Nie siedzę w garażu, bo trzymam do odbicia. Takie słowa czytam we wpisie Dominika. W jego rękach mały cud – Oliwier, na którego czekał dobrych kilka lat.
Spotykamy się w garażu, pośród kabli, kluczy, opon. Nie jest to bobasowe uniwersum, a może właśnie jest – za sprawką Dominika, trenera wioślarstwa i zapalonego pasjonata starych aut? Witajcie w jego jaskini, w której stuka, puka, dokręca, wymienia – w skrócie daje drugie, lepsze życie staruszkowi Cinquecento, pieszczotliwie zwanym Kartonem. Od niedawna już ma komu zaszczepiać miłość do aut i pływania – choć mały Oliwier jeszcze w tej kwestii się nie wypowiedział. Uśmiechnięty niemowlak nawet nie wie, że droga do rodzicielstwa Dominika i Marty była kręta bardziej niż górskie serpentyny.
Może kiedyś pokażą mu jego pierwszą fotografię? Te kilka komórek, trzydniowy zarodek na czarno-białym zdjęciu z kliniki, która słowo niepłodność zamieniła na nadzieję. Jest cudem – dodaje Dominik, a na cuda czasem czeka się przecież długo. O wyczekiwaniu, stracie i…Polonezach dziś porozmawiamy w kolejnym spotkaniu z serii Tulenie w Tula.
Na twoim Instagramie piszesz „Nie jestem w garażu, bo trzymam do odbicia”. Jak długo czekałeś na to, by móc powiedzieć te słowa?
Zaczęliśmy się starać o potomstwo w 2015 roku, zaraz po ślubie, a w 2021 roku na mikołajki otrzymaliśmy nasz wymarzony prezent – na świat przyszedł Oliwier. Przez te 6 lat dosyć sporo się wydarzyło. A propos tego posta – otrzymałem mnóstwo wskazówek, co do metody trzymania do odbicia oraz zwrócono mi niejednokrotnie uwagę, że nie miałem przełożonej przez ramię pieluszki (śmiech).
Kilka lat starań to długa droga. Opowiesz o tym?
Kiedyś trenowałem wyczynowo wioślarstwo. Podczas wizyty kontrolnej u lekarza sportowego dowiedziałem się, że mam żylaki powrózka nasiennego. Niby nic groźnego, ale przedstawione zostało mi to tak: „jeżeli będą problemy z płodnością lub będzie boleć – zoperujesz sobie”. Miałem wtedy kilkanaście lat. Gdy zaczęliśmy starania o dziecko i nic z tego nie wychodziło, z tyłu głowy mieliśmy, że to może być przyczyna. I tak było. Badania nasienia nie wyszły najlepiej. Dłuższy czas zmagałem się również z bólem i dyskomfortem. Zakwalifikowany zostałem do zabiegu operacyjnego, który przebiegł pomyślnie. Po roku odnotowałem znaczną poprawę wyników nasienia, ale nic poza tym. Nadal nie wychodziło.
Trochę czasu minęło, zanim udaliśmy się pierwszy raz do kliniki leczenia niepłodności. Wtedy też dowiedzieliśmy się, że problemem nie jest tylko czynnik męski. Przez tyle lat Marta chodziła do lekarzy ginekologów i nikt nic nie zauważył. A słyszała przeważnie „świetny okres, aby pomyśleć o potomstwie”. Okazało się wtedy, że JEDYNĄ szansą dla nas jest zapłodnienie metodą in vitro.
Wyrok, szansa? Każdy inaczej przez to przechodzi, ale to zawsze doświadczenie trudne i obciążające fizycznie i psychicznie: niepłodność to przecież ciągłe czekanie i nadzieja, której pokłady są podkopywane przy każdym sprawdzaniu wyniku krwi. Co było najtrudniejsze dla ciebie: czekanie na to, czy się uda, towarzyszenie Marcie, brak wsparcia w kraju, emocje na widok innych rodzinek w parku?
