąć za sobą stary etat. Szukamy. Blisko – co się przydaje w grupie rodziców i dzieci, i dalej – realizujemy pomysły, na które do tej pory nie miałyśmy przestrzeni. Mamy moc – osobna od spraw dzieci strefa samorozwoju dodaje skrzydeł – i atuty nie do podważenia. Czasem robimy to dla pieniędzy, czasem nie stoją nam one na drodze. Dziś rozmawiam z Ewą, Kasią i Kingą, mamami, które same zostały swoimi szefowymi. Z różnymi skutkami. Dzielą się swoimi doświadczeniami, żebyście wy, mamy na początku swoich biznesowych poczynań mogły wyciągnąć własne wnioski. Powodzenia.

*

Ewa, mama Jagody i Wandy, stworzyła na Ursynowie księgarnię Mała Buka. Oprócz sprzedaży książek w przyjemnej przestrzeni organizowała przyjęcia urodzinowe, zajęcia literackie, spotkania z autorami i ilustratorami, zajęcia edukacyjne dla dzieci, warsztaty dla szkół i przedszkoli. Stale współpracowała z Urzędem Dzielnicy Ursynów przy organizacji Nocy Muzeów, bywała na piknikach, Targach Śniadaniowych i Weekendzie Księgarń Kameralnych. Małą Bukę zmuszona była zamknąć w zeszłym roku, po 5 latach działalności. 

Po obejrzeniu filmu „Masz Wiadomość” z Meg Ryan marzyłam o uruchomieniu małej księgarnio-kawiarni. Jak to się zaczęło u ciebie?

Aż tak romantycznie to nie było, chociaż znam osobę, która właśnie dlatego otworzyła księgarnię dziecięcą. W moim przypadku zdecydowała z jednej strony pasja do książek dziecięcych, a z drugiej – konieczność zmiany pracy i możliwość rozpoczęcia czegoś nowego.

Czym okazało się takie własne miejsce? Spełnieniem marzeń czy pułapką z wiecznie nakręcającą się pracą?

Wszystkim po trochu: spełnieniem marzeń, bo robiłam to, co lubiłam, i moja praca miała sens, ale też niekończącą się w niej obecnością. Wymagała ciągłej kreatywności, podejmowania decyzji i planowania.

Długo czułaś, że zmierzasz w dobrym kierunku?

Przez większość czasu tak. Szczególnie, jak po spotkaniach literackich przychodzili uczestnicy i dziękowali, oraz wtedy, kiedy w księgarni pojawiali się nowi czytelnicy zwabieni poleceniem innych, którym dobrze dobraliśmy książki.

Co okazało się tym strzałem, który był początkiem końca? Mogłaś to przewidzieć? 

Nie było czegoś takiego bezpośrednio. Początkiem końca było w zasadzie wprowadzenie darmowych podręczników i dystrybucja ich z pominięciem księgarń. Potem w pobliżu otwarła się druga księgarnia, która miała być tylko dla dorosłych, ale nie do końca była. Po drugiej stronie skrzyżowania powstał punkt odbioru Bonito, na dole budynku Empik Papiernik. Zmienił się właściciel naszego lokalu i zaczęły się podwyżki czynszu, opłaty za reklamy na budynku, wszystkie usługi zaczęły również drożeć (ochrona, koszty pracy itp.) – głównie za sprawą podniesienia płacy minimalnej. Poza tym zlikwidowano handel w niedzielę, więc na organizowane przez nas zajęcie gwałtownie zaczęła spadać frekwencja, o samej sprzedaży nie wspominając. Klienci przychodzili do nas dowiedzieć się, co polecamy, bo robiliśmy to świetnie, a potem zamawiali książki w internecie. Brak stałej ceny książki, wykluczanie księgarń przez wydawnictwa i hurtownie oraz traktowanie książek jako zwykłego towaru, a nie czegoś, co jest częścią naszej kultury, powoduje pogorszenie bytu wielu takich miejsc.

Długo walczyłaś? Miałaś szansę? 

Najtrudniejszy był ostatni rok, doszłam do ściany i żaden pomysł ratowania sytuacji już nie działał. Zamknięcie księgarni było wtedy najlepszą, ale zarazem najtrudniejszą decyzją.

Czego nauczyło cię to doświadczenie? Myślisz o kolejnej własnej działalności? 

Prowadzenie własnej firmy uczy spojrzenia na świat z perspektywy pracodawcy, zarządzania ludźmi, podejmowania decyzji i organizacji oraz bardzo ograniczonego zaufania. Na razie nie planuję niczego podobnego.

