Jeśli nie Legoland, to co? Jutlandia z dziećmi
Dania, jakiej nie znacie!
Dania to mały kraj, który wielu turystom wydaje się jeszcze mniejszy, niż jest w rzeczywistości. Najczęściej bowiem w ich wyobrażeniu składa się z dwóch punktów na mapie: Legolandu i Kopenhagi. Mieszkam w nieistniejącej w zbiorowej wyobraźni części Danii – w Jutlandii Południowej – i zamierzam was przekonać, że i ona jest warta odwiedzenia!
Pierwsza i najważniejsza sprawa – Dania to idealny kierunek dla tych, którzy chcą odbyć pierwszą zagraniczną podróż z dziećmi. Lot z Polski to znakomity test na wytrzymałość dziecka na doświadczenia samolotowe. Trwa około godziny (do półtorej) i nawet jeśli wasza pociecha okaże się Lucianem Pavarottim lub Kurtem Cobainem pokładu, jest to czas, który da się w krzykach przetrwać bez znacznego uszczerbku na zdrowiu. Kolejnym argumentem jest to, że Duńczycy poważnie podchodzą do sprawy komfortu dzieci i rodziców, więc we wszystkich budynkach użyteczności publicznej znajdziecie przewijaki, fotele do karmienia, kąciki i place zabaw, a przede wszystkim – zrozumienie.
Większość tanich lotów z Polski kończy się w Billund, małej miejscowości na styku południowej i środkowej Jutlandii. To specyficzne lotnisko, bo wybudowane przez rodzinę dzierżącą stery w firmie Lego. Port lotniczy powstał w zasadzie tylko po to, by zwozić turystów wprost pod bramy Legolandu. I oczywiście jest to miejsce bez dwóch zdań warte polecenia, ale korzystając ze szczodrości rodziny Lego, macie szansę poznać tę mniej znaną, a naprawdę wspaniałą część Danii. Wystarczy wybrać się trochę bardziej na południe, do płaskiej jak deska do prasowania Jutlandii Południowej.
Zanim ruszymy w dół mapy
Legoland jest niekwestionowanym królem Billund, zasłużenie, jednak miejscowość stała się prawdziwą mekką dziecięcych atrakcji. Poza klockowym królestwem można odwiedzić Lalandię, ogromny kompleks rozrywkowy z małpimi gajami, placami zabaw, a przede wszystkim monumentalnym parkiem wodnym i mrożącymi krew w żyłach zjeżdżalniami wodnymi. Jest tam też znakomita strefa dla maluchów, więc spokojnie można kupować bilety nawet dla najmłodszych pływaków. Kolejne ciekawe miejsce w okolicy to Wow Park – z atrakcjami zdecydowanie bardziej duńskimi, bo bliżej natury i na świeżym powietrzu. Znajdziecie tu ogromny park linowy, miejsca na ogniska (trzeba mieć własny węgiel), warsztaty pozwalające najmłodszym na twórcze brudzenie się. Powyższe atrakcje są gwarancją znakomitej zabawy, ale równocześnie bombą bodźców – nie korzystajcie ze wszystkich za jednym zamachem. Zamiast tego ściągnijcie aplikację Rejseplanen do planowania podróży środkami komunikacji publicznej i pojedźcie w dół mapy w poszukiwaniu hygge i tego, co Duńczycy kochają najbardziej na świecie (poza ziemniakami), czyli natur oplevelse (doświadczanie przyrody).
W mieście czarownic
Z Billund dotrzecie autobusem do Ribe – to jedno z najstarszych miast w Danii, znane przede wszystkim z tego, że odbywały się w nim procesy czarownic. W starym domu, który pamięta tamte czasy, mieści się muzeum polowań na czarownice. To atrakcja dla starszych dzieciaków, muzeum jest mroczne i obfituje w detale związane z procesami. Młodsi powinni obejść się smakiem. Ale Ribe i dla nich oferuje niejedną atrakcję. Tuż obok historycznej części miasta znajduje się prawdziwy duński celebryta – Riplay – największy w kraju plac zabaw dla dzieci. Uprzedzam, część zjeżdżalni powoduje u mnie zatrzymanie akcji serca. Duńskie dzieci są chyba mniej wrażliwe na wysokość i upadki z niej. Na Riplay jednak każdy znajdzie coś dla siebie – długie tyrolki są świetną zabawą dla dorosłych, a mniej strome zjeżdżalnie i trochę mniejsze drabinki ucieszą toddlerów.