Wszystko, o czym wspomniałaś, jest trudne i obciążające. Głównie ze względu na to, że IVF jest bardzo świadomym procesem zachodzenia w ciążę. Korzystając z okazji, polecam dokument poświęcony in vitro Małgorzaty Rozenek-Majdan. Dla totalnie „zielonych” oraz ich rodzin jest to dobre wprowadzenie do tej metody. Niedługo po pierwszej wizycie i komplecie badań zaczęliśmy pierwszą stymulację hormonami, później pobranie komórek oraz nasienia, zapłodnienie, transfer i… udało się. Ciąża mnoga i to za pierwszym razem. Niestety, przyszło zbyt łatwo… Marta nie donosiła ciąży. To było dla nas bardzo bolesne, powiedziałbym, że to najtrudniejsze przeżycie, jakie nas spotkało. Kolejne procedury nie przynosiły żadnego efektu, pojawiał się stres i frustracja. Budowanie nadziei z każdą następną próbą, a później wielkie rozczarowanie i smutek.
Trudne dla mnie było też bycie wsparciem dla Marty, bo ile razy można powtarzać w kółko, że „wszystko będzie dobrze”, że „potrzebujemy może więcej czasu”? Faceci na ogół mają problem z wyrażaniem emocji, co powoduje często falę napięć w związku. Dodatkowo budżet domowy, który topnieje w oczach, w połączeniu z czyjąś opowieścią o zajściu w niechcianą ciążę to kolejny cios. Warto w tym miejscu też wspomnieć o klasycznym pytaniu „kiedy dzieci?”. Czasem lepiej zastanowić się i ugryźć w język, bo nie wiemy, jaka historia stoi za człowiekiem.
Kobieta nie mogąc zajść w ciążę, często wmawia sobie, że jest nie w pełni kobietą. Już samo słowo bezdzietność jest jakieś takie stygmatyzujące i bezduszne. Czy mężczyźnie łatwiej jest przyjąć scenariusz „a może nie będziemy rodzicami”?
U nas niepłodność leżała po dwóch stronach. Mówi się jednak, że nad męską niepłodnością troszkę łatwiej pracować. Po pierwszych badaniach nasienia czułem się trochę wybrakowany jako mężczyzna (wiesz, jak się słyszy o „strzelaniu ślepakami”… ). O tym, że możemy nie zostać rodzicami, czasem sobie myślałem, lecz nigdy nie wspominałem o tym na głos. Na pewno w naszym przypadku nie byłaby to kwestia wyboru. Całe szczęście po zmianie kliniki i lekarza prowadzącego została postawiona nam właściwa diagnoza i zaplanowano skuteczne leczenie.
Rozważałeś adopcję podczas tej kilkuletniej drogi?
Tak, rozmawialiśmy o tym i stwierdziliśmy, że nie wykluczylibyśmy tej opcji nawet w przypadku posiadania swoich biologicznych dzieci.
I nareszcie jest Oliwier – dzieciaki po IVF zasługują jeszcze bardziej na przydomek cud. Nie ma chyba dzieci bardziej wyczekanych niż one! Miewasz taki moment: hej, uszczypnij mnie, wciąż nie wierzę?
Zdecydowanie jest to cud! Śledzimy jego rozwój aż od zarodka. Przez covidowe czasy trudno było się oswoić z myślą, że Marta jest w ciąży. Nie uczestniczyłem w badaniach USG czy innych wizytach kontrolnych. Ale w momencie, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy podczas porodu, nie potrafiłem pohamować łez. Jest to nie do opisania. A teraz mamy gościa, który budzi się z uśmiechem od ucha do ucha, gaworzy w komunikacji miejskiej czy zasypia na zajęciach z pływania.
Co zmieniło w tobie ojcostwo, poza skurczeniem się doby?
Znacznie częściej niż kiedyś pijam zimną kawę (śmiech). A tak serio, z ciekawych spostrzeżeń jest to, że inaczej patrzę na dzieci tarzające się z awanturą po sklepowej podłodze. A tak już totalnie na serio – od nowa odbudowuję w sobie pokłady cierpliwości, bo przez 10 lat pracy z młodzieżą na ogół w wieku dojrzewania odczuwam jej małe ubytki. Na pewno też stałem się ostrożniejszym kierowcą, bo wiem, że w domu czeka na mnie mały gamoń. Każdy dzień przy takim małym dziecku przynosi coś zupełnie innego, nowego i ciekawego. W miejscu głupich memów na stories pojawia się chociażby bąbelek jedzący pierwszy raz naleśniki. To jedna z rzeczy, z której się trochę kiedyś naśmiewałem, a teraz sam tak robię.
