Wiem, co bym spakowała, gdybym miała 10 minut

Dorota to pisarka i autorka nagrodzonych reportaży. Jej teksty o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej i o temacie uchodźstwa wbijają w fotel. I nie dlatego, że epatują grozą ludzkiej kondycji, lecz dlatego, że portretują ludzi takich jak my. Rodziców. Dzieci. I tylko przypadek sprawił, że to oni, a nie my, znaleźli się w sytuacji próby czy, czasami, walki o życie.

Zamykam laptop po przeczytaniu kolejnego reportażu Doroty na OKO.press i zastanawiam się, jak to robić – będąc jednocześnie matką i autorką, strząsać z siebie koszmar i jechać z dwójką dzieci na wakacje? Piszę do Doroty, żeby poprosić ją o tę rozmowę, bo wiem, że obcowanie z tragedią jej nie znieczula i nie paraliżuje jej w działaniu.
Dorota rozmawia z ludźmi, zanurza się w ich historie, często opisuje doświadczenia rodziców i ich dzieci w sytuacji zagrożenia wojną lub deportacją. Ale jest też mamą dla ośmioletniej Janki i sześcioletniego Felka, z którymi na wakacje wraca do ukochanej Puszczy Białowieskiej, by wieść rodzinne życie.
Dzisiejsze czasy można nazwać ciekawymi, można nazwać trudnymi, jednak niezależnie od perspektywy wydobywają na światło dzienne, ile w nas gotowości do nieodwracania wzroku, do drobnego choćby działania, do impulsu siostrzeństwa i braterstwa. Jak to robić, żeby się nie rozsypać wobec ludzkich dramatów i nie poddać lękowi? Jak być jednocześnie obecną, wspierającą mamą?

Kiedy na granicy z Białorusią pojawili się uchodźcy, akurat byłaś w Puszczy Białowieskiej.

Pisałam książkę o konflikcie wokół Puszczy w 2017 roku. Równocześnie pod koniec tamtego lata odbywał się w niej minifestiwal Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz, którego jestem członkinią. W dniu wyjazdu, podczas spaceru, moje koleżanki spotkały trzech chłopaków z Afganistanu. Moja książka miała być opowieścią o ludziach, których wyobraźnią zawładnęła Puszcza, którym życie dzięki niej się zmieniło. I nagle w tym spokojnym, pięknym i najcenniejszym przyrodniczo lesie zaczął dziać się dramat, który wykracza poza intelektualne rozumienie. To sprawiło, że zamknęłam folder z książką na rok. Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć i zobaczyć, w jaki sposób to, co się tam dzieje teraz, zmienia moją opowieść.

Po Puszczy spacerowałaś również z dziećmi.

To spotkanie z trzema chłopakami z Afganistanu odbyło się pod koniec wakacji. Kilka godzin później, 1 września w nocy, zadzwonili z płaczem, że ich wypchnięto. Straż Graniczna nie przyjęła ich wniosków o ochronę w Polsce i wywiozła ich nocą w środek Puszczy Białowieskiej. Miałam wtedy ogarniać życie i kupić kapcie do przedszkola, a siedziałam w piżamie, myśląc o tym, że oni właśnie idą przez las. Że to przecież nie miało prawa się wydarzyć. To na pewno jest jakaś pomyłka. Moje dzieci wiedziały, że jesteśmy w lesie i komuś pomagamy. Widziały samochód Straży Granicznej. Potem pomagały pakować paczki dla Afgańczyków i innych osadzonych w zamkniętym ośrodku dla cudzoziemców. Tłumacząc dzieciom, co się właściwie dzieje, próbowałam robić to w taki sposób, żeby się nie przestraszyły. I żeby nie zaczęły bać się munduru czy nim gardzić, bo wobec tego, co polscy politycy i polskie służby robią na granicy z Białorusią, trudno mi zachować spokój. Czuję jednak, że muszę uważać na język, żeby moje dzieci wiedziały, że do osoby w mundurze można podejść i poprosić ją o pomoc. Dzieci są w tej rzeczywistości i słyszą też rzeczy trudne i złe. Staram się, jak mogę, nie przekazywać im mojego lęku.

Więc ostatnio znowu byliście razem w puszczańskiej gajówce, do której jeździcie od lat.

