Tulenie w tula

Tulenie Łucji

Rozmowa z Alicją

Tulenie Łucji
Roksana Wąż

Tutaj poszerzył się nasz horyzont, jesteśmy często ponad chmurami i to również daje do myślenia – mówi Alicja, wpatrując się w góry z tarasu swojego domu. Myśli płyną na wyżynach inaczej, niż gdy stąpamy twardo po betonowej tkance miasta. O życiowych wyborach dziś będzie i wizualizacji pragnień – to dobry temat u progu nowego roku.

Inaczej odbiera się góry, gdy jest się weekendowym turystą, który wpada po krótki zachwyt i zbratanie się z naturą, a inaczej, gdy na co dzień przyrządzasz śniadanie z widokiem na szczyty, pląsy chmur z halnym, roztopy czy nagłe zamiecie. Gdy dziecko zamiast klockami bawi się małymi kamieniami przed domem, a ty zamiast w odbiornik wpatrujesz się każdego wieczoru w gwiazdy. Jesteś ich bliżej. Gdy zimą nie dociera kurier, bo droga jest zbyt oblodzona, a kaprys pogody może pomieszać w planach skuteczniej niż zwykłe miejskie korki w grudniu. To nie była ucieczka z miasta, tylko kolejny, świadomy krok. O życiu w górach i kochanym Krakowie opowiada nam Alicja – z wykształcenia farmaceutka, teraz pasjonującym się nieruchomościami i aranżacją wnętrz zarządcą domu na wynajem w duchu slow – Chaty Beskidu. Zapraszamy na kolejne spotkanie z serii #Tulenie w tula.

 

*

Kraków – piękne miasto, myślę po spędzonym tam weekendzie. Pamiętasz wasze miejskie życie sprzed czasów górskich? Co was uwierało w mieście najbardziej? 

Oczywiście, że pamietam! Kraków jest bajeczny, nigdy nie zmienię zdania na ten temat. Przyciągnął nas swoimi barwami blisko 10 lat temu i nieustannie zachwyca. Mieszkaliśmy we własnej, stworzonej od zera przestrzeni w pięknej zabytkowej kamienicy, przy skwerku zwanym „kółkiem” w samym sercu najbardziej klimatycznej dzielnicy, jaką jest Kazimierz. Kraków to był nasz świadomy wybór, którego nawet przez sekundę nie żałowaliśmy. Mogłam zbiec w kapciach na dół, kupić świeże ciasto do kawy w ciastkarni oddalonej o 5 metrów, wymieniając uprzejmości i prowadząc pogaduszki z jej właścicielką i stałymi bywalcami. Po ulicy sunęły dorożki, a rytm dnia zdawał się być wystukiwany wdzięcznym dźwiękiem kopyt oraz śmiechem przechodniów. Tworzyliśmy wspaniałą społeczność, zupełnie nie anonimową, wbrew temu, co często mówi się o życiu w mieście. 

Decyzja o przeprowadzce w góry nie była wymuszona niedogodnościami miejskimi, nie była to próba ucieczki przed cywilizacją, absolutnie nie! Było to zrządzenie różnych wydarzeń, które dało nam możliwość „sprawdzenia się” w zupełnie innych warunkach. 

Wielu ludziom wydaje się, że Kraków płynie innym rytmem, że jest naprawdę slow. Jaki jest wasz rytm?

Według mnie każdy sam odpowiada za swój rytm i nie należy zrzucać tego na życie w mieście czy poza nim. To nie jest tak, że na wzgórzu mamy wolniej. Zdecydowanie tak nie jest! Jakbyś zobaczyła zieleń startującą wiosną i tempo jej wzrostu, to na pewno nie jest slow, a trzeba się z tym bardzo szybko mierzyć, bo w przeciwnym razie będziesz w gąszczu. Powiem więcej, niejednokrotnie przemierzałam uliczki Starego Miasta powolnym krokiem, obserwując przyrodę, podsłuchując rozmów, trzymając w dłoniach kubek ciepłej kawy lub pistacjowe lody rzemieślnicze i to było w rytmie wybitnie slow. Dzieci na pewno przyspieszyły mój czas, ale też raczej go uszlachetniły. Z całą pewnością dziś to one wystukują mój rytm, a nie odgłos przejeżdżających dorożek. Teraz skupiam się na innych celach. Tempo czasem przyspiesza, czasem zwalnia, ale to nie jest zasługa życia na wsi. To jest nasza wewnętrzna umiejetność do skupienia się i przeżywania tego, co dostarcza nam otoczenie, bez względu, czy jest to urok romantycznie podświetlonych uliczek miasta odbijających się na wilgotnym bruku, czy niezliczona ilość gwiazd na głęboko granatowym niebie.