Dziękuję za rozmowę. 

 

*

Kasia to kobieta wizja, pomysł i działanie. Bez wielkich biznesplanów. Z entuzjazmem. Bez ciśnienia na światowy sukces, z akcentem na pasję i satysfakcję. Zawieszanie i odwieszanie działalności być może jest jej strategią, a może to godzenie prowadzenia interesów i bycia mamą trzech chłopaków: Leona, Tymona i Tytusa.

Masz głowę do interesów? 

To jest trudne pytanie. Głowę pełną pomysłów na interesy mam, ale czy przynoszą mi one dochód, to już inna sprawa. Odkąd pamiętam, uwielbiałam sprzedawać, zaczynając od koniczyny zebranej na łące i niewinnej zabawie z dzieciakami z podwórka w sklep, kończąc na kierowniczym stanowisku w dużej firmie korporacyjnej z 25 osobowym zespołem. Muszę się przyznać, że jestem bardzo słaba w cyferkach, gdyby nie mój mąż, który nad tym panuje, dokładałabym do każdego biznesu. Całkiem możliwe, że on to robi, ale mi o tym nie mówi.

Z pewnością nie brakuje ci pomysłów. Co już zdążyłaś zrobić na własny rachunek?

Pomysłów mam mnóstwo, to prawda, ale z braku czasu i kasy, tylko niektóre realizuję. Uwielbiam proces twórczy, wymyślanie, poszukiwanie inspiracji, dopieszczanie szczegółów. Stworzyłam markę Radosna Fabryka z dziecięcymi i kobiecymi akcesoriami, Pacz tipi z namiotami, @Bloom.clth z ubraniami dla kobiet, a obecnie zajmuje mnie tworzenie scenografii do sesji foto i reklam – tu działam jako croco_crew, ale to nie koniec… Przygotowuję się aktualnie do największego i najważniejszego projektu, ale o tym jeszcze nie będę mówić.

Zeszłej wiosny gotowałyśmy się na lniane kombinezony Bloom. Modowa marka to było twoje marzenie czy dobrze przemyślany skok na hit sezonu, czyli len? 

Kombinezony powstały z potrzeby chwili, pierwsze egzemplarze odszyłam 2 lata temu, byłam wtedy jeszcze mamą karmiącą i potrzebowałam czegoś wygodnego i luźnego. Ubrania, które ułatwi mi życie w podróży. Powstały kombinezony w 30 kolorach. Nie mogłam się zdecydować, więc stworzyłam prawie wszystkie możliwe barwy, wzory i struktury tkanin. To raczej nie był zbyt dobrze przemyślany ruch. Zainwestowałam w tkaniny i produkcję sporo kasy, bo byłam pewna spektakularnego sukcesu marki, a fakt jest taki, że mam do tej pory kilka modeli, które leżą w czeluściach magazynu. Spełniłam swoje marzenie i powstały modele kombinezonów, które były ręcznie haftowane, ale mam je wszystkie na swojej półce, nie sprzedałam żadnego egzemplarza.

Jakie masz przemyślenia po dotknięciu tematu mody kobiecej? 

Bloom jest marką, którą tworzyłam od początku trochę inaczej niż moje pozostałe marki. Stworzyłam sklep, sama zrobiłam zdjęcia, na których byłam modelką – wszystkie powstawały podczas naszych rodzinnych podróży. Wyprodukowałam zapas ubrań, zrobiłam magazyn. W pozostałych markach wszystko robię na indywidualne zamówienie, a tu miałam wszystko gotowe, zapakowane w woreczki z wyhaftowaną nazwą marki, pięknie pachnące i czekające na nowe właścicielki. Kombinezony się sprzedawały, ale ich fason nie każdej kobiecie odpowiadał. Najbardziej frustrujący był dla mnie proces zwrotów. Wiem, że takie jest prawo, możesz kupić i oddać, przyzwyczaiły nas do tego gigantyczne koncerny tekstylne, wręcz zachęcają do kupowania i zwracania. Nie rozumiem ich polityki. Sieciówki też mają ceny, z którymi nam, małym przedsiębiorcom nie sposób konkurować, nie raz musiałam odpowiadać na pytanie: dlaczego te kombinezony są takie drogie?

Instagram marki milczy, sklep nie działa, Bloom wróci? 