Mamy taką ścieżkę za domem, na niej – swoje rodzinne punkty orientacyjne. Idzie się do zwalonych drzew, przełazi się je, trafia się na sadzawkę, tam się bawi w piratów, przechodzi się przez „bramę żubrów”, czyli miejsce, gdzie często widzimy ich ślady… I nagle między tymi punktami – kurtka, śpiwór. A może nie śpiwór, tylko ciało? Więc mówię w taki bardzo ciepły i wesoły sposób: „Zobaczcie, tam chyba coś jest, pójdę sprawdzić. Poczekajcie, bo może będzie trzeba tutaj posprzątać śmieci”. Dzieci pytają: „A co to za śmieci?”. „No wiecie, tutaj właśnie… – opowiadam im jakiś absurdalny świat – osoby w drodze, które idą przez las, przebierały się w suche ubrania”. „Idą, bo uciekają przed wojną i tutaj się chowają?”. „Tak, chowają się tu”. „I potem co?”. „Potem jadą może do swoich rodzin. Ale muszą się tu przebrać, bo są mokrzy”.
Korzystam z języka, który tworzą osoby działające na granicy. Szukam takiej formy opowieści, która nie zabiera osobom w drodze godności. Czasem mam obawę, czy to nie romantyzuje tej sytuacji, no bo „ludzie w drodze”…

Sugeruje, że mają w ogóle jakąś drogę. Punkt wyjścia i punkt dojścia.

Jak opowiadać dzieciom rzeczywistość, której sama nie rozumiem kompletnie i sama się jej boję? Mam poczucie dwóch potrzeb. Jedna jest taka, żeby moje dzieci przed tym maksymalnie ochronić, żeby nie miały śladu tej traumy. Druga: żebyśmy się zaczęli trochę uczyć postawy obywatelskiej. Więc jak znajdujemy w Puszczy ślady po ludziach, to je sprzątamy, robimy paczki dla ludzi w ośrodkach. I rozmawiamy. Ci Afgańczycy po tym, jak ich wypchnięto, znów wyszli z lasu i tym razem udało się im skutecznie pomóc. Straż przyjęła ich wnioski o ochronę w Polsce, a ich samych nie wywaliła do lasu, tylko umieściła w ośrodku. Spędzili tam wiele miesięcy, po wyjściu przez kilka dni u nas mieszkali. Robili nam pyszne, afgańskie dania, jeden z nich bardzo zaprzyjaźnił się z moim synem. Oni i moje dzieci nie mówili we wspólnym języku, ale może w bezpiecznej rzeczywistości ludzie nie potrzebują języka, żeby się ze sobą dobrze komunikować.

Kiedy zaczęła się wojna i gościliście ludzi z Ukrainy, wolałaś, żeby to nie była rodzina z dziećmi.

Nie możesz przewidzieć, czy twoje dziecko z radością przyjmie drugie dziecko, które będzie chciało bawić się jego zabawkami i czytać jego książki. To bywa trudne nawet wtedy, kiedy przychodzą do nas koleżanki i koledzy z przedszkola. Dzieci potrzebują czasu, żeby się dograć. Mam poczucie, że wraz z kryzysem na granicy i wybuchem wojny rozpoczął się jakiś zupełnie nowy rozdział mojego macierzyństwa. Taki, na który nie mam skryptu, który wywrócił do góry nogami moje pomysły na to, jak bezpiecznie wprowadzać dzieci w myślenie o tym, że jesteśmy odpowiedzialni za świat. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że tak naprawdę niewiele od nas zależy.

Kryzys na granicy i wojna w Ukrainie to są dla mnie takie sytuacje – naprawdę nic nie mogę zrobić, żeby ten polski rząd nie wypychał bezprawnie ludzi na Białoruś, a wojska rosyjskie poszły sobie z Ukrainy. Ale mogę zrobić dużo małych rzeczy, żeby przydać się choć odrobinę ludziom, którzy padają ofiarą tych działań. I żeby pokazać dzieciom nie moją bezradność, ale poczucie odpowiedzialności i choćby najmniejszą sprawczość.
Nie skupiam się na frustracji, że ktoś nie wie, co się dzieje na granicy, czy tego nie rozumie. Robię swoje i to mnie ratuje przed myślą, że to wszystko i tak nie ma sensu, bo rozgrywa się tak wysoko, że tam nawet nie dosięgam. Muszę jednak zachować też czujność, jak w tym wszystkim czują się moje dzieci. Czy rozumieją, co się dzieje, skąd ci ludzie w naszym domu. Czy dla nich to też jest OK. Znając ich, wiedziałam, że powinniśmy raczej zaprosić kogoś na dłużej, niż co kilka dni czy tygodni gościć nową osobę. I że łatwiej im będzie, jeśli naszym gościem będzie ktoś dorosły.