Riplay to atrakcja na cały dzień i co ważniejsze – darmowa! Na jego terenie działa jedna budka ze słodyczami, przygotujcie więc własny prowiant. Znajdziecie tu sporo miejsc na pikniki, to norma w Danii. Normą jest też to, że im dalej na południe, tym gorsza oferta gastronomiczna, którą można podsumować zdaniem: mimo że niesmacznie, to przynajmniej drogo. Zainwestujcie we własne pudełka lunchowe.
Osada wikingów
Tuż pod Ribe znajduje się ogromny skansen przybliżający turystom czasy wikingów – Ribe Viking Center. Trzeba się jednak wcześniej upewnić, czy centrum jest otwarte – ponieważ większość atrakcji zaplanowano na świeżym powietrzu, ma przerwę jesienno-zimową. Na miejscu można zwiedzać stare chaty i wszystkiego dotykać. Dystans do przejścia jest spory, ale nie martwcie się – dla najmłodszych obsługa przygotowała specjalne przyczepki, w których mogą się przemieszczać niczym Neron w lektyce. Ważne! Jeśli chcecie skorzystać z dodatkowych atrakcji, na przykład ze strzelania z łuku, dopytajcie o nie w kasie przy wejściu! Później nie można ich już kupić, a dzieci mogą być rozczarowane, bo to świetna zabawa. W osadzie można spotkać prawdziwych wikingów i z nimi porozmawiać – wszyscy mówią po angielsku. Z chęcią opowiadają o trudach dnia codziennego i potrawach, które przygotowują.
Sprawdźcie harmonogram warsztatów, w ich ofercie są pokazy sokolnictwa, pradawnej kuchni, ceramiki. W osadzie można wziąć udział w ogólnodostępnych grach i zabawach z czasów wikingów – w wiosce można przepaść na cały dzień!
Kolosy z Esbjerg
Z Ribe proponuję ruszyć autobusem do Esbjergu. Niech was nie przerazi zapach na miejscu – w mieście działają bowiem ogromne zakłady przetwórstwa rybnego. W Esbjergu, na nabrzeżu, możecie zobaczyć wyjątkowe kolosy, czyli Men Meets the Sea. Tutaj też po raz pierwszy zetkniecie się z Morzem Wattowym, unikalnym akwenem, który wcale nie jest morzem! Park Morza Wattowego został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wody pojawiają się tu i znikają na mocy przypływów i odpływów – i dzieje się tak codziennie. Dzięki temu zjawisku można wejść w głąb morza w samych kaloszach i obserwować ostrygi, glony i skorupiaki – nie zbierajcie ich! Strasznie śmierdzą.
Za sprawą okresowego wysychania Morze Wattowe to raj dla wielu gatunków ptaków, których jest tu największa różnorodność w Europie. Podczas odpływu odsłonięte dno jest prawdziwym szwedzkim (a może duńskim?) stołem dla latających smakoszy. Tuż przy kolosach z Esbjergu znajdziecie darmową lunetę wysokiej jakości, dzięki której maluchy będą miały szansę zobaczyć z bliska, kto przyfrunął na posiłek.
W pobliżu działa Muzeum Rybołówstwa i Morza, a w nim czekają wystawy skrojone pod najmłodszych, przestrzeń warsztatowa, karmienie fok (etyczne!) i morski plac zabaw (oczywiście z morderczą zjeżdżalnią). A jeśli fok wam mało, możecie prosto z Esbjergu popłynąć promem na Fanø, uroczą wysepkę, na której warto się wybrać na focze safari. Bez stresu, strzelać mogą tam tylko migawki aparatów. Po ekscytującym podglądaniu fok i lwów morskich w ich naturalnym środowisku wyszukajcie w aplikacji Rejseplanen pociąg z Esbjergu do miasta Tønder, duńskiej stolicy świąt Bożego Narodzenia.
Tønder – miasto Świętego Mikołaja i kata
Maleńki Tønder jest prawdziwą perełką Jutlandii Południowej. Leży zaledwie 5 kilometrów od granicy z Niemcami. Urokliwe małe domki z XVII i XVIII wieku sprawiają wrażenie, jakby człowiek przeniósł się w czasie. W sierpniu odbywa się tu największy w Europie festiwal muzyki folkowej i miasto jest tak dumne z tego wydarzenia, że nawet wyświetlacze na przejściach dla pieszych mają kształt człowieka z gitarą. Jednak najmłodsi najbardziej docenią Tønder w grudniu i listopadzie. Już dzień po Halloween z ulic znikają dynie i straszydła, a na rynku rozkłada się uroczy jarmark bożonarodzeniowy. Spod jednego z supermarketów rusza pochód mikołajów, a dzieci mogą się załapać na przejażdżkę jakimś szalonym pojazdem (na przykład oldschoolowym wozem strażackim). Parada jest początkiem sezonu świątecznego, od tego momentu co weekend na dachu jednego z budynków na rynku ląduje w saniach Święty Mikołaj i sypie śniegiem na chodniki. Potem schodzi do dzieci i rozdaje słodycze.
