Tulenie Emmy - Ładne Bebe

Tulenie Emmy

„Jedną z korzyści z posiadania własnej wioski jest to, że zawsze mogę wyjść z Dawidem na randkę czy do kina” – mówi Patrycja, mama szóstki cudownych dzieciaków. Zobaczcie, jak żyje się jej w wielkiej, wielopokoleniowej rodzinie.

Patrycja Biegańska ma w domu niezłą ekipę – pięciu synów: 16-letniego Filipa, 14-letniego Maksa, 11-letniego Feliksa, 6-letnich bliźniaków Gucia i Leona, oraz wyczekaną córkę, roczną Emmę, którą czule nazywają wisienką na słodkim rodzinnym torcie. Nazwa jej profilu w mediach społecznościowych, Mama Gang, zapowiada to, czego można się po nim spodziewać: rodziny licznej i zżytej ze sobą niczym gang. Trafiając na Patrycję, poznajemy nie tylko barwną codzienność wielodzietnych rodziców i otaczającej ich wielopokoleniowej społeczności, ale przede wszystkim obcujemy z ludźmi, którzy zarażają optymizmem, uczą czerpać z życia całymi garściami. Dopiero co kupili wymarzony dom pod Trójmiastem, powitali na świecie wyczekaną córeczkę, z którą już zdążyli zwiedzić kawał świata, a niedawno spełnili kolejny swój sen – pojechali w miesięczną podróż po Stanach Zjednoczonych, na którą wybrali się ze wszystkimi dziećmi i z ich dziadkami.

Może brzmi to nieskromnie, ale przytrafia nam się tyle dobra, że mnie samą to zaskakuje, bo przecież wcale nie zabiegam o nic bardziej niż inni. Z drugiej strony mam poczucie, że w jakiś sposób jednak projektujemy to, co nas spotyka – mówi Patrycja. Pomiędzy spacerami z wózkiem wśród rozgrzanych sierpniem pól, krótką przerwą na lekturę i szukaniem kąpielówek dla najmłodszych chłopców, rozmawiamy o wewnętrznym azymucie, sile płynącej z posiadania własnej wioski i budowaniu relacji, dzięki którym życie wypełnia się kolorami i energią.

Sporo podróżujecie, nieustannie coś się u was dzieje, jest głośno i tłoczno. Masz poczucie, że żyjesz w ciągłym biegu, na wysokim C?

Aktualnie tak, ale wbrew pozorom na co dzień tak to u nas nie wygląda. Zauważyłam, że rytm funkcjonowania naszej rodziny regulują pory roku. Jesteśmy raczej ciepłolubni i uaktywniamy się wiosną, a zwłaszcza latem, za to jesienią i zimą spędzamy więcej czasu w domu, regenerujemy się, lenimy, może nawet zapadamy w przyjemny letarg. Lubię oba te stany. Na szczęście wszyscy mamy podobną energię, więc dzieciom ten tryb także odpowiada. Ponadto po intensywnych wakacyjnych miesiącach i zarządzaniu wieloosobowym chaosem, to normalne, że jestem przebodźcowana i potrzebuję przerwy. Tym bardziej doceniam wtedy każdą spokojną chwilę. Co nie znaczy wcale, że nie cieszy mnie ta nasza pogoń za marzeniami. Uwielbiam ją! Moc, którą daje. Poczucie spełnienia. Zresztą, ten bieg to przecież nasz wybór. Kochamy wrażenia, nowe doświadczenia, więc ich sobie dostarczamy.

Z Dawidem, moim mężem, od zawsze uwielbialiśmy podróżować i nasza praca na szczęście nam to umożliwia – to nasz motor, wspólna pasja, goal. Na to też stawiamy całą rodziną. Ostatni miesiąc w podróży po Stanach tylko nas w tym utwierdził, choć było to na pewno ogromne wyzwanie, pojechać taką dużą ekipą, z wszystkimi dziećmi i dziadkami, w tak długą trasę. To był niemały wydatek, też pod kątem czasu i planowania, ale właśnie fakt, że zrobiliśmy to wszyscy razem, zgromadziliśmy masę wspólnych wspomnień, przeżyć, umocniliśmy wzajemne relacje, jest warty tego wszystkiego. To jest po prostu bezcenne. Zresztą, gdybym choć przez moment sądziła, że czekają nas po drodze jakieś awantury, fochy, nie chce mi się czy nudzi mi się, nie planowałabym takich eskapad. Potrafimy się dogadać, współpracować, a dzieci – mam wrażenie – płyną z naszym prądem.

