Szkoła (dla) naszych dzieci - Ładne Bebe

Szkoła (dla) naszych dzieci

Na pewnym etapie rodzicielstwa jest to jeden z tych tematów, które odpalają nas najbardziej. Podobnie jak z karmieniem piersią czy ubieraniem niemowlaka – każdy się zna i każdy chętnie się wypowie. Postanowiłam sprawdzić u źródła, czyli pogadać z absolwentami i osobami bezpośrednio pracującymi w pozasystemowych placówkach – jaką przewagę według nich ma edukacja alternatywna? Na jakie wyzwania współczesności (i przyszłości) odpowiada?

Nie jestem dzieckiem alternatywnej edukacji. Nie mam traumy związanej bezpośrednio ze szkołą. Miałam dużo szczęścia, w toku całej mojej edukacji spotkałam kilku fantastycznych nauczycieli i nauczycielek, którzy zarazili mnie pasją do różnych tematów. Albo przynajmniej potrafili wzbudzić zainteresowanie. Im dłużej jednak nie jestem w szkole, tym mniejszą jej rolę dostrzegam w moim dorosłym życiu. Zauważyłam, że nie nauczyłam się w niej korzystać z narzędzi, które przydałyby mi się dzisiaj, a kryzys zawsze objawiał się przy poszukiwaniu zatrudnienia: miałam poczucie, że nie mam rynkowi pracy do zaoferowania nic, by chciał mnie wchłonąć, i nie znajdowałam w sobie siły, by tworzyć własny biznes.

Kiedy więc postanowiłam posłać starszą córkę do przedszkola, szukałam wyborów nieoczywistych. Zdecydowałam się na leśne przedszkole, gdzie dzieciaki hasają cały dzień (i cały rok) na dworze, śpią w hamakach, kąpią się w błocie i piją sok z brzozy. Bez większych oporów zrezygnowałam z jakichkolwiek zajęć dodatkowych (w ramach przedszkola ich nie ma) i z rozmysłem postanowiłam, że będę chronić ją przed presją i wyścigiem szczurów tak długo, jak będzie to możliwe.

Jednocześnie bieganie z patykiem po lesie trudno umieścić w sylabusie jako niezbędną umiejętność. Kontakt z naturą – jasne, ale przecież warto uczyć się języków, stykać się z kulturą, sztuką i wiele tradycyjnych (choć najczęściej prywatnych) placówek to zapewnia. Jaka jest przewaga alternatywnej edukacji nad konwencjonalną przy takim czysto racjonalnym założeniu, że większość jej absolwentów trafi jednak do środowisk „normalnych”, jak większe lub mniejsze firmy czy urzędy? Że będą musieli złożyć tabelkę w Excelu? Czy to stereotyp, że absolwenci takich szkół nie odnajdują się potem w tzw. zwykłym życiu?

Wszędzie (nie)dobrze, w domu najlepiej

Zosia ma czwórkę dzieci, uczyła kilka lat w warszawskim gimnazjum, a obecnie mieszka na Suwalszczyźnie. Dzieci w wieku szkolnym uczą się w trybie edukacji domowej, a sama Zosia prowadzi Horyzont, szkołę wspierającą uczniów korzystających z tego modelu nauczania.

– Pomysł na edukację domową wpadł mi do głowy, gdy byłam w ciąży z Janką, najstarszą córką – wspomina Zosia. – Dużo czytałam i jakoś mi to zagrało. Trochę dlatego, że szkoła to presja, choćby czasowa, a tu, gdzie mieszkamy, zebranie się i dojeżdżanie gdzieś na ósmą wiąże się z ogromnym, codziennym wysiłkiem. W naszej okolicy sporo dzieciaków jest w edukacji domowej z wielu względów, ale takie ograniczenie komunikacyjne jest jednym z ważniejszych powodów.

Zosia wspomina, że Janka miała bardzo dobrze rozwinięte myślenie abstrakcyjne i radziła sobie z różnymi zadaniami, jeszcze zanim trafiła do szkoły. Gdy poszła do tradycyjnej podstawówki, zaczęły się schody.

