Być jak kapibara, czyli lekcja samoakceptacji

Kapibary to bodaj najbardziej wychillowane, zrównoważone i przyjazne wobec innych stworzeń zwierzęta. Czego kilkulatki mogą się nauczyć, poznając i obserwując kapibarę?

W poruszającej czułe struny książeczce autorstwa Micheli Fabbri pt. „Być jak kapibara”, której narratorką jest właśnie to zupełnie zwyczajne, a przy tym wyjątkowe stworzenie, świat wokół wydaje się wspaniałym miejscem. Otoczeniem, którego warto doświadczać w sposób wrażliwy i uważny, ciesząc się prostotą, poezją, bliskością rodziny i społeczności. O tym, jaką lekcję dają dzieciom, ale też nam, dorosłym, kapibary i jak z niej na co dzień korzystać, rozmawiamy z Magdaleną Boćko-Mysiorską – mamą i pedagożką, autorką serii książeczek o Tosi i Julku, promotorką rodzicielstwa bliskości, porozumienia bez przemocy i neuropsychologii.

Jakie są twoje wrażenia po lekturze książeczki o kapibarze? Ideą autorki było wspieranie rozwoju dobrze pojętego poczucia własnej wartości czy życia w duchu mindfullness, które wydają się szczególnie cenne w dzisiejszym przebodźcowanym świecie. Czy rzeczywiście udaje się dostrzec ten przekaz?

Czytanie tej książki było dla mnie bardzo zatrzymujące, przede wszystkim ze względu na sposób widzenia świata z delikatnością i empatią, ze spokojem, jakby z perspektywy obiektywu kamery. Po prostu takim, jaki on jest. Nie ma tu ocen, a tylko tu i teraz. Jest w tym wartość i piękno, którymi poczułam się nakarmiona. Podobnie jak wrażliwością emocjonalną nie tylko na siebie, ale i na to, co dookoła.

Myślę jednak, że to jest mój odbiór jako osoby dorosłej, a to, w jaki sposób te treści odbierze dziecko, będzie inny i będzie mocno zależał od jego temperamentu, etapu rozwoju, możliwości skupienia, bodźców, których w danym momencie potrzebuje. Na pewno jest to lektura wyciszająca i rozwijająca uważność, więc trzeba się przy niej zatrzymać. To, co mnie również w niej urzekło, to właśnie brak osądów. Takie obserwowanie innych, bez wartościowania, akceptująco, przyjmowanie wszystkich po prostu i w pełni jest niezwykle cenne. Jeśli to potrafimy, to także siebie samego jest nam łatwiej przyjąć z takimi zasobami, jakie posiadamy, aby zbudować przekonanie, że właśnie taki, jaki jestem, jestem ważny i wartościowy. Zatem tak: jest to również opowieść o samoakceptacji.

Na jakim etapie rozwoju dzieci są zdolne do dostrzegania inności u innych i akceptowania jej (bądź nie)? Czy raczej to zależy od wzorców, które obserwują u rodziców?

Dzieci są w stanie wyczuć emocje innych już od początku, od końca 2. miesiąca – odpowiadać uśmiechem na uśmiech, od nawet 4/5. miesiąca – dostrzegać różnice np. w kolorze skóry. Od mniej więcej 3. roku życia mogą zacząć pytać o to, co zauważają. To są oczywiście indywidualne kwestie rozwojowe i nie ma tu jakiejś granicy, kiedy to się powinno wydarzyć, ale gdy dziecko zacznie takie różnice dostrzegać, to to, czy i jak przyjmie tego drugiego człowieka z jego innością, jest zależne od rodzica i jego reakcji i warto mieć tego świadomość. Im bardziej my akceptujemy inność ludzi, nie oceniamy, nie reagujemy na nią, że „o, boże, jak on wygląda!”, „o, rany, jak ona się ubrała!”, tylko przyjmujemy daną osobę naturalnie, nasze dziecko zrobi to samo. Możemy o tym rozmawiać. Możemy tłumaczyć, skąd się biorą kolory skóry, co jest przyczyną niepełnosprawności, opowiadać – o ile dziecko chce i jest ciekawe – całe historie, ale róbmy to bez wyrażania krzywdzących opinii, skupiając się na faktach. Bo każda z tych inności to przecież naturalna część życia i świata i będzie ona taka także dla naszego dziecka. Co jeszcze istotne, w akceptacji ludzi nie chodzi o akceptację wszystkich ich zachowań, bo na te mamy prawo się nie zgadzać: komunikować granice, mówić, że to czy tamto postępowanie nam nie odpowiada. Ale nadal szanujemy tę osobę jako człowieka, nie obrażamy jej.

