Nie mogłam rodzić naturalnie, musiałam mieć cesarskie cięcie – wyznaje Kasia – Ale nie rozpaczałam z tego powodu. Wiem, że istnieje kult porodu naturalnego, ale nie uległam temu. Dlatego, gdy słyszę, że cesarka to nie poród, krew mnie zalewa!
Kasia Szymków to założycielka bloga „Jestem Kasia” a także jedna z najbardziej znanych i cenionych modowych influencerek w Polsce. Jej styl łączy w sobie elementy retro z minimalizmem, paryski szyk z nowojorską nowoczesnością. Słowem, który najlepiej ją określa, jest „klasa”. Kasia stroni od mediów, a tym samym od skandali, nie zdecydowała się na przeprowadzkę ze Śląska do Warszawy, nie bywa na celebryckich eventach. Po prostu robi swoje, zawsze na własnych warunkach. A co to oznacza? To, że dzieli się z ponad 300 tysiącami obserwatorów na Instagramie tylko tym, czym chce. O tym, że wyszła za mąż, powiedziała dopiero, gdy wyruszała z mężem w podróż poślubną. O swojej ciąży – gdy brzuszek był już wyraźnie widoczny. Teraz, na naszą prośbę, zdradza, jak macierzyństwo zmieniło jej codzienność, a także – ją samą. To wyjątkowy wywiad, bo Kasia nie udziela ich wielu. Dlatego tym bardziej zapraszamy do lektury!
Kasiu, wkrótce miną cztery lata, odkąd zostałaś mamą. Wiem, że pokochałaś tę nową rolę. Zdradzisz, co podoba Ci się w niej najbardziej?
Zachwyca mnie ta czuła relacja, jaka wytwarza się między matką a dzieckiem. To naprawdę niezwykła bliskość, której nigdy wcześniej nie zaznałam. Wzrusza mnie, że jestem najważniejszą osobą w życiu mojego synka i że razem z mężem jesteśmy dla niego najatrakcyjniejszym towarzystwem (śmiech). Kocham patrzeć na to, jaki jest szczęśliwy, po prostu będąc z nami.
A jak pojawienie się na świecie Tymoteusza wpłynęło na Wasze życie? Sporo się zmieniło?
Wszystko się zmieniło, i to o 180 stopni. Wiesz, wcześniej oboje z mężem byliśmy takimi „wolnymi ptakami”. Tylko we dwoje, mogliśmy snuć różne plany, a potem zmieniać je nawet z dnia na dzień. Dużo podróżowaliśmy, robiliśmy to, co chcieliśmy i kiedy chcieliśmy. I, szczerze mówiąc, zastanawiam się teraz, co ja robiłam z czasem wolnym. Wychodzi na to, że chyba go po prostu marnotrawiłam (śmiech). Wciąż mam przecież podobną liczbę współprac, zobowiązań i publikacji, a tego czasu dla siebie może jakieś 10% w porównaniu do tego, co było kiedyś (śmiech).
Jesteś jedną z najbardziej wpływowych influencerek modowych na Instagramie. Czy czułaś presję, by powiedzieć swoim obserwatorom o ciąży?
Nie, to była moja własna decyzja. Po prostu byłam szczęśliwa i chciałam się tym szczęściem podzielić. Pragnęłam też powiedzieć o tej dużej zmianie w moim życiu, która nadchodziła. Zrobiłam to na własnych warunkach i wydaje mi się, że raczej subtelnie, tak w moim stylu. Zresztą, od początku mojej działalności w mediach raczej ostrożnie pokazuję życie prywatne. Nie informowałam o przygotowaniach do ślubu, nie robiłam relacji z wesela. Później opublikowałam jedynie polaroid z przyjęcia i za jego pośrednictwem ogłosiłam, że wyszłam za mąż oraz, że zaczynamy podróż poślubną. Wiedziałam więc, że nie będę relacjonować tych 9 miesięcy ciąży. Nie chciałam, by ktokolwiek mnie oceniał. Pewne skrawki codzienności chcę zachować dla siebie, bo zwyczajnie nie mam potrzeby, by dzielić się zawsze i wszystkim. Moi obserwatorzy chyba też tego ode mnie nie oczekują.