W kafejkach najmłodsi mogą spróbować glöggu i aebleskiver – klasycznych świątecznych pączków obsypanych cukrem pudrem i zalanych gęstą marmoladą. Jeśli Tønder znajdzie się na waszej duńskiej trasie, odwiedźcie tutejsze muzeum sztuki. Dzieci będą mogły wejść do monumentalnej wieży ciśnień i zobaczyć miasto z góry. W muzeum jest też przestrzeń twórcza dla najmłodszych.
Rømø i Højer
Tønder leży zaledwie pół godziny od jednej z najpiękniejszych duńskich wysp, czyli Rømø. Można się tam dostać samochodem, rowerem lub autobusem dzięki specjalnej grobli, która prowadzi przez sam środek Morza Wattowego. Na Rømø znajdziecie największą plażę w Europie – Sønderstrand, na którą wjeżdża się samochodami. Wrażenie jest naprawdę niesamowite. Jednak uważajcie, niejeden samochód (podnoszę tu rękę) już się tam zakopał. Sønderstrand jest plażą dla surferów i fanów kite buggy (pojazdy na kółkach napędzane żaglem). Lakolk z kolei to plaża idealna dla maluchów – także dostępna dla samochodów. Przed wjazdem na piasek znajduje się spore miasteczko handlowe ze sklepami, z kafejkami i dmuchańcami. Uważajcie na duńskie lody kryjące się pod nazwą softice! Nawet najmniejsze są przeogromne i nie do przejedzenia. Podaje się je z różową, przesłodką papką, ciasteczkiem i frużeliną – tylko dla odważnych.
W pierwszy weekend września na Rømø odbywa się festiwal latawców. I niech was nie zmyli nazwa „latawce”. To wielkie podniebne statki, częstokroć wielkości małego budynku. W sierpniu zaś na plażę zjeżdżają cadillaki i motocykle vintage – w sam raz dla fanów motoryzacji, tych młodszych i starszych. Ale Rømø to nie tylko plaże. Na wyspie można obejrzeć stary płot z wielorybiego szkieletu, wykupić wycieczkę po bunkrach z drugiej wojny światowej i szaleć w wielkim drewnianym labiryncie przygotowanym specjalnie dla najmłodszych. Jesienią Rømø zmienia kolor na lila, wszystko za sprawą wszechobecnych wrzosowisk.
Tuż obok Rømø leży malutka miejscowość z zabytkowym młynem – Højer. Jej największą atrakcją jest jednak wieża na śluzie na brzegu Morza Wattowego. To tu zjeżdżają z całego świata wielbiciele ptaków, które bez ograniczeń można oglądać przez wielką lunetę. W marcu i październiku można w tej okolicy obserwować tzw. czarne słońce, czyli solsort – imponujące murmuracje (wirowanie) kosów.
Sami też możecie się poczuć jak żerujące ptactwo. Od października do maja są tu organizowane ostrygowe safari. Razem z przewodnikiem wychodzi się w wielkich gumiakach, by zbierać skorupiaki do wiaderek. Na brzegu czeka rozstawiony grill – dla smakoszy. Chociaż ci najwięksi mają możliwość spróbowania ostryg z morza, wyjętych prosto z błota. Młodsi zazwyczaj zadowalają się samym błotem – ostrygowe safari to znakomita okazja do brudzenia się bez ograniczeń!
Jutlandia Południowa nie obfituje w parki rozrywki, ale zapewnia wspaniałe doświadczenia z obcowania z wyjątkową przyrodą, z florą i fauną. Perspektywa dziecka jest zawsze brana pod uwagę przez organizatorów atrakcji. Jeśli chcecie, by wasze maluchy doświadczyły dzieciństwa po duńsku – na świeżym powietrzu, z opcją pełnego umorusania się – południowa część Półwyspu Jutlandzkiego jest do tego najlepszym miejscem. To jak? Vi ses?