Marka jest, sklep będzie odwieszony, jak pojawią się nowe produkty. A nowe produkty pojawią się, jak wróci mi wena. Po 10 latach jestem trochę zmęczona, muszę złapać oddech. Prowadzenie własnego biznesu, bez wielkiego zaplecza finansowego, bez inwestora – nie liczę tu mojego męża, który codziennie dzielnie walczy w korporacji, pomiędzy ogarnianiem obiadu a zabawą z dziećmi, to nie jest prosta sprawa. Dodatkowo zadaje sobie nieustannie pytanie, czy warto w obecnym czasie produkować i nakręcać konsumpcjonizm, który przekłada się na stan naszej planety. Jak w wyważony sposób zarabiać, produkując kolejne rzeczy? Jest wiele za i przeciw – myślę, że znajdę jakieś dobre rozwiązanie, żeby spełniać się artystycznie i zarabiać na życie.

Podoba mi się twój brak ciśnienia, nie boisz się zapomnienia klientów. Mało popularny model biznesowy. Skąd taka postawa? 

Moje stałe klientki wiedzą, że mogą do mnie napisać, zadzwonić, a ja im zawsze pomogę. Po tylu latach w tym biznesie z wieloma dziewczynami łączy mnie swoistego rodzaju więź. Radosną Fabrykę od zawsze prowadzę w taki sposób, że wszystkie produkty powstają na indywidualne zamówienie. Mam katalogi ze zdjęciami, które klienci mogą otrzymać na maila i zobaczyć przykładowe produkty. Następnie proces tworzenia jest już wspólny, razem wybieramy tkaniny, ustalamy szczegóły wykończenia, później jest realizacja i wysyłka. Myślę, że jest to dobry sposób, może mało popularny, ale pozwala mi to na wykorzystanie zapasów tkanin, które mam, a to z kolei daje mi poczucie, że nie przyczyniam się zbytnio do zanieczyszczenia planety.

Dziękuję za rozmowę. I czułość dla planety. 

 

*

Kinga, mama Toli i Tymka, przygodę z szyciem zaczęła na studiach, a na macierzyńskim zaczęła szyć zabawki. Jak sama mówi, zawsze ciągnęło ją do rzemiosła. Jej plan na biznes dyktowała sytuacja, w której się znalazła – wiedziała, że nie ma już powrotu do pracy. Marka nie przetrwała. Kinga odnalazła się w fotografii. Jej zdjęcia znacie z naszych sesji. Czego nauczyło ją doświadczenie pierwszego biznesu? 

Twoja historia jest o tym, że byłaś na macierzyńskim, nie miałaś już szansy powrotu do swojej starej pracy i pomysłu na działanie? 

W domu „siedziałam” 5 lat – cudzysłów jest tu bardzo ważny (śmiech), bo z odpoczynkiem i siedzeniem nie miało to wiele wspólnego. Między dzieciakami jest mała różnica wieku, początki były ciężkie. Nie wyobrażałam sobie po takim czasie powrotu na etat. Byliśmy pierwszymi osobami w naszym towarzystwie, które zdecydowały się na dzieci. Nie chciałam zamęczać znajomych opowieściami o mojej codzienności, rozszerzaniu diety czy pieluchach. Czułam się trochę odosobniona. Na spotkaniach ze znajomymi próbowałam się od tego oderwać, ale nie było to proste. Więc przez te pięć lat bardzo się zmieniłam, wycofałam, moja pewność siebie bardzo osłabła, choć nigdy nie była duża. Bardzo chciałam mieć coś swojego, żeby móc kontrolować ten czas pracy i być maksymalnie dużo z dziećmi.

I tak zrodził się pomysł na szycie zabawek. Sama je robiłaś?

Przez pewne perturbacje praktycznie całą ciąże byłam w domu. Wtedy zaczęłam nałogowo szyć zabawki, właśnie dla tej małej istoty, która miała się pojawić. Szybko stały się ulubieńcami córki. Pierwszym modelem, który został w sumie tylko samplem, była sowa. Tola się z nią nie rozstawała, nawet jej jednym z pierwszych słów była „sioi”, czyli „sowa”. Jednak wtedy był bum na sowy, stwierdziłam, że z czymś takim się nie wybije. Powstał więc jedyny w swoim rodzaju Wróbel – szary dresowy, z kolorową grzywką. Tola dla niego porzuciła sowę, a nową zabawkę ochrzciła imieniem Bubel. (śmiech)

Znajomi, chcieli kupić Wróble dla dzieci i tak powstało sporo egzemplarzy, każdy trochę inny, bo nie dało się tak samo wszyć oczu czy dzioba. Był też kot, kolorowa stonoga, grzechocące gwiazdki, poduszki, króliki z bardzo długimi, cienkimi kończynami i malowanymi buziami. Pojawiło się kilka sztuk kuchennych rękawic i toreb na zakupy. Zabawki z założenia miały być dla najmłodszych, z polskich tkanin, bez małych elementów.