Te dziewięć miesięcy ciąży to dla niektórych z nas całe wieki. Ale są i takie kobiety, które twierdzą, że mogłyby być w ciąży cały czas. Ja się do nich na pewno nie zaliczam (śmiech). A jak Ty wspominasz ten okres?
Ja czułam się w ciąży naprawdę bardzo dobrze. Lubiłam mój ciążowy brzuszek, więc chętnie go podkreślałam. W mojej garderobie nie zagościło jednak coś takiego, jak moda ciążowa. Przez dziewięć miesięcy nosiłam takie same ubrania, jak przed ciążą. Jedyne stricte ciążowe rzeczy, jakie kupiłam, to legginsy z miejscem na brzuch – bo ten, wiadomo, szybko się powiększał. Lubię oversize i mam takich przydużych rzeczy sporo w szafie, dlatego miałam w czym wybierać. Tęskniłam tylko za dżinsami, bo w pewnym momencie już nie mogłam się w nie wcisnąć. Ucieszyłam się, gdy kilka miesięcy po porodzie znów mogłam do nich wrócić. Miałam szczęście, bo w moim przypadku zmieniła się tylko wielkość brzucha. Reszta sylwetki pozostała w zasadzie taka sama.
Mówimy teraz o zmianach, jakie zachodzą w ciele. A jak z tymi, które ciąża powoduje w naszej głowie? Jak czułaś się psychicznie przez te dziewięć miesięcy?
Cieszyłam się na myśl, że zostanę mamą i, szczęśliwie, będąc w ciąży nie doznałam wielu stresujących sytuacji. Wydaje mi się nawet, że dzięki ciąży zaczęłam być dla siebie bardziej wyrozumiała. To zmiana, która mnie cieszy. Bo kiedyś byłam dla siebie surowa. Mówiłam do siebie, nawet w myślach, niefajnymi słowami, byłam krytyczna wobec tego, jak wyglądam. W ciąży stałam się dla siebie życzliwsza i teraz, prawie cztery lata po porodzie, to kontynuuję (śmiech). Wiadomo, że nie wyglądam już dokładnie tak, jak przedtem. Moja skóra się zmieniła, zwłaszcza na brzuchu. Wiesz, kiedyś myślałam, że te zmiany fizyczne będą dla mnie strasznym problemem. Tymczasem w ogóle się tym nie przejmuję. Nie dążyłam też absolutnie do tego, żeby wrócić do sylwetki i zaraz po porodzie być superfit. Ciąża, poród i macierzyństwo wyzwoliły mnie od perfekcjonizmu, dały mi luz. Wcześniej, choć jestem z natury drobna, przeżywałam każdą najmniejszą fałdkę widoczną na zdjęciu, każdą niedoskonałość. Teraz nie czuję już potrzeby bycia idealną.
Mówisz, że nie było wielu stresujących sytuacji – czyli kilka niestety było. Myślę, że żadnej z nas nie uda się całkowicie uniknąć takich momentów podnoszących ciśnienie. Jesteś gotowa o nich opowiedzieć?
Tak, nie ma problemu. Pierwsza historia jest – z dzisiejszej perspektywy – nawet zabawna. Razem z mężem zdecydowaliśmy wykonać badania prenatalne. Pani doktor poinformowała nas, że jeśli wszystko będzie w porządku, to wyniki przekażą nam podczas kolejnej wizyty, nie będą telefonować. Jeśli jednak coś będzie nie tak, to od razu zadzwonią. I nagle, po kilku dniach – telefon z kliniki. Lekarka nigdy wcześniej do mnie nie dzwoniła, więc byłam przekonana, że stało się coś strasznego. Zamurowało mnie. Naprawdę, gdy zobaczyłam na ekranie jej numer, mój świat się na chwilę zatrzymał, a te sekundy wlekły się jak godziny. Tymczasem chodziło o najzwyklejsze przesunięcie terminu naszej wizyty (śmiech). W badaniach wszystko wyszło absolutnie w porządku, ale ile stresu się najadłam – i to bez potrzeby, wiem tylko ja. Druga sytuacja zdarzyła się w trzecim trymestrze. Nasz syn urodził się w lutym, a w grudniu okazało się, że ubywa mi wód płodowych. Musiałam leżeć, dużo pić, wypoczywać, byłam praktycznie unieruchomiona. Ten czas zwolnienia potraktowałam jednak jako rodzaj daru. Oglądałam seriale, czytałam książki, drzemałam, czasem robiłam jakieś fotografie w domu. Byłam ze sobą sama – było to coś nowego i całkiem przyjemnego.
