Rozmowa o macierzyństwie z Martą Żmudą-Trzebiatowską - Ładne Bebe

Rozmowa o macierzyństwie z Martą Żmudą-Trzebiatowską

– W ciszy dookoła mnie usłyszałam pragnienie. To był instynkt macierzyński. Tamten czas absolutnie niedobry na rodzinę i na dzieci, tylko na pracę nad sobą i ze sobą. Od tego zaczęłam.

W wielu swoich kreacjach aktorskich Marta Żmuda-Trzebiatowska jest dla mnie jak dziewczyna z sąsiedztwa. Naturalna, otwarta, której problemy są nam bliskie. Podczas naszej rozmowy poznaję Martę, mamę dwójki dzieci i autorkę osobistej książki, która właśnie taka jest. Szczerze opowiada o tym, w czym możemy usłyszeć także siebie. O macierzyństwie, do którego się dojrzewa, o procesie dorastania, który mu towarzyszy, o stratach i o tym, co się na tej drodze zyskuje.

Kiedyś przeczytałam na pani profilu na IG o tym, jak kobiety z małymi dziećmi doświadczają samotności. Teraz pokazała się pani książka, która ociera się o ten temat. Czy doświadczenie samotności może być punktem wyjścia na ścieżce rozwoju ku relacjom?

Tak. Ja doświadczyłam bycia w jakimś dziwnym, martwym miejscu w życiu. I choć otaczali mnie ludzie, których nazywałam przyjaciółmi, to dziś wiem, że to nie było właściwe określenie dla tych relacji. Wtedy uświadomiłam sobie, że pora wyruszyć w drogę do siebie samej: dowiedzieć się, kim jestem, dlaczego i co dokładnie mnie boli, znaleźć odpowiednie antidotum. Zauważyłam wtedy, że nie mam tak naprawdę komu się z tego zwierzyć, że nie ma przy mnie nikogo, kto mógłby być w tym procesie zmiany moim wsparciem. Była cisza, pustka i ja. I wówczas zaczęłam tworzyć sobie krąg kobiet, które na tamtym etapie mojego życia były mi bardzo potrzebne. Chciałam czerpać z ich mądrości, doświadczenia i wiedzy. Jednak prawdziwym punktem wyjścia do zmiany było uświadomienie sobie, że pragnę mieć dzieci. Wcześniej długo nie miałam w sobie tego głosu. Oczywiście, mówi się sobie, że kiedyś będzie się je miało, lecz czy to są nasze prawdziwe pragnienia? Trochę narzuca nam to społeczeństwo, trochę torpedują nas wszem wobec pytania mam i babć i myślimy sobie: „OK, to chyba naturalna kolej rzeczy”. Ale ja nigdy nie byłam osobą zaglądającą do wózków i zachwycającą się obcymi bobasami. Byłam ulubioną ciocią, ciocią-kumpelą, która z dziećmi trzyma sztamę, ale im się nie narzuca. I dopiero kiedy znalazłam się w życiu w tamtej pustce, poczułam ten głos i to pragnienie. Nie wynikało ono z potrzeby wypełnienia tej pustki, tylko to był chyba tzw. instynkt macierzyński, usłyszałam go w tej ciszy. Choć to absolutnie nie był czas na rodzinę i na dzieci, tylko na pracę nad sobą i ze sobą. Od tego zaczęłam.

Czyli najpierw postanowiła pani dorosnąć?

Moje dzieci pojawiły się, kiedy już wielu rzeczy byłam świadoma, wiele rzeczy udało mi się w moim życiu uzdrowić i poukładać, ale ich narodziny otworzyły kolejne, nowe tematy… Dzisiaj jestem w dużej harmonii ze sobą, ze światem, ze swoim życiem, ze swoimi sprawami zawodowymi. Miałam 33 lata, kiedy urodził się mój syn, i prawie 36, kiedy pojawiła się na świecie córka. Wcześniej w moim życiu wszystko było o mnie, dla mnie, wokoło mnie. Byłam tym zmęczona. I oczywiście kiedy urodził się Bruno, środek ciężkości mojej uwagi przesunął się drastycznie na jego korzyść. To było zbawienne, ale to był też szok. Pragnęłam tego, ale po jakimś czasie obudziły się we mnie bunt i niezgoda, że nie chcę jednak całkowicie oddać siebie. Teraz, przy dwójce dzieci, mimo że obowiązków jest dużo więcej, mam dobry balans. Musiałam odnaleźć go sama. Jestem ja – mama, ale i ja – Marta: moje zawodowe potrzeby i osobiste pragnienia. Nie mam poczucia, że mi coś zawodowo umknie, jeśli mnie przez chwilę nie będzie w pracy, bo jestem w swoim zawodowym życiu już osadzona. A dzieci są moim świadomym wyborem, chcę poświęcać im czas.