Miałaś przemyślany plan czy działałaś spontanicznie? 

Nie było konkretnego planu, zamawiałam na bieżąco materiały. Jakoś nie chciałam tego powierzać szwalni. Poza tym wydawało mi się, że te zabawki mają duszę i to ja muszę je wyciąć. Piotrek, mój mąż, zaprojektował mi nowe logo, wydrukowaliśmy metki. Powstały konta na Instagramie, Facebooku i na platformie z rękodziełem. Po cichu liczyłam, że to wypali, ale ciągle czułam niepokój związany z tym, że dzieci lada moment pójdą do przedszkola, a ja będę musiała zacząć szukać pracy.

I coś poszło nie tak.

Chałupnictwo (bo tak to nazywałam) nie miało sensu. Nie byłam w stanie przyśpieszyć szycia, zaczęło mnie męczyć szycie tych samych zabawek w kółko. Stwierdziliśmy, że to mój kolejny ze stu pomysłów, na który się bardzo napalam, ale ten zapał szybko minął. Nie wierzyłam w ten projekt na tyle, żeby zainwestować większe pieniądze. Podskórnie już wiedziałam, że nie odkryłam jeszcze swojego powołania.

O co wzbogaciło cię to doświadczenie? 

Wtedy to był kolejny zawód. Czułam wielki niepokój, nie wiedziałam, co się ze mną stanie po macierzyńskim, myślałam, że każdy pomysł będzie się kończył podobnie. Ludzie chyba zaczęli mnie traktować jak marzyciela, który będzie prędzej czy później musiał wrócić na etat. Teraz myślę, że po prostu trzeba próbować, pomysły wcielać w życie, zwłaszcza jeśli mamy taką możliwość. Zweryfikować, czy to jest to. Nie przejmować się niepowodzeniami. Do dziś kilka osób doprasza się o Wróble, ja już jednak rzadko wyjmuję maszynę z szafy, mimo że zabawki od dwóch lat leżą wykrojone. (śmiech)

Nadal działasz na własną rękę, tylko w innej branży, zajęłaś się fotografią – sama sobie sterem, żeglarzem okrętem to twoje motto działania? 

Fotografia to rzecz, która mi towarzyszyła od dawna. Robiłam sesje koleżankom, miałam nawet za sobą sesję ciążową przy budowlanych halogenach, jednak jakoś nie myślałam o tym poważnie. Znajomi brali śluby, rodziły się dzieci, na początku robiłam zdjęcia za darmo. Wymyśliliśmy z Piotrkiem nazwę „Proste historie” – nie byliśmy świadomi, że nazywalibyśmy się jak jeden z większych producentów mrożonek. (śmiech) Powstało Observatorium. Sprzęt już był, Piotrek zadbał o stronę i identyfikacje. No i tym sposobem działam już dwa lata. Marzenie o własnym biznesie się spełniło. Czy żałuję, że tak długo byłam z dzieciakami i wypadłam z obiegu? Na pewno nie, bo dzięki temu jestem tu, gdzie jestem. Praca sprawia mi ogromną przyjemność. Dla dzieci mam masę czasu, jak trzeba jechać do lekarza, to jestem, Tola rzadko siedzi na świetlicy. Nadal nie wyobrażam sobie powrotu na etat. Teraz czuję, że mam idealny balans, wychodzę z domu, spotykam się z wieloma fantastycznymi ludźmi, potem wracam do czterech ścian i mogę w spokoju posiedzieć przed komputerem, odebrać dzieci. To trochę jak z miłością, jak już ją spotkasz, to po prostu wiesz, że to jest to. Ja właśnie tak mam z fotografią. Kiedy przychodzą dni, w które mam więcej wolnego, nie mogę sobie znaleźć miejsca. Fotografowanie to właśnie to, co chcę robić. Cieszę się, że miałam czas na kilka nieudanych pomysłów.

Dzięki za rozmowę. 

*

Czy wy też macie za sobą pierwsze doświadczenia z własną działalnością? Dzielcie się z nami w komentarzach tym, co się udało, i tym, co okazało się być lekcją przed przyszłymi sukcesami.