Często ta akceptacja nie musi być nawet wyrażana słowami, to mogą być małe gesty, które dziecko będzie u nas na co dzień widzieć. Kiedy zauważymy mamę z małym dzieckiem, która usiłuje włożyć zakupy do kosza pod wózkiem, możemy podejść i zapytać, czy potrzebuje pomocy, kiedy widzimy, że jakaś dziewczynka płacze, zastanawiamy się wspólnie, dlaczego może jej być smutno/trudno i co możemy zrobić. To są drobne, wspierające zachowania, ale gdy nasz maluch je obserwuje, uczy się krok po kroczku właśnie uważności na drugiego człowieka.

A co z naszą własną innością? Czy kilkulatki potrafią dostrzec swoją na tle pozostałych i ją akceptować? W jaki sposób jako rodzice możemy pomagać dzieciom budować ich zdrowe poczucie własnej wartości?

Przede wszystkim wysyłając jasny komunikat: przyjmuję ciebie w pełni, ze wszystkimi uczuciami i emocjami, z trudnościami, bólami, łzami, złością, zasobami, potrzebami, z twoim temperamentem, ze wszystkim po prostu. Jako rodzic mogę powiedzieć „nie” pewnym postawom, ponieważ stawiam granice, ale to „nie” nie zmienia faktu, że jesteś wystarczający.

Jako rodzice działamy zawsze w trzech obszarach: ta pełna akceptacja, którą dziecko od nas dostaje, to pierwszy z nich. Kolejnym będzie to, jak traktujemy sami siebie – czy wobec siebie także mamy pokłady samoakceptacji. To często przychodzi nam o wiele trudniej, bo jeśli nie dostaliśmy odpowiednich zasobów w dzieciństwie, a zazwyczaj tak jest, dopiero się tego uczymy. Uczenie się siebie, określania tego, co czujemy, czego potrzebujemy, jest jednak całkowicie w porządku. Nie musimy być ekspertami od emocji, nie musimy być doskonali i nieomylni, czuć siebie w pełni, żeby realizować swoją rolę rodzica. To nie jest nawet realne i nie ma powodu, żeby się takimi oczekiwaniami obciążać. Kiedy pozwalamy dziecku popełniać błędy, dajemy mu sygnał, że one nie definiują go jako człowieka, że nie jest przez to kiepski czy się nie nadaje. W ten sam sposób postępujemy ze sobą. Mówimy: „ojej, spaliłam ziemniaki, to niefajne, co innego mogę zrobić na obiad?”. Nam też wolno. Dla dziecka cenne jest to, że się przyznajemy, że przepraszamy, że pokazujemy mu, jak nad sobą pracujemy, że się poprawiamy. Dajemy komunikat: mama i tata nie są tacy tylko wobec mnie, ale też wobec siebie.

Trzecim obszarem są właśnie nasze zachowania wobec innych ludzi, zauważanie ich. Trochę już o tym mówiłam, ale wrócę jeszcze do kwestii szacunku. Okazywanie go drugiemu człowiekowi nie oznacza, że musimy go lubić. Nie musimy przecież czuć do wszystkich sympatii. Chodzi o to, żeby akceptować fakt, że inne osoby mogą coś czuć, przeżywać, doświadczać w odmienny od nas sposób. I tyle.

Zatem mamy trzy sfery wpływu na poczucie własnej wartości u naszego dziecka: doświadczanie pełnej akceptacji od nas, obserwowanie naszych zachowań wobec siebie i innych oraz naśladowanie.

Ważnym rodzicielskim zadaniem, które stanowi bazę bezpiecznej i ufnej więzi, a przy tym podstawę odporności psychicznej na całe życie, jest jednak dostępność emocjonalna i fizyczna. To właśnie ta bliskość, na którą zwrócona jest uwaga również w książeczce o kapibarze. Kojąca, niezbędna do funkcjonowania i rozwoju bliskość z rodziną i społecznością. Tu przedstawiona jako budujące poczucie bycia częścią wspaniałej wspólnoty, a nawet wszechświata. Mając w tym oparcie, mamy więcej zasobów do radzenia sobie z trudnościami, z bólem. Naturalnie, na początku dziecko tworzy tę bliskość z opiekunami, a dopiero z czasem ten krąg się powiększa, ale warto go docenić.