Czy korzystałaś ze szkoły rodzenia? Ja nie i z tego, co mówiły mi koleżanki, niewiele straciłam. Może Ty masz lepsze doświadczenia?
Niekoniecznie. Byłam w szkole rodzenia razem z mężem, ale wspominam to raczej jako obowiązek niż coś wartościowego. Zajęcia, które nam zaoferowano, były czysto praktyczne. To niewiele dało, bo dziecko to przecież nie lalka. To życie nauczyło nas, jak się z nim obchodzić. Naprawdę, nie wyniosłam z tych zajęć wiele, ale skoro już poszłam, to zostałam do końca. Była to przecież moja pierwsza ciąża, miałam czas, więc czemu nie. Mam jednak znajome, które doświadczyły wspaniałych kursów. U mnie było za bardzo teoretycznie, a za mało empatycznie.
Czy w takim razie było coś, co pomogło Ci w jakikolwiek sposób przygotować się czy to do porodu, czy też później – do macierzyństwa?
Bardzo pomogła mi książka „Najszczęśliwsze niemowlę w okolicy” Harveya Karpa. I dziś z czystym sercem polecam ją wszystkim, bo naprawdę wiele mi, a właściwie nam, dała. Autor stawia ciekawą tezę. Według niej pierwsze trzy miesiące dziecka to taki „czwarty trymestr” ciąży. Bo przecież noworodek, wychodząc z brzucha, jest całkowicie niesamodzielny. Dlatego rodzice powinni stworzyć mu warunki jak najbardziej zbliżone do tych, które miał w brzuchu mamy. Z tego, co pamiętam, jest chyba pięć takich zasad, bardzo prostych do wcielenia w życie. Myśmy się do nich stosowali i być może właśnie dzięki temu nie wiemy co to kolki czy problemy z usypianiem.
No to teraz – poród. Moment ekstatyczny, traumatyczny, a może całkiem zwyczajny?
Nie mogłam rodzić naturalnie, musiałam mieć cesarskie cięcie. Mój synek nie ułożył się tak, jak było wymagane, chodziło też o moją budowę – widzisz, okazuje się, że nie jestem stworzona do rodzenia dzieci (śmiech). Ale nie rozpaczałam z tego powodu. Dziś z kolei do szału mnie doprowadza, gdy słyszę, że cesarka to nie poród. Naprawdę, krew mnie zalewa! Wiem, że istnieje kult porodu naturalnego, ale nie uległam temu. Najważniejsze było dla mnie, by dziecko urodziło się zdrowe. W szpitalu było super, miałam przemiłe, trafione położne. Był ze mną też mąż, poza samym momentem zabiegu, oczywiście. Za to był tuż po nim i miał możliwość kangurowania z naszym synkiem.
Pamiętasz, co poczułaś, gdy pierwszy raz wzięłaś dziecko w ramiona? Pytam, bo te emocje mogą być bardzo różne – od euforii po wzruszenie, lęk a nawet zupełną obojętność. I wszystkie te uczucia są OK.
Zgadzam się – kobiety mogą reagować różnie i mają do tego prawo. Ja, gdy zobaczyłam synka, gdy zbliżono mi go do twarzy, poczułam coś niesamowitego. Taki śliczny, mój chłopczyk – pomyślałam (śmiech). Wiem, że to indywidualna kwestia, ale ja miałam taką dojmującą potrzebę, by od razu mieć dziecko blisko siebie. Choć pamiętajmy, że po cesarce nie od razu jest się z powrotem sobą. To ogromne znieczulenie, leki przeciwbólowe, ten szok, to wszystko odbiera możliwość czerpania pełnej radości z bycia z dzieckiem. Nie zapomnę też mojego zaskoczenia, że zaraz po operacji, kiedy byłam jeszcze cała obolała, musiałam się zajmować synkiem. To jest chyba dla świeżo upieczonych mam największy szok. Pierwszej nocy nie spałam w ogóle. Potem nie spałam też przez trzy kolejne lata, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić. Ten pierwszy raz był najgorszy (śmiech). Miałam ochotę powiedzieć: weźcie go na choć chwilę, ja muszę odespać (śmiech). Ale nawet jak mogłam spać, to miałam cały czas włączoną opcję czuwania.