À propos płynięcia z prądem. Często podkreślasz, że masz szczęście i wiele rzeczy łatwo ci przychodzi, choć przy szóstce pociech wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Poddajesz się temu, co przynosi los, czy raczej nim sterujesz?

Wydaje mi się, że częściej wykorzystuję okazję, która się nadarza, ale nie mam pewności, czy sama w jakiś sposób do niej nie doprowadziłam. Wierzę w intuicyjne wybory, w podążanie za tym, co mi odpowiada, co wydaje mi się właściwe dla mnie, dla rodziny. Staram się zanadto nie analizować, nie zamartwiać, nie walczyć z tym, na co nie mam wpływu, za to ufać w sens tego, co się dzieje. Na pewno Emma jest naszym cudem, spełnionym marzeniem o dziewczynce, którą wyobrażałam sobie od pierwszej ciąży. Wszyscy to odczuwamy i krążymy wokół niej jak wokół magicznego zjawiska. Tak miało być, że dostała nas i świetnych braci w pakiecie. Mam wokół siebie naprawdę dobrych ludzi, co na pewno pozwala mi czuć się pewnie i daje taką poduszkę bezpieczeństwa w razie gdyby. Dobre, silne, wartościowe, głębokie, pełne ciepła relacje – myślę, że to najistotniejszy klucz do szczęścia. Coś, co daje niesamowity power!

W tak licznej rodzinie chyba tego nie brakuje?

Jesteśmy ze sobą bardzo blisko, to prawda. Także z moją siostrą i jej rodziną. Z naszymi rodzicami. Mieszkamy niedaleko siebie. Można powiedzieć, że tworzymy tę przysłowiową wioskę, w której dorastają nasze dzieci. Ja sama zresztą też zostałam w takiej wiosce wychowana – tworzyła ją moja kochana babcia Jasia. Jej troje dzieci i ich siedmioro dzieci, czyli wnuków babci – wszyscy chowaliśmy się razem. Nie w jednym domu, ale jednak w jednym mieście, i niemal codziennie się widywaliśmy. Czternastoosobowa grupa na wspólnych wakacjach to u nas standard. I taki mam obrazek od czasów najwcześniejszego dzieciństwa. Nie z konieczności, ale z wyboru. Bo zwyczajnie lubimy ze sobą przebywać. Mamy po prostu taki model rodziny, stąd pewnie wydaje mi się on najbardziej naturalny. Zawsze się śmiejemy, że mój tata czy Dawid wchodzili w związek z jedną dziewczyną, a zyskiwali kilkanaście osób w pakiecie.

Widzę w tym same plusy. Chłopcy, i pomału również Emma, doskonale funkcjonują w chaosie i hałasie. Nie mają żadnych problemów adaptacyjnych. Łatwo nawiązują kontakty. Uczą się żyć nie tylko dla siebie, ale dla siebie nawzajem. Każdy każdemu pomaga. To wartości, które już zdobyły – mam nadzieję – na całe życie. Ponadto wiem, że zawsze mam w kimś oparcie, mam na kogo liczyć i ta świadomość daje mi spory komfort psychiczny. W takiej sytuacji mogłam się bez większych obaw zdecydować na bycie mamą razy sześć. Wpływ na to miał też fakt, że nigdy nie miałam żadnych wątpliwości co do mojego związku z Dawidem, chociaż wydaje mi się, że jestem raczej realistką niż marzycielką.

Nawet jeśli nie bujasz w obłokach, to na pewno jesteś dziewczyną z marzeniami. Masz jakąś listę tych wciąż do spełnienia? Must do przed 50. lub 100. urodzinami?

Nie mam. Mam gdzieś w głowie listę miejsc, które chciałabym zobaczyć, celów podróży, ale jeśli chodzi o inne marzenia, to raczej przychodzą spontanicznie, nie jako zamknięty spis punktów do odhaczenia, a coś nieskończonego. Wolę wierzyć, że co ma być, to będzie, niż podporządkowywać swoje życie i działania jakiemuś jednemu celowi.

W twoich słowach wybrzmiewa spora doza zaufania do losu. Czy jest to coś, co chciałabyś zaszczepić dzieciom?