To co dały wam góry, czego nie dawało miasto?

Zdecydowanie przestrzeń. Planowaliśmy powiększać rodzinę. Pragnęliśmy zaadoptować psa ze schroniska. Mieliśmy wiele pomysłów na swój rozwój, a mało miejsca. Tak się składa, że wszystkie nasze pomysły są zazwyczaj większych gabarytów.

Jak zareagowali na przeprowadzkę znajomi, rodzina?

Nasi znajomi, którzy trochę o nas wiedzą, dawali nam trzy do sześciu miesięcy poza miastem. Zima miała nas porządnie przeczołgać, tak, że na zawsze odechce nam się wiejskich pejzaży. Ale my chyba jesteśmy takimi ludźmi, którzy nie lubią się poddawać, po za tym jesteśmy szalonymi optymistami. Wierzymy, że wizualizowanie sobie swoich pragnień jest w stanie przyciągnąć ich spełnienie. Nie skłamię, jeśli powiem, że przynajmniej pięć razy w życiu to zadziałało, więc czuję, że mam prawo tak myśleć. Ten scenariusz również był jedną z wizualizacji. Pamiętam, że największą radość z tej decyzji poczułam ciepłego wiosennego dnia, patrząc, jak moja wtedy półtoraroczna Nina wychodzi na taras i bawi się kamieniami. Może dziwne, ale to było niemal magiczne uczucie – nieskrępowana murami budynków wolność wyboru dla mnie, dla niej, dla nas. Ach, no i to powietrze, ciepły halny, widok chmur w dolinach. To coś, czego wcześniej nie doświadczaliśmy. 

 

Mówisz up the hill, a ja mam wrażenie, że nie siedzisz dumna na szczycie góry, ale nakręca się ciągła wspinaczka, droga pod tę górę. Dałaś życie dwóm górskim domom, wyzwanie niełatwe z dwójką maluchów.

Nie wiem, czy istnieje dla mnie miejsce „up the hill”. Fizycznie oczywiście w takim miejscu się teraz znajduję, ale dla mnie rzeczywiście najważniejsza jest droga, a nie jej cel. Cel stanowi pewną nagrodę i przynosi mi chwilowe spełnienie, choć często jest i tak, że nim zakończę jeden projekt, w głowie pojawia się już kolejny. Właściwie to razem z mężem mamy ciągłą gonitwę myśli poprzeplatanych podekscytowaniem na myśl o remontach. Tak, wiem, jak to brzmi. Na swoim koncie mamy w tej chwili jedynie gruntowne remonty oraz nowe aranżacje, a nie budowy domów, choć to one pociągają nas najbardziej. Mam nadzieję, że najbliższy rok w pełni zaspokoi nasze twórcze potrzeby, plany mają tutaj szeroki rozmach. W tym momencie nadal korzystam z nieocenionej pomocy mojego ukochanego wujka – taty chrzestnego. To, co zbudowałam, jest poniekąd jego zasługą –  to on zawsze dawał nam narzędzia, pobudzał twórczo, pilnował, na jakim etapie wyborów życiowych i zawodowych jesteśmy. Chata Beskidu to właśnie jego oaza, którą postanowił podzielić się ze światem, a nam dał tym samym możliwość rozwoju pasji do nieruchomości i wnętrz. Po kilku latach w samotności chata dostała nowe życie – dopiero obecność ludzi czyni budynek domem. To kolejny punkt na naszej drodze do realizacji marzeń.

Bywało pod górkę?

Co do trudów, nie jestem osobą, która narzeka. Wydaje mi się, że z każdej sytuacji można wybrnąć. Niemniej, patrząc obiektywnie, logistyka z dziećmi do najłatwiejszych nie należy. Widać to po chaosie, w którym dość często przebywam. Jesteśmy na tym terenie zupełnie sami. Ukochani dziadkowie są w odległym Lublinie. Nosidła Tula i chusty ratowały mnie zarówno, gdy byliśmy w Krakowie, jak i teraz na górskich bezdrożach. W mieście kilkugodzinne spacery czy szybkie zakupy z Niną nie były problemem, bo stanowiłyśmy jedność, poruszałyśmy się w tym samym tempie i mogłyśmy cieszyć się swoją bliskością. Natomiast tutaj bardzo często oddajemy się wędrówkom w górę i w dół, a obie dziewczynki chętnie korzystają z tego środka komunikacji. Wtedy tuleniu, głaskaniu i całowaniu nie ma końca. Same się proszą.