Mamy w swoich społecznościach przedszkolnych i szkolnych dzieci, których domy zostały zbombardowane. Których ojcowie są na wojnie. Nasze dzieci chodzą do placówek z dziećmi, które straciły cały swój krajobraz dzieciństwa.

I te dzieciaki bardzo szybko się zakumplowały z polskimi dziećmi, już mówią płynnie po polsku. Mój syn wie, że chłopiec, który przychodzi z ulubioną maskotką do przedszkola, ma swoją sobakę, a nie pieska. Kiedyś na wystawie rysunków w przedszkolu był jeden ze spadającymi bombami i rozwalonymi domami. Zapytałyśmy przedszkolankę, czy można ten rysunek zdjąć. Dopiero potem sobie uświadomiłam, że ta reakcja była o nas, dorosłych. Może temu dziecku, które bomby narysowało, zrobiło się przykro? Może dzieciaki jakoś to sobie opowiedziały i dla nich nie było to takie trudne? Czasy są takie, że ćwiczymy się w nich na bieżąco. Nie zawsze wiemy, jak się zachować. Dzięki kontaktowi z dziećmi z Ukrainy i Białorusi wojna przestaje być czymś abstrakcyjnym i przez to jeszcze bardziej potwornym. W przyszłości nasze dzieci będą potem sobie to układać. Być może wspomnienie gości w domu, kumpla z przedszkola i sprzątania lasu złożą się na doświadczenie, z którego będzie można czerpać przy angażowaniu się w rzeczywistość dookoła? Mówię swoim dzieciom: zobaczcie, możecie zrobić tyle, ile potraficie i ile chcecie. To jest ważne, że to zrobiliście. Ciekawe, bo nie mam tej strategii, kiedy mówię dzieciom o sprzątaniu pokoju…

Napisałaś reportaż o dziewczynce, która niosła taki lęk, że zachorowała na tzw. syndrom rezygnacji.

To skrajny stan wycofania, w którym dziecko wygląda, jakby było w śpiączce. Syndrom rezygnacji jest reakcją na poczucie zagrożenia i jest rozpoznawany od wielu lat wśród dzieci uchodźczych. W czasie rozmów z rodzicami mojej bohaterki czułam się bardzo związana z jej mamą. Miałam już wtedy swoje dzieci i odczuwałam, jaki lęk i jaką rozpacz ona ze sobą niesie. Na syndrom rezygnacji zapada dziecko, które czuje, że świat je totalnie przerasta. Jest na przykład najstarszym dzieckiem w rodzinie, która trafiła do ośrodka dla cudzoziemców, bardzo szybko uczy się języka, więc robi za tłumacza. I bardzo szybko rozumie, co się wokół niego dzieje, że rodzinie grozi deportacja. Jednocześnie nie rozumie aspektów prawnych, które temu towarzyszą. A rodzice, którzy do tej pory byli gwarantem bezpieczeństwa, są w sytuacji zależnej, sami tracą poczucie bezpieczeństwa i grunt pod nogami. Wtedy zdarza się, że dziecko ucieka w stan skrajnego wycofania.

Jak wygląda terapia takiego dziecka?

Stara się przywrócić właściwe role w rodzinie i zapewnić dziecku to, co do tej pory mu się zapewniało w życiu – poczucie bezpieczeństwa. Rozmawia się przy dziecku, ale już nie o zagrożeniu deportacją, tylko o zwykłych rzeczach. Rano przebiera się je z piżamy w normalne ubrania, jest się znowu mamą i tatą, mimo tego, że dziecko obok śpi i wydaje się, że nas nie słyszy. I wtedy ono zaczyna wracać. Rodzice są dla dziecka kotwicą, która trzyma je w bezpiecznym miejscu i do której można wypłynąć.

Zanurzasz się w historiach ludzi jako autorka reportaży, ale też jako mama. Twój mąż, Tomek Kaczor, jest fotografem. Przy twoich tekstach widuję jego zdjęcia.