– Zauważyliśmy, że zadania, z którymi powinna sobie radzić, wychodziły jej coraz gorzej. Przyjrzeliśmy się temu i okazało się, że Janka nie umie rozwiązywać ich metodą pokazywaną w szkole. Nauczyciele uważali więc, że nie umie ich rozwiązywać wcale! Zdecydowałam się na edukację domową także u młodszego syna, to się zresztą zbiegło z pandemią, więc siłą rzeczy dzieci były w domu. Próbowaliśmy jeszcze kilkakrotnie, ale nawet walor socjalizacyjny ostatecznie nas nie przekonał. W końcu Janka sama zdecydowała, że chce uczyć się poza szkołą systemową.

Zosia uważa, że kluczową sprawą w pozasystemowej edukacji jest dbanie o poczucie wartości. Państwowe szkoły polskie dość skutecznie je w dzieciach niszczą, wyrównują poziom i często mają spory udział w łańcuchu przemocy rówieśniczej.

– Ze mną moje dzieci są bezpieczne – mówi Zosia. – To nie chodzi o to, żeby je chronić nie wiadomo jak długo. Ale uważam, że mając jakieś 12 lat, kiedy twoja rodzina zbudowała już solidny fundament pod twoje poczucie bezpieczeństwa, dasz radę dźwignąć sporo. Znasz swoje granice, potrzeby i umiesz o nie zawalczyć, a jednocześnie nie jesteś znieczulona na cudzą krzywdę, nie tracisz całej tej wrażliwości, która przecież pcha świat ku dobremu.

Droga do normalności

Sonia aktualnie mieszka w Niemczech, jest mamą Wita i mówi o sobie, że ma normalną pracę. Zastanawia się czasem, czy gdyby nie przeszła edukacji w ramach jednego porządku, nie miałaby mniej wątpliwości co do tego, jaką drogę wybrać i jakie decyzje podejmować. Rozważa powrót do Polski, ale w Niemczech w ramach państwowego nauczania są dostępne placówki stosujące różne metody, w tym waldorfską – a tego chciałaby dla swojego syna. Sama przeszła właśnie przez szkołę waldorfską. Potem trafiła do wysoko notowanego państwowego liceum w Warszawie, by w końcu zdecydować się na edukację domową. Tę pierwszą kochała całym sercem, odpowiadała jej twórcza atmosfera i nastawienie na budowanie i pielęgnowanie relacji, nie tylko tych między uczniami, ale też między rodzicami i nauczycielami.

– Dzięki tej szkole mam nietypowe spojrzenie na świat, przeszłam przez okres takiego społecznikowskiego działania. Gdy już znalazłam się w liceum, zakładałam stowarzyszenia, próbowałam łączyć uczniów, rodziców i nauczycieli. Pewnie sobie wyobrażasz, z jakim skutkiem. (śmiech)

Dlaczego się przeniosła do zwykłego, w dodatku plasującego się wysoko w rankingach, liceum, gdzie presja na wyniki była ogromna?

Sonia uważa jednak, że do tzw. życia najlepiej przygotowały ją studia, czyli socjologia. Wspomina, że znowu miała swobodę w doborze znajomych – bo klasy w państwowej szkole wydawały jej się zbyt sztywnym i nienaturalnym podziałem. Bo przecież poza szkołą właściwie się tak nie funkcjonuje.

– W szkole waldorfskiej w klasie miałam pięć osób, ale przez specyfikę tej placówki to nie było zamykające. Na studiach było już bardziej naturalnie, osobom w różnym wieku i na różnych etapach edukacji dużo łatwiej jest się spotykać i poznawać. Nie wydaje mi się, żeby szkoła waldorfska bardzo mnie przygotowała do życia – podsumowuje. – Ale do dzisiaj uwielbiam pracę manualną, wszystkie zabawki mojego synka zrobiłam sama. Mam na pewno inną wrażliwość, taką niestandardową, i odnajduję się w dzisiejszej rzeczywistości. Chyba jestem szczęśliwa.

Przyszłość nie jest straszna

Tobiasz, z inicjatywy mamy, uczęszczał do gimnazjum demokratycznego, do którego trafił po systemowej podstawówce. Gdy wybierał liceum, zdecydował się znowu na tradycyjną szkołę, choć ta go pod paroma względami rozczarowała.

Zaznacza, że to nie jest metoda dla wszystkich. Dzisiaj uważa też, że osoby w wieku gimnazjalnym zasadniczo potrzebują trochę więcej motywacji do tego, by wytrwać w swoich postanowieniach.

Tobiasz wychował się w liberalnym domu, gdzie stawiano na pasję zamiast na wyniki. Wyniósł więc z niego sporo wartości, a systemowa edukacja nie powstrzymała go przed dalszymi poszukiwaniami.