Jak się szuka tego dobrego balansu?

To zajęło mi trochę czasu. Czasami, kiedy nieprzespane noce się ciągnęły w nieskończoność, wydawało mi się, że to się nigdy nie skończy, a dawne życie, w którym było miejsce na moje potrzeby i pasje, jest już tylko wspomnieniem. Bywały momenty, że żałowałam, że nie miałam jednak dzieci ciut wcześniej, kiedy miałam więcej sił, energii i wigoru. – Wiesz, co ci powiedziałam, kiedy się urodziłeś? – pytam mojego synka. – Że całe życie na ciebie czekałam. I taka jest prawda. Był wyczekany, upragniony. Więc na rok odstawiłam pracę, żeby z nim być. Nigdy tego nie żałowałam, to był mój świadomy wybór. Cudownie, że miałam taką możliwość. Nie przewidziałam jednak tego, że pod koniec mojej drugiej ciąży wydarzy się pandemia. A w drugiej ciąży plan miałam taki, że będę pracować do końca i wrócę na plan najszybciej, jak to możliwe. Miałam mnóstwo energii, a po doświadczeniu pierwszego macierzyństwa, gdzie zrezygnowałam ze swoich zawodowych planów i potrzeb, byłam pracy wręcz spragniona. A tu lockdown. Z malutkim Brunem wszystko było takie nowe i wielu rzeczy się bałam np. bałam się z nim sama podróżować. Byłam gotowa z wielu rzeczy zrezygnować, i z siebie też trochę zrezygnowałam na pewien czas. W ciąży z córką chciałam spróbować inaczej – podróżować, doświadczać i wszędzie ją z sobą zabierać. Los ze mnie zadrwił. Nic z tych planów nie wyszło. Trochę na siłę musiałam zostać w domu. Więc pokornie siedziałam. Skorzystała z tego córka, bo miała mnie w 100% dla siebie. A wracając do pytania – ustalić ten dobry balans pomogły mi dzieci. Ustawiły wszystkie priorytety, dały mi odwagę do ryzykowania w życiu zawodowym i jakąś niesamowitą siłę.

Życie aktorki-mamy ma swój szczególny rytm.

Na przykład teraz – maj, czerwiec i lipiec – mam intensywny zawodowo czas. Na ten okres staram się „zabezpieczyć” dzieci tak, żeby miały i rozrywki, i atrakcje, i dziadków, żeby każdy z tego czasu skorzystał. Od sierpnia jestem znowu wolna i wtedy to jest czas zarezerwowany tylko dla nich. Moja mama była nauczycielką. Do pracy chodziła codziennie, razem spędzałyśmy popołudnia i miała dwa miesiące wakacji z nami. A u mnie bywa tak, że kiedy syn lub córka ma ochotę nie pójść do przedszkola, a ja mam akurat dzień wolny, zostajemy razem. Robimy sobie wagary. Mój mąż jest dużym wsparciem, jest ze mną w układzie 50/50, jeśli chodzi opiekę nad dziećmi. Też jest aktorem, najczęściej udaje się nam pracować na zmianę.

Wspomina pani o udziale dziadków.