Czasem pracujemy razem. Tomek jest oazą spokoju. Nie panikuje, jest moim przeciwieństwem. Ja muszę wyobrazić sobie wszystkie najgorsze scenariusze i się na nie przygotować, wtedy jestem spokojna. Strategia Tomka jest, jak się domyślasz, zdrowsza. Jeździł kilka razy interwencyjnie pomagać na granicy i wie, jak to robić: bierze odpowiedzialność, pomaga, angażuje się, nie rozkminia. To dzięki niemu nadal jeździmy do Puszczy. Ja bałam się po niej chodzić, on mówi: „Jak się coś będzie dziać, to pomożemy, na razie zobacz, jak tu pięknie”. Tomek jest dla mnie skałą, na której mogę sobie przysiąść i poczekać, co będzie. I dopiero potem reagować. Kiedy pisałam reportaż o dziewczynce z syndromem rezygnacji, poprosiłam, żeby to Tomek zrobił zdjęcie. Bo chciałam, żeby to była dla nich bezpieczna sytuacja – Tomek znał ich historię, oni znali go z moich opowieści.

Tym zdjęciem Tomek wygrał World Press Photo w 2020 roku.

Tomek się z nimi bardzo zaprzyjaźnił, zaufali mu. Kiedy pytał ich, czy może ich zdjęcie wysłać na konkurs, był przekonany, że i tak nic z tego nie będzie. Więc jak się okazało, że to zdjęcie zdobywa Word Press Photo i za chwilę będzie je można zobaczyć niemal wszędzie, okropnie się zestresowałam. Przez miesiąc zajmowałam się głównie tym, żeby możliwie najbardziej bezboleśnie przeprowadzić rodzinę mojej bohaterki i ją samą przez falę zainteresowania. Kiedy przychodzą dziś prośby o zgodę na wydrukowanie zdjęcia na przykład na pocztówkach czy publikację w jakimś artykule, odpowiadamy „nie” albo pytamy ją o zgodę. Pytamy o zgodę także wtedy, jeśli chcemy go pokazać na jakimś wykładzie i o nim opowiadać. Staramy się mieć kontrolę nad życiem tego wizerunku Jeśli dostaję od kogoś jego opowieść, to się staję za nią odpowiedzialna. Historia bohatera nie może, nie powinna stać się historią czyjegoś fotograficznego czy reporterskiego sukcesu. Co dla Tomka było obiektywnie czymś wspaniałym, dużym wyróżnieniem, dla tej rodziny było niezwykle trudne. Byli już w innym momencie życia i przestali identyfikować się z tym zdjęciem. Jego bohaterka ma kilkanaście lat, chce być zwykłą dziewczynką.

Kiedy rozmawiam z kobietami o macierzyństwie naznaczonym kryzysem wojennym, często słyszę, że lęk przed wojną odczuwały na długo przed napaścią Rosji na Ukrainę. Że my, Polki, nosimy w sobie pamięć wojny i ucieczek, których doświadczali nasi przodkowie. W szkole czytamy literaturę związaną z Szoah, opowiadania obozowe… Literatura holocaustowa przyzwyczaiła nas myśleć o tym, na co stać matkę w sytuacji granicznej.

Poczucie, że jakaś katastrofa kiedyś musi się wydarzyć, miałam w głowie od zawsze. To, że akurat przydarza się ona nie mnie, jest pewnego rodzaju przywilejem. Jestem z Dolnego Śląska i opowieść o wysiedleniach, wojnie, o ogromnej przemocy, mam trochę w swoim DNA. Od zawsze doznaję poczucia tymczasowości i tego, że w każdej chwili mogę być zmuszona ruszyć w drogę. Nasz korkociąg do wina, zegar ścienny i maszyna do szycia były czyjeś. Ktoś je zostawił, bo nie dał rady ich zabrać ze sobą. Od dziecka na nie patrzę. I od dziecka wiem, co bym spakowała, gdybym miała 10 minut.

Dziękuję Ci za rozmowę.

 

1-3.jpg2-3.jpg4-5.jpg5-3.jpg6-2.jpg7-2.jpg8-2.jpg9-2.jpg10-2.jpg340A0228.jpgH01A3097_fot-TK.jpgIMG_2053-scaled.jpegIMG_4948-scaled.jpegIMG_6285-scaled.jpegIMG_6792.jpgIMG_6816-scaled.jpegIMG_6966.jpgIMG_7439.jpgIMG_7954.jpgIMG_8294.jpg

Powiązane