Wspomniałaś o komunikacie pełnej akceptacji. Czy istnieją jakieś zachowania, słowa-klucze, dzięki którym możemy dać dziecku znać, że właśnie to chcemy mu dać?

Przyjmowanie dziecka w pełni opiera się na tym, że je widzimy i słyszymy. Trudność polega na tym, że mamy wokół mnóstwo rozpraszaczy (telefon, książka, obowiązki domowe itp.). Aby móc naprawdę wysłuchać nasze dziecko i przyjąć je z empatią, warto na chwilę wyciszyć te bodźce, przerwać wykonywaną czynność. To, że Ada zabrała Asi niebieską kredkę, a zupa pomidorowa w przedszkolu była niejadalna przez zielone paproszki, może nam się wydawać błahe, ale dla tego małego człowieka są istotne, więc słuchajmy. Weźmy kilka głębokich oddechów, pijmy wodę i słuchajmy: zatrzymujmy się przy tym, zadawajmy pytania, żeby dziecko miało pewność, że jesteśmy dla niego tu i teraz: „jak się poczułaś/poczułeś w tej sytuacji?”, mówimy: „opowiedz mi, jestem ciekawa/ciekawy”. To najcenniejsze, co możemy dać. W tym tkwi moc naszej relacji.

Wparcie, pomoc w nazywaniu emocji, świadomość, że może do nas przyjść, że może się do nas zwrócić ze wszystkim – tak powstaje wspomniana ufna więź. Dziecko uczy się od nas swoich uczuć tak samo, jak uczy się chodzić. Kiedy je nazywamy: „czujesz złość”, „jest ci przykro”, „jest ci smutno”, ono to przyjmuje.

Najistotniejszą kwestią jest, aby nie analizować, nie krytykować, nie moralizować, nie pouczać, nie wyśmiewać, nie porównywać – takie zachowania często pojawiają się u nas automatycznie, co wynika z naszego wychowania. Mózg zapisał sobie, że to jest normalne, ponieważ wobec nas tak postępowano, ale gdy wiemy, że tego typu komunikaty są szkodliwe, możemy wykonać pracę, by się od nich uwolnić.

 

Nie wytrzemy naszych kodów gumką, ale możemy tworzyć nowe, które z czasem – wytrenowane niczym mięśnie na siłowni – stają się silniejsze. To jest wpierające porównanie, a neurobiologia udowadnia, że rzeczywiście możemy ćwiczyć z połączeniami w naszym mózgu, ale trzeba pamiętać, że efekty pracy z mięśniami mimo wszystko przyjdą szybciej niż te nad matrycą funkcjonowania, która utrwalała się w nas przez 20 czy więcej lat. Musimy dać sobie czas i nie zrażać się tym, że może to trochę potrwać. Nierzadko, nawet gdy już wydaje nam się, że mamy to pięknie opracowane, w gorących emocjach wskakujemy na automat i np. wtrącamy swoje trzy gorsze czy wcinamy się w wypowiedź dziecka, które się wówczas wycofuje, bo nie czuje się wystarczająco kompetentne.

Jeśli zauważamy, że reagujemy schematami niekorzystnymi dla drugiej osoby, że stosujemy nakręcający się język złości, który rani, to polecam skorzystanie z dowolnej strategii zatrzymywania się. Jest ich bardzo dużo, myślę, że z kilkadziesiąt, i każdy znajdzie skuteczną dla siebie. Możemy się napić zimnej wody, schłodzić czoło lub nadgarstki, wejść boso na trawę, poprzeklinać sobie w myślach, zrobić dziesięć przysiadów… a dopiero potem powrócić do sytuacji, która nas wzburzyła. W tym procesie nie chodzi jednak o to, by stłumić emocje, ale je przyjąć. Przypomnieć sobie, że to jest tylko trzylatek, który wyraża swoje emocje, że przecież nie gonią mnie wilki i moje życie nie jest w niebezpieczeństwie. Nadal czuję złość, wciąż jestem zdenerwowany, ale nie celuję tym w dziecko. Z tej pozycji łatwiej przychodzi nam powiedzieć: „Wiesz, nie lubię, kiedy tak robisz. Co możemy zrobić, żeby to było inaczej?” albo „Kocham cię. Nie podoba mi się jednak to czy to”.