Spotykamy się w garażu, widzę, że zaczynasz zarażać małego twoją pasją. Wybaczysz, że samochód nazwałam „Cienko cienko”? Za co lubisz stare polskie auta?
Delikatnie wprowadzam go (jeżeli tak to w ogóle można nazwać) w tematy motoryzacyjne. Na pewno nie będę go do niczego zmuszać, a jeżeli będzie zamiast tego np. chciał kiedyś szyć ubrania, to ja spróbuję nauczyć się serwisować maszyny do szycia. Człowiek musi mieć jakąś pasję, czyli odskocznię od codzienności. A auta? Czasem sam się zastanawiam, za co je tak naprawdę lubię. Zdecydowanie za prostotę, niekiedy za niechlujność wykonania, no i są obrazem z dzieciństwa. A być może to syndrom sztokholmski.
Sam swoje Cinquecento nazywam kartonem. „Cienko Cienko” też może być! Byle nie mylić go z Daewoo Tico (śmiech). Anyway, mój tata we wczesnych latach 90. posiadał malucha (Fiata 126p) w charakterystycznym kolorze żółtym nazywanym Yellow Bahama. Ja miałem również żółtego Fiata, ale Seicento Sporting. Więc może stąd tendencja do posiadania małych fiatów.
Czy stary Polonez może być obiektem pożądania?
Jak najbardziej może! Zresztą widać to chociażby po ogłoszeniach na różnych portalach internetowych. Niestety w wielu przypadkach jest to żerowanie na sentymencie kupujących, przez co Polonezy niekiedy osiągają kosmiczne ceny. Ale jak to się mówi, samochód jest tyle warty, ile ktoś jest w stanie za niego zapłacić. Mój brat ma Poloneza po naszym dziadku i pełni rolę kapsuły czasu. Siadając na tylnej kanapie, wraca wiele wspomnień, np. powrót z działki, kiedy dziadek zbliżał się do zawrotnej prędkości 90 km/h, bo Dominika rozbolał brzuszek po zjedzeniu litra lodów owocowych (śmiech).
Czy garaż to twoje miejsce na ładowanie baterii?
Garaż dla mnie to taka „man cave”, chociaż nie wygląda jak inspiracja z Instagrama czy Pinteresta. Świetne miejsce, żeby zapomnieć o codziennych problemach. Czasem bywa i tak, że przyjeżdżam z konkretnym planem do wykonania, a kończymy z kolegami na krzesełkach i zaciekle dyskutujemy. Ale takie momenty też są potrzebne. Kiedyś celem było przygotowanie auta do zlotu i robiło się wszystko, żeby zdążyć. Od kilku lat skupiam się jednak na podnoszeniu mocy silnika, który nie jest seryjnym motorem w Cinquecento. Wielu nazywa to herezją, ale to bardzo wciągające. Może nie przecieram szlaków, bo to w większości sprawdzone rozwiązania, ale na pewno dające satysfakcję.
Pozostając w słowniku motoryzacji, co ciebie ostatnio napędza, co dodaje skrzydeł?
Tu odpowiem krótko. Progres. To chyba zostało mi ze sportu. Aczkolwiek wychodząc rano do pracy, wystarczy, że spojrzę na cieszącego się Oliwiera i od razu jakoś tak się człowiekowi lżej na sercu robi.
Wasze plany na najbliższy czas, czego wam życzyć?
Na pewno w najbliższym czasie zabieram rodzinę na obóz wioślarski, gdzie będę przygotowywać młodych wioślarzy do Mistrzostw Polski. Później marzą mi się wakacje na jakimś cichym i malowniczym kempingu. Pierwszy raz w trójkę (i pies). A życzyć możesz nam szczęścia, bo na Titanicu byli zdrowi i bogaci, tylko szczęścia zabrakło (śmiech).
Chociaż droga do rodzicielstwa nie zawsze jest prosta i malownicza jak Route 66 warto wybrać się w tę podróż. Szerokiej drogi wam wszystkim!
Dominik wybrał Tulę Ginger Dots.
*
Materiał powstał we współpracy z marką Baby Tula.






