Mamy ich dość daleko, więc wszystko musimy wcześniej logistycznie układać. Ale zawsze możemy liczyć na ich pomoc. Dziadkowie lubią mieć czas z wnukami sam na sam. Ich relacja się wtedy buduje szczególnie. Tydzień z dziadkami dobrze dzieciom robi. A ja już, przy drugim dziecku, wiem, że nie muszę mieć nieustannie nad wszystkim kontroli. Przy Brunku starałam się być taką „podręcznikową mamą”. Naczytałam się różnych poradników i bardzo się starałam. Bruno np. nie jadł cukru, wiadomo. (śmiech) Aż pewnego dnia zauważyłam, że kiedy w domu była czekoladka, on ją brał i się z nią przede mną chował. – Synku, jest OK, możesz zjeść tę czekoladkę, nie mam z tym problemu – zapewniłam go i wtedy zrozumiałam, że kontrola i nasze dobre intencje, mogą działać w złym kierunku. Dzieci są szalenie mądre, my powinniśmy tylko podążać za ich procesem wzrastania. Moja córcia jest bardziej „puszczona”, ufam jej i stawiam na jej intuicję. Każdego dnia uczę się odpuszczania swoich wyobrażeń i pragnień i podążania za nimi.

Uczę się rodzicielstwa od 16 lat i uważam, że podążanie za dzieckiem to jego najtrudniejszy i najpiękniejszy wymiar.

Często się o tym się mówi, ale chyba nie do końca się to dobrze rozumie, interpretuje czy respektuje. A to jest właśnie o tym, żeby zaufać, że dziecko jest mądre, że ono wie. Przyglądam się moim dzieciom i ciągle je poznaję i każdego dnia mnie zaskakują. Weryfikuję moje plany i pomysły, biorę pod uwagę to, co w dzieciach kiełkuje. Widzę, jak bardzo są żywe, ciekawe świata, wszędzie jest ich pełno. Czasem zazdroszczę mamom, które sobie siedzą na placu zabaw, a ich dziecko bawi się w jednym miejscu. Ja tymczasem jestem zawsze upocona, mam oczy dookoła głowy, zawsze w trampkach, z plecakiem pełnym przekąsek, bo zaraz: jeść, pić, skakać, robić wszystko naraz. Odpuszczeniu kontroli towarzyszy pogodzenie się z tym, że się o dzieci boimy. Mówi się, że jak się rodzi matka, to słowo „miłość” nagle staje się szalenie pojemne, że mieści się w nim też lęk, troska, siwe włosy od nadmiaru emocji, które dzieci nam fundują. Ja na przykład niepokoję się o ogólnie pojęte bezpieczeństwo moich dzieci. Więc je chronię, jak umiem, jak mogę, chronię na przykład ich wizerunek i go nie udostępniam. Nawet paluszka, po prostu nie. Moje dzieci mają do tego prawo, a ja jako rodzic jestem im to winna zapewnić – anonimowość. Może kiedyś zdecydują inaczej, ale to będzie ich świadoma decyzja. Jeszcze parę lat temu wydawało mi się, że urodziły się w bezpiecznym, otwartym świecie. Dziś wiemy, że potrafi być zamknięty, jak w pandemii, że może być ogarnięty wojną. Na szczęście moje dzieci mają poczucie, że świat jest bezpieczny. Dobrze, niech to dzieciństwo takie będzie.

Wróćmy do poczucia samotności, od którego zaczęłyśmy rozmowę. Moim zdaniem ono jest w rodzicielstwie doświadczeniem uniwersalnym.

To było coś, co mnie w macierzyństwo totalnie zaskoczyło. Z czasem lepiej to zrozumiałam. Moje przyjaciółki mi tłumaczyły: –Wiesz, nie chciałam dzwonić, bo nie chciałam ci przeszkadzać. A ja wtedy bardzo chciałam, żeby mi przeszkadzały. Bardzo chciałam, żeby zadzwoniły, żeby mnie na ten spacer wyciągnęły, żebyśmy pogadały o czymś innym niż o kupkach, zupkach i pierwszych ząbkach. Ale prawda jest też taka, że kiedy wysyłały wiadomości lub próbowały się dobić, to nie odbierałam, bo na przykład karmiłam. Wtedy lubiłam tę ciszę i spokój, odstawiałam telefon, pisałam, że oddzwonię później. I nie oddzwaniałam. A kiedy chciałam wrócić do tego świata sprzed dzieci, to zauważyłam, że ten wagon już odjechał. Aż wreszcie w tej samotności zaczęłam szukać sobie ludzi i zbliżać się do tych, którzy mają podobne tematy, podobne problemy jak ja.