Na pewno nie tłukę im tego w formie wykładu, ale liczę, że czerpią i będą czerpać z tego, co obserwują w naszym postępowaniu. Jak każda mama chciałabym, żeby byli przede wszystkim szczęśliwi. Pewnie czasem mówię coś w rodzaju, że zawsze warto być sobą, stawiać na siebie, słuchać siebie i wierzyć w siebie, oczywiście w tym zdrowym, nie egoistycznym sensie, nie rezygnować ze swoich pasji i robienia tego, co się kocha, niezależnie od opinii innych. Chociaż w obecnej sytuacji polityczno-gospodarczej w Polsce coraz częściej pojawia się we mnie niepokój o ich przyszłość.

Myślicie o przeprowadzce do Stanów?

Zastanawiamy się nad tym, choć nadal jest to w sferze odległych marzeń, wymagających jeszcze sporo przemyśleń. Moja miłość do tego kraju sięga okresu wczesnego dzieciństwa i służbowych podróży taty do Niemiec. To wtedy zaczęłam kojarzyć Zachód z lepszym światem, kolorowym i kuszącym. Potem doszła do tego fascynacja starociami. Nie wartościowymi antykami, ale właśnie starymi, sentymentalnymi przedmiotami, które są nośnikami pamięci, które się zachowuje i dba o nie głównie ze względów emocjonalnych. Tak traktuje się je w Anglii i w Stanach, tam zbiera się wszystko, każdy drobiazg, dlatego szczególnie uwielbiam klimat tamtejszych sklepików. Werandy, farmhouse’y, troskę o zachowanie dawnego stylu. Najpierw czytałam o tym w książkach, a potem zobaczyłam na własne oczy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nasze doświadczenia z tym krajem jako turystów różnią się od tego, jak wygląda tam rzeczywiste życie, które niekoniecznie jest takie piękne, ale z pewnością rozważamy kupienie tam domu, do którego moglibyśmy przyjeżdżać i być u siebie, na przykład w najbliższej mojemu sercu Georgii lub w Karolinie Południowej.

Czy oprócz staroci potrzebujesz jeszcze czegokolwiek w wersji slow?

Och, tak! Staram się łapać takie momenty jak najczęściej, każdego dnia. Moją drogą do balansu jest czytanie książek. Pół godzinki, minimum kilkanaście stron. Lubię thrillery, kryminały, dzieła Kinga są jednym z filarów mojej miłości do Stanów. Ostatnio namiętnie czytam Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz – to wprost idealne książki na wakacje, są takie czułe i pełne pozytywnych emocji. Pozwalają na reset dla mózgu. Tę chwilę na czytanie zazwyczaj znajduję przed snem, kiedy idę do łóżka przed Dawidem, albo w ciągu dnia, kiedy Emma ma drzemkę – wtedy uciekam do ogrodu na leżak. Serio, uważam, że wakacje przynajmniej raz w roku bez dzieci powinny być przepisywane na receptę albo należeć się na NFZ. Dla człowieka, ale i dla związku.

Kolejną korzyścią z posiadania własnej wioski jest to, że zawsze mogę wyjść z Dawidem na randkę czy do kina. Nie tak dawno udało mi się też spędzić dwa dni i jedną noc sam na sam z siostrą. Te momenty to mój wentyl bezpieczeństwa. Z drugiej strony tryb wyciszenia załączał mi się sam przez pierwsze 8-10 miesięcy po narodzinach każdego maluszka. Dla mnie jako mamy ten czas jest najważniejszy w życiu. Tak było z każdym kolejnym dzieckiem, w sumie pięć razy, bo Gucio i Leoś to bliźniaki. Doświadczałam wtedy takiego mamusiowego haju, może przez hormony, stawałam się w tym okresie człowiekiem rzeczywiście skupionym na teraz, moja nadpobudliwość wygasała. Oddychałam zapachem maleństwa, bliskością, przytulaniem. To naprawdę cudowne uczucie. Mam wrażenie, że to było absolutnie niezbędne dla mnie i mojego ogarnięcia się w nowej rzeczywistości, dla mojej psychiki, mojego komfortu. Obecnie, gdy Emma jest już starsza, zauważam, że znów rozprasza mnie tysiąc różnych spraw, myśli, obowiązków.

Tulenie jednak nadal stanowi istotny element waszej codzienności, prawda?