A jak było u Ciebie z karmieniem? Nie wszystkie kobiety chcą karmić, nawet jeśli mogą. Ale, tak jak i w przypadku porodu, w tej kwestii również można odczuć sporą presję.
Ja akurat karmić piersią chciałam, ale myślałam, że nie będzie mi to dane. Bałam się, że nie będę mogła, a jak się jeszcze dowiedziałam, że będę miała cesarkę, to byłam tego prawie pewna.
Skąd ta obawa?
Moja mama rodziła przez cesarkę i mleko jej się po prostu nie wytworzyło. Zarówno mnie, jak i mojego brata karmiła tylko mlekiem modyfikowany. Dlatego mówiła, żebym się nie nastawiała, bo może się nie udać. To mnie trochę stresowało. Na szczęście kupiłam książkę „Pokonaj laktoterroryzm” Estery Michalak – i ona bardzo mi pomogła poukładać sobie wszystko w głowie. Gdy Tymek się urodził, od razu przystawiłam go do piersi. Na początku, wiadomo, nie było łatwo i nie można było stwierdzić, czy będę mogła kontynuować. Ale z czasem okazało się, że synek przybiera na wadze, a mi karmienie szło coraz łatwiej. Mimo wcześniejszych obaw, moich i mojej mamy, miałam bardzo dużo mleka! Nie musiałam synka w ogóle dokarmiać. No i przyznam, że karmiłam go bardzo długo, bo ponad 3 lata… Byłam już tym zmęczona, w końcu to też wysiłek fizyczny. Marzyłam również, by nareszcie przespać całą noc (śmiech).
Jak Ci poszło z odstawianiem dziecka od piersi? Mi było trudno, bo Zuzia zasypiała wyłącznie przy piersi. A gdy już się udało, brakowało mi tych naszych chwil bliskości.
Nam udało się zakończyć ten proces w sposób łagodny, bez drastycznego cięcia. Najpierw wyeliminowałam karmienie nocne. Z dziennym szło wolniej, bo synek, choć już sporo rozumiał, to jednak, gdy chodziło o „cycusia”, był wciąż takim dzidziusiem (śmiech). Traktował moją pierś jako sposób na ukojenie swoich smutków. Pił mleko rano, tuż po przebudzeniu, i potrzebował go w każdym trudniejszym momencie. Kiedyś wysmarowałam się pachnącym balsamem. Jego zapach najwyraźniej nie przypadł Tymkowi do gustu, coś mu bardzo nie odpowiadało. I wtedy pierwszy raz przeszedł przez dzień bez mleka mamy. Później, gdy domagał się piersi, tłumaczyłam, że znów użyłam balsamu. I jakoś tak, stopniowo i spokojnie, odchodziliśmy od karmienia. Więcej się za to przytulaliśmy, synek wtulał się w mój brzuch, ciągle mieliśmy więc tę bliskość. Wiem, że wiele kobiet przeżywa ten moment tak mocno jak Ty, i że odstawienie od piersi bywa drastyczne i bolesne. Bardzo Wam tego współczuję.
To teraz dość intymne pytanie. Czy karmienie piersią wpłynęło na Twoje postrzeganie własnej seksualności?
To dobre i ciekawe pytanie. Chyba nie czułam, by odjęło mi kobiecości czy sensualności. Ale z pewnością zmieniło moje postrzeganie biustu. Kiedyś piersi były dla mnie elementem ultrakobiecym, świadczyły o atrakcyjności i seksualności właśnie. Teraz rozumiem, że mają też inną ważną rolę – służą do tego, by wykarmić dziecko. Jednak te dwa zadania się dla mnie ze sobą nie gryzą. Poza tym, choć już nie karmię syna, to wciąż jestem i zawsze będę matką. A macierzyństwo i seks się przecież nie wykluczają (śmiech).