Napisała pani w książce, że samotność matki zaczyna się na sali porodowej, kiedy jest się samą z faktem, że musi się urodzić dziecko.

I nikt ci w tym nie pomoże, chociaż bardzo by chciał. Mojemu pierwszemu porodowi towarzyszyły komplikacje, a drugi poród był w pandemii, w samotności rozumianej dosłownie. To było dla mnie tak trudne, że szczęka latała mi ze stresu. Stresu, że jestem sama i sama muszę to zrobić. Samotność towarzyszy narodzinom nie tylko dziecka, ale i matki. Pocieszające jest to, że potem nagle wyrasta młody człowiek, który jest naszym kompanem do rozmów, do wypadów i jeśli włożysz trud w jego wychowanie na przyzwoitego, fajnego człowieka, to nigdy już nie będziesz sama, bo zawsze będziesz dla niego ważna… Przy narodzinach Klary bardzo pomogła mi Kasia Zielińska, chyba nawet nie wie, jak jestem jej wdzięczna za to, co wtedy powiedziała. Zadzwoniła i powiedziała: – Potraktuj ten samotny poród jako najpiękniejszą randkę ze swoją córką. Tak do tego podeszłam i stało się coś magicznego. Kiedy urodziłam syna, nie czułam się w nastroju do odwiedzin, w ogóle nie czułam się ze sobą fajnie po tym pierwszym porodzie. Więc ówczesne rodzinne wizyty wspominam raczej źle. Nie mogłam najbliższym odebrać tego momentu, ale dla mnie było za dużo ludzi, za głośno, wszyscy Bruna przejmowali z rąk do rąk, a ja się czułam jak widz w trzecim rzędzie i nie byłam w nastroju do wizyt. A z córką byłyśmy przez trzy dni same, miałyśmy czas, by się poznać, miałam czas się jej przyjrzeć. Pamiętam, jak w lekkim przebłysku świadomości otworzyła oczy, popatrzyła na mnie, a ja powiedziałam: – Dzień dobry, jestem twoją mamusią. Nie zapomnę tego do końca życia.

Wspomniała pani, że dni po urodzeniu Bruna były trudne.

Miałam baby blues, nie byłam w zbyt dobrej formie. Wstawałam, ogarniałam się, ale w głowie długo musiałam sobie układać to, że poród zakończył się nieplanowanym cesarskim cięciem. Nic na ten temat nie wiedziałam, zakładałam poród naturalny. Nie tak sobie tę swoją pierwszą historię wyobrażałam. Za bardzo sobie nadmuchałam balonik wyobrażeń, lądowanie było twarde. Porodu nie możesz zaplanować i go sobie ułożyć. Możesz się dobrze nastawić, możesz mieć dobre emocje, ale na sali porodowej musisz już podążać za doświadczeniem i wiedzą personelu medycznego.

A jak w rodzicielstwie wylądował pani związek?

To, co nas ratowało w najgorszych momentach, to zaraźliwe poczucie humoru mojego męża. Potrafi każdą sytuację rozładować i sprowadzić nas do pionu. Staramy się sobie nawzajem przypominać: halo, ja też tu jestem. Moje potrzeby są ważne. Mój mąż jest dojrzalszy od wielu facetów, których znam. Ma mądre postrzeganie partnerstwa i daje mi przestrzeń do tego, żebym mogła postawić na siebie. Myślę, że dzięki temu jestem lepszą matką i partnerką. Nauczył go tego jego ojciec. Jestem wdzięczna moim teściom, że wychowali super syna. Mam nadzieję, że i my takiego jakiejś osobie wychowamy.

Na koniec jeszcze podziękuję za pani książkę. Jest bardzo krzepiąca. I za naszą dzisiejszą rozmowę.

Dziękuję.

 

marta-sesja-wybrane-9-0659-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-10-0670-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-11-0692-1-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-17-0797-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-27-0918-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-30-0977-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-31-0986-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-37-1123-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-44-1222-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-63-1387-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-67-1437-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-75-1590-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-85-1699-scaled.jpgmarta-sesja-wybrane-88-1751-scaled.jpg

Powiązane