Dwie dziewczyny, dwie planety? Czy sztama? Opowiedz o Łucji i Ninie.

Na pewno nie są to dwa różne bieguny. Przypominają mi bardziej to samo ciepłe Słońce o różnych porach dnia. Łucja jest najjaśniej świecącą gwiazdą, zmienia nasz stan umysłu, ba… zmienia stan umysłu każdej napotkanej osoby. Jedna sytuacja zapadła mi głęboko w pamięć. Byłam z jeszcze maleńką Łucją w kościele. W drodze do domu zatrzymał mnie mężczyzna i powiedział z powagą: Najmocniej panią przepraszam, ale przez cały czas obserwowaliśmy z żoną pani córkę. Nie mogliśmy oderwać od niej oczu. Ona ma w sobie coś niezwykłego. To będzie bardzo wyjątkowa osoba, to będzie człowiek wielce dobrotliwy. Ciarki mnie przeszły, łzy zawirowały w oczach. I wiesz… tak faktycznie jest. Ona w pewien sposób hipnotyzuje. Podchodzi do różnych osób, od razu tuląc je tak, że czasem nie wiedzą, co się dzieje.

Żałuję, że nie mogę pokazać Ci teraz wschodu słońca. To byłaby Nina. Rozproszone promienie rzucające koralową poświatę – patrzysz na świat jak przez różowe okulary. Nienatarczywa, spokojna. Może wydawać się chłodna, lecz tak naprawdę jest po prostu rześka, ciepło przynosi z każdą kolejną minutą. Przy niej nic nie wydaje się być płaskie, bo każdej sytuacji nadaje emocjonalny wymiar. Jest wrażliwa i delikatna. Do zadań podchodzi z wielką uwagą i skupieniem. Jest dojrzała i poważna, przez co może być odbierana dość dumnie, ale wystarczy dać jej chwilę, żeby dostrzec w niej ten czysty, dziecięcy czar.

Każda z nich jest trochę inna. Łucja: ciekawska, odważna, pogodna. Nina: rozważna, ostrożna, tajemnicza. Natomiast z całą pewnością łączy je wewnętrzny spokój. Tak, to jest ich wspólna cecha – są naprawdę wyjątkowo bezproblemowe.

 

Mówisz, że jesteś estetką. To pomaga czy przeszkadza w prowadzeniu własnego biznesu?

Na pewno nie ułatwia, ale za to jestem pewna, że zawsze wypuszczam dla innych produkt najwyższej jakości. Sama w swoim charakterze mam sporo niedociągnięć organizacyjnych, dlatego potrzebuję osób, które będą takimi zdolnościami się wykazywały. I to jest największy problem. Bardzo często spotykamy się z niemal całkowitym brakiem wyobraźni, co następnie przejawia się w zachowaniu potocznie nazywanym „partactwem”, na które jestem co najmniej uczulona. Wprowadza mnie ono w stan, w którym myślę, że przecież potrafię zrobić to sama, lepiej – ale prawda jest taka, że to ślepa uliczka, bo nie jestem w stanie zrobić wszystkiego. Kilka projektów podupadło z tego powodu. Jednak mam ostatnio szczęście do osób patrzących tak jak my. I to jest genialne! Móc w końcu komuś zaufać, wziąć pod rękę jak przyjaciela i malując dłonią po krajobrazie, patrzeć na ten sam projekt. Dlatego ostatnie miesiące zdają się być dla nas przełomowe. Poznaliśmy prawdziwych towarzyszy, pasjonatów, wizjonerów, osoby otwarte, spontaniczne i odważne. To wszystko z nimi po prostu musi się udać. 

Może góry przyciągają siostrzane wam dusze! Czy prowadzenie agroturystyki jest trudniejsze niż się nam wydaje? 