Czy w ciąży lub po porodzie zmieniłaś swoje kosmetyczne i pielęgnacyjne rytuały? Ja na przykład przez pierwszy rok życia Zuzi w ogóle się nie malowałam.
Ja akurat zawsze nosiłam bardzo delikatny makijaż, więc niespecjalnie byłoby z czego rezygnować. A jeśli chodzi o kosmetyki, to używam niemal wyłącznie produktów bazujących na naturalnych składnikach. W tej kwestii nie było więc żadnej rewolucji. Wprowadziłam natomiast coś nowego – systematycznie smarowałam się olejkami i balsamami, głównie, by uniknąć rozstępów. Oczywiście, królowała Mustela – ten olejek poleciła mi każda mama (śmiech). Szczotkowałam też ciało, czasem robiłam peeling. Rozstępów rzeczywiście nie mam, ale kto wie, co zadziałało – może po prostu geny?
Czy jeszcze przed narodzinami Waszego synka ustaliliście z mężem, jak podzielicie się opieką?
Od początku było dla nas jasne, że zaangażujemy się po równo. Nie było co do tego wątpliwości. Mąż jest całkowicie oddany naszemu synkowi, tak jak i ja. Taki równy podział panował u nas też zawsze jeśli chodzi o obowiązki domowe. Nie było rozróżnienia na czynności typowo męskie i kobiece. Uważam, że takie wyznaczanie ról jest zupełnie niepotrzebne, może powodować konflikty, no i jest staroświeckie.
Bardzo popieram taki równościowy podział. A powiedz, Kasiu, wychowujesz synka na feministę?
Oczywiście. Na feministę, a także na osobę otwartą na różnorodność, tolerancyjną, ciekawą świata. Cieszę się, że czasy się zmieniły i że w końcu jest miejsce na chłopięcą wrażliwość, że nie protestujemy już, widząc męską delikatność, nawet słabość. To ważne, by dawać chłopcom przyzwolenie na okazywanie emocji. Te wszystkie hasła typu „chłopaki nie płaczą” nie mają już racji bytu. Staramy się bronić syna przed wszelkimi krzywdzącymi stereotypami. Niestety, niektórzy, a zwłaszcza starsze pokolenia, mają czasem tendencję do upraszczania rzeczywistości. Nawet dziadkom zdarza się powiedzieć, że coś wypada dziewczynkom, a coś innego chłopcom. I nie mówią tego wcale w złej wierze, mają po prostu takie stereotypy zakodowane w głowie. My jednak zwracamy już na to uwagę i reagujemy. Myślę jednak, że w życiu wciąż trudniej jest dziewczynkom niż chłopcom. Dlatego wydaje mi się, że wychowanie córki byłoby większym wyzwaniem.
A co jest Twoim – jako mamy – największym wyzwaniem dzisiaj?
Chciałabym wychować syna na dobrego człowieka. Na tym zależy mi najbardziej. W domu Tymek ma świetne warunki, przekazujemy mu wartości, w które wierzymy, obdarzamy go troską i zaufaniem. Ale życie toczy się też poza rodzinnym gniazdem. Nie zawsze jest łatwo i przyjemnie. Wiem, że mój syn nie będzie spotykał na swojej drodze tylko dobrych ludzi. Będzie stykał się z różnymi osobami, będzie świadkiem różnych sytuacji. Pierwsze takie zderzenie ze światem spoza domowej bańki to oczywiście przedszkole. Potem szkoła. Wiadomo, że boję się, jak potraktuje go świat. Nie chcę wychować go na twardego macho, ale pragnę też, by umiał radzić sobie z wyzwaniami, jakie mu przyniesie życie. Chcę wierzyć, że uda mi się go na nie przygotować.
*
Kasia Szymków to założycielka bloga „Jestem Kasia”, a także jedna z najbardziej znanych i cenionych modowych influencerek w Polsce. Mama Tymka.
Natalia Hołownia – dziennikarka, autorka książek „Jak być paryżanką w Polsce” i „Modna Polka”. Współprowadzi popularny podcast o macierzyństwie „Tak Mamy!”, współpracuje z magazynem „Vogue Polska”. Kocha pisać, czytać, oglądać dobre filmy i seriale oraz podróżować. Warszawianka z wyboru. Mama Zuzi.