Sporo w tym pracy nas sobą. Nawet nie wiem, czy nie więcej niż nad dzieckiem. (śmiech) Czy z czasem robi się łatwiej, czy raczej trudniej, np. z nastolatkiem? Czy nasze rodzicielskie narzędzia zmieniają się wraz z wiekiem dziecka?

Zasadniczo nasze zadanie się nie zmienia, ponieważ mamy wciąż przyjmować to nasze dziecko w pełni. Naturalnie jednak zmieni się język naszej komunikacji czy sposób okazywania wsparcia. O ile w przypadku małych dzieci pomaga nazywanie emocji, o tyle dwunastolatek może się zirytować i powiedzieć: „Nie nudź mi już w kółko z tą złością. Wiem, co czuję!”. Możemy wówczas zmienić przekaz na: „Jestem blisko i zawsze możesz do mnie przyjść”.

Małe dziecko w obliczu trudności najczęściej prędzej czy później chce się do rodzica poprzytulać, starsze zaś może tego nie chcieć, może potrzebować czegoś innego i musimy to uszanować. To, że zostawiamy mu na to przestrzeń, jednocześnie będąc gdzieś w pobliżu, to też wiadomość, że go rozumiemy i jesteśmy, gdyby chciało porozmawiać, że zawsze może na nas liczyć. Możemy mu również zaoferować całkiem konkretne narzędzia: „zamiast trzaskać drzwiami, krzyknij w poduszkę”, „zamiast bić brata, weź prysznic”.

Jestem ciekawa, czy ta baza, którą uda nam się stworzyć, przetrwa lata. Co, jeśli jakiś czynnik zewnętrzny zachwieje poczuciem własnej wartości naszego dziecka, także tego już dorosłego? Czy możemy je przed tym jakoś uchronić?

Bez wątpienia to dom rodzinny, zwłaszcza w pierwszych latach życia, będzie miał fundamentalny wpływ na dziecko i jeśli ten fundament będzie mocny, to żadne środowisko, choćby najbardziej znaczące, go nie zniszczy.

Jeśli dziecko trafi w środowisko, w którym nie będzie się czuło dobrze, np. wartościowe, szybko to zauważy i nam o tym powie. Wtedy do nas należy wyrażenie niezgody na takie podejście i zapewnienie mu poczucia bezpieczeństwa. Nie możemy zapobiec temu, że na drodze naszego dziecka pojawi się ktoś, np. nauczyciel czy kolega, który będzie próbował podcinać mu skrzydła, ale przecież ono wraca po tym doświadczeniu do domu, a my je przyjmujemy z jego trudem wciąż tak samo, jak zawsze. Mówimy w domyśle: „W porządku, to jest ważne, ale opinia innych cię nie definiuje. Świadczy jedynie o tych osobach, jest ich interpretacją. To nie są fakty”. W takich rozmowach szczególnie ważne jest to, by się pilnować i samemu nie oceniać, nie pouczać, że „mogłaś to i to”, tylko wysłuchać i być obecnym.

Nie wiemy, co się wydarzy w przyszłości naszego dziecka, ale wiemy, że jeśli damy mu bazę odporności psychicznej, to nawet, gdy zostanie ono naruszone dwadzieścia czy dwieście razy, to sobie poradzi, ponieważ nakarmiliśmy je mocą, która pomoże mu startować z innego miejsca.

Serdecznie dziękuję za rozmowę.

*

Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem Media Rodzina. 

 

DSC_5646-scaled.jpgDSC_5646-1-scaled.jpgDSC_5642.jpgDSC_5615.jpgDSC_5602-scaled.jpgDSC_5546.jpgDSC_5528-scaled.jpgDSC_5524.jpgDSC_5514-scaled.jpgDSC_5498-scaled.jpgDSC_5490-scaled.jpgDSC_5462.jpgDSC_5443.jpgDSC_5432.jpgDSC_5405.jpgDSC_5392.jpgDSC_5374-scaled.jpgDSC_5364-scaled.jpgDSC_5355.jpgDSC_5351-scaled.jpgDSC_5346-1-scaled.jpgDSC_5325.jpgDSC_5323-kopia-1.jpg

Powiązane