Nie jestem w stanie nazwać tego, co robimy, agroturystyką. Chata Beskidu jest projektem wizualnie zbliżonym do górskiego regionu wiejskiego, ale z udogodnieniami nieodbiegającymi od miejskich. Jest ona dla mnie zjawiskiem architektonicznym, bo muszę wspomnieć, że budynek został zaprojektowany i powstał ponad 15 lat temu. Użyte rozwiązania i materiały są ponadczasowe do tego stopnia, że nasi goście nadal o nie podpytują, próbując z nich zaczerpnąć inspiracji. Prawdziwa agroturystyka również dzwoni nam delikatnie w sercach, choć wynika raczej z naszych prywatnych potrzeb. Wieloletnia pasja do koni i jeździectwa nadal płynie w moich żyłach, pomimo że bieg wydarzeń wyłączył ją z aktualnego życia. Zobaczymy… Dzisiaj wydaje mi się to bardzo trudne i dopóki nie przejdę kilku kolejnych kroków przybliżających nas do tego tematu, nie podejmę wyzwania.

Góry to nie tylko piękna pocztówka turysty. Gdy mieszkasz tu na stałe, stajesz się elementem układanki, jesteś trochę na łasce natury i żywiołów. Dobrze wam z tym?

Zdecydowanie nie jest to codzienna idylla. Na szczęście tych dobrych chwil jest niezliczona ilość, wybitnie przyjemnych ogrom, a gorszych zaledwie garstka. Trzeba w miarę możliwości być na nie gotowym. Życie tutaj pobudza wyobraźnię i trochę uczy przewidywania. Oczywiście często metodą prób i błędów. W wyniku takich sytuacji człowiek trochę pokornieje, ale również uczy się siebie, sprawdza swoje granice i możliwości, przekonuje się o słabych i mocnych stronach.

Jak dziś pamiętam nasz pierwszy śnieg tutaj. Wprowadziliśmy się na początku ciepłego, słonecznego października. Mieliśmy czarnego forda doskonale radzącego sobie na płaszczyznach. Z końcem miesiąca przyszedł śnieg, który w ciągu jednej nocy zmienił krajobraz nie do poznania. Było z pół metra śniegu. Jesteśmy ostatnim zamieszkiwanym całorocznie domem na wzgórzu. Nasz podjazd to stroma, dwustumetrowa aleja, do najbliższego sąsiada jest jakieś trzysta metrów, a już oni uchodzą za tych „szalonych”. Do nas kurierzy zimą nie docierają, pocztę odbieram w sklepie u podnóża góry. Nie trudno sobie wyobrazić pierwszą podróż na dół w takich realiach. Przypominała niekontrolowany zjazd na półtoratonowych sankach. Wjechać już się nie dało. Po całym dniu szłam w ciemnościach pod górę ze śpiącą na rękach Niną, zakupami i dużych gabarytów przesyłką, przez półtorej godziny brodząc w śniegu po kolana. Kuba tego samego dnia pojechał kupić nam nowego-starego jeepa z 1989 roku, który w tych warunkach przypomina dzika ryjącego w śniegu. I tak problemy ze śniegiem skończyły się na dobre. Przy okazji Kuba musiał nauczyć się być mechanikiem, elektrykiem, hydraulikiem, choć z zawodu jest handlowcem, a z pasji gotuje. Totalnie kocham go za niezłomność w trudach i umiejetność dostosowania się do każdej sytuacji. Cierpliwość i spokój nie są jego domeną, ale o te cechy ja go uzupełniam i razem zwykle osiągamy zamierzony cel. Mam w zanadrzu jeszcze wiele historii dyktowanych aurą, ale jak zauważyłaś, aż za bardzo lubię opowiadać (śmiech).

Tu, w górach chyba bliżej wam do gwiazd. Czego wam życzyć na nowy rok?

Z całą pewnością tutaj poszerzył się nasz horyzont, jesteśmy często ponad chmurami i to również daje do myślenia. Jedyne, czego pragniemy, to niezmiennie dobrego zdrowia. W pozostałych kwestiach wierzę, że sami jesteśmy architektami swoich pragnień.

*

Nie trzeba kończyć wydziału architektury, ani znać się na wymiarowaniu, aby ot tak, z czułością dla siebie, zaprojektować sobie najbliższe cele, zwizualizować marzenia. Spokojnie, można też z powodzeniem robić to na nizinach. Spróbujcie!

*

Alicja tuli Łucję w nosidełku Tula Free-To-Grow.

*

Materiał powstał we współpracy z marką Tula.