Nie wyobrażam sobie nawet, by mogło być inaczej. Na początku po prostu czuję, że MUSZĘ być z tym maleństwem non stop, jest w tym instynkcie coś zwierzęcego, atawistycznego. Najchętniej nie wypuszczałabym go z rąk. Jednocześnie wiem, że to też odpowiedź na jego potrzeby. Jestem pewna – a przynajmniej u nas się to sprawdza – że ten okres ustawia nasze relacje rodzinne na przyszłość. Tworzy miłość, którą wiążemy się na samym początku, nieskończoną, bez ograniczeń, ten zachwyt dzieckiem, wszystkim, co ono robi, zaufanie, że ktoś zawsze obok jest – to zostaje i daje niesamowitą siłę na resztę życia. Widzę dzisiaj chłopców dorastających i z dumą obserwuję, jak cudownymi ludźmi się stają. Uwielbiam ich pewność siebie, zaradność i tę wiarę, że wszystko się uda. Czułość stanowi niezbywalny element naszej codzienności. Nie urywa się po pierwszym roku, ale trwa, ewoluuje. Tylko już nie nosimy dzieci ciągle na rękach. Starsi obserwują, jaką radością są dla nas maluchy i sami instynktownie się tak zachowują. Są bardzo opiekuńczy dla swojego młodszego rodzeństwa, ta dynamika dopiero potem się zmienia i płeć – przynajmniej na tym etapie – nie ma znaczenia. Może przy Emmie wszyscy trochę bardziej się roztkliwiamy nad różowymi sukieneczkami i zabawkami, bo to dla nas nowość, ale poza tym jest podobnie.

Jak sprawdza ci się nosidło Tula?

Przy trzecim synku w naszym domu zaistniał temat chustonoszenia. To, że mogę być blisko i mieć wolne ręce, było uwalniającym odkryciem, a teraz to po prostu konieczność. Sprawdza się przy dwóch maluchach na pokładzie, które przecież też mają swoje potrzeby, i przy prowadzeniu firmy – sprzedajemy z mężem zabawki. Chustę Feliksa mam do dzisiaj i przechowuję ją jak skarb, pamiątkę z pięknego okresu. Jestem z nią silnie związana. Obecnie, kiedy Emma jest już dużą i ruchliwą dziewczynką, chusta kółkowa przestała zdawać egzamin. Ponadto, co tu ukrywać, mój kręgosłup potrzebuje odciążenia.

Życzę wam wielu urokliwych spacerów, jeszcze więcej podróży i niezmiennej dawki miłości!

Patrycja wybrała nosidełko Tula Explore Play: „Od początku mnie zachwyca. Megawygodnie się je zakłada, nie ma możliwości, by dziecko poluzowało nosidło, jest idealnie dociągnięte, nosi się je świetnie. Czuję, że mój kręgosłup po prostu odpoczywa. Pas biodrowy i zapięcie na plecach genialnie go odciążają. Dla mnie petarda!”.

*

Materiał powstał przy współpracy z Baby Tula

 

ladnebebe-MAMA-GANG0003.jpgladnebebe-MAMA-GANG0005.jpgladnebebe-MAMA-GANG0006.jpgladnebebe-MAMA-GANG0009.jpgladnebebe-MAMA-GANG0010.jpgladnebebe-MAMA-GANG0013.jpgladnebebe-MAMA-GANG0019.jpgladnebebe-MAMA-GANG0021.jpgladnebebe-MAMA-GANG0031.jpgladnebebe-MAMA-GANG0033.jpgladnebebe-MAMA-GANG0039.jpgladnebebe-MAMA-GANG0047.jpgladnebebe-MAMA-GANG0051.jpgladnebebe-MAMA-GANG0055.jpgladnebebe-MAMA-GANG0057.jpgladnebebe-MAMA-GANG0059.jpgladnebebe-MAMA-GANG0061.jpgladnebebe-MAMA-GANG0069.jpgladnebebe-MAMA-GANG0075.jpgladnebebe-MAMA-GANG0087.jpgladnebebe-MAMA-GANG0097.jpgladnebebe-MAMA-GANG0100.jpgladnebebe-MAMA-GANG0104.jpgladnebebe-MAMA-GANG0106.jpgladnebebe-MAMA-GANG0110.jpgladnebebe-MAMA-GANG0115.jpg

Powiązane