– Myślę, że nie jest łatwo wejść w tę metodę, jeśli nie masz sprecyzowanych zainteresowań. Dużo czasu upłynęło mi na poszukiwaniach, dlatego długo musiałem się przystosowywać do tej szkoły. Za to szkoła demokratyczna dała mi luz, nie boję się przyszłości. Teraz robię filmy, ale dlatego, że mam potrzebę coś powiedzieć za ich pomocą. Robię też dużo innych rzeczy, ostatnio zacząłem pracować na kole garncarskim.

Dużym atutem jest też nastawienie na samodzielność. Tobiasz, choć jest z Warszawy i mógłby mieszkać z rodzicami, zaraz po liceum zamieszkał poza domem z dwoma przyjaciółmi właśnie ze szkoły demokratycznej.

– Mam pewność, że zawsze sobie poradzę. Nie roztrząsam tego, co było, bo nie mam już na to wpływu. Zmierzę się ze wszystkim, co nadejdzie, i nie będę miał do siebie żalu np. o to, że porzucam coś, na co poświęciłem dużo czasu. W ogóle nie myślę w tych kategoriach; po prostu nie można przestać szukać. Te szkoły to w dzieciakach próbują wspierać.

Nie trzeba być dziwakiem

Olga też jest absolwentką szkoły waldorfskiej i taką szkołę wybrała dla syna. Długo szukała odpowiedniego miejsca i ostatecznie przeprowadziła się „za szkołą” do Pruszkowa.

– Nie twierdzę, że to jest idealny system. Są badania i odczuwam też te skutki na sobie, że szkoły waldorfskie dobrze uczą kompetencji społecznych, uwrażliwiają na sztukę i naturę, ale gorzej się sprawdzają w uczeniu przedmiotów ścisłych i języków obcych. Innym problemem jest przemoc rówieśnicza (która na pewno wydarza się inaczej i na mniejszą skalę niż w normalnych szkołach), ale tutaj dorośli według mnie nie reagują odpowiednio szybko. To jest konsekwencja zostawienia dzieciom swobody w budowaniu relacji i jasne, to jest super, ale kiedy dziecko cierpi, wydaje mi się, że powinniśmy stanowczo wkraczać.

Pierwsza szkoła Olgi była szkołą dla dzieci osób związanych z wojskiem. Wspomina, że czuła się przebodźcowana i – mimo że umiała czytać od 4 roku życia – opóźniona intelektualnie.

– To był jakiś sensoryczny koszmar. Poza tym byłam dzieckiem dziwaków, hipisów, więc odstawałam. Marzyłam o tym, żeby się wpasować. Kiedyś dziewczyny mnie pobiły, bo mój tata się deklarował jako feminista. Zaczęłam unikać lekcji, doszło do tego, że kiedy chorowałam, z rozmysłem przedłużałam ten stan. Zrobiło się niebezpiecznie, wylądowałam w szpitalu. Jako dziesięciolatka przeniosłam się do szkoły waldorfskiej i odetchnęłam. Wreszcie moi rodzice nie byli najdziwniejsi!

Znalezienie się wśród osób podobnie myślących i żyjących miało na Olgę gigantyczny wpływ. Zaznacza też, że i dla jej rodziców wiązało się z dużą zmianą na plus. Bo szkoły waldorfskie, jak wiele innych pozasystemowych placówek, pielęgnują okołoszkolną społeczność.

Olga jako pisarka i psycholożka, która dużo podróżowała, nie uważa, że wybrała „normalną” ścieżkę życiowo-karierową. Kiedy jeździła po świecie, projektowała m.in. place zabaw dla dzieci uchodźczych.

– Szkoła waldorfska daje samodzielność, uważność na drugiego człowieka, wrażliwość na naturę i sztukę. Może i mój syn nie nauczy się kodować, ale za to jest wśród dzieci, które też jeszcze przez jakiś czas nie będą miały telefonu – śmieje się Olga. – To ważne dla rodzica, że masz wokół siebie osoby, z którymi, nawet przy różnicach światopoglądowych, budujesz nić porozumienia. To wspiera. I wspiera też dzieciaki. Wierzę, że mój syn będzie umiał sam wybrać ścieżkę, która da mu to, czego będzie w życiu szukał.

Z kolei partner Olgi, Mati, przeszedł zupełnie inną, dość tradycyjną drogę, bo trafił do katolickiego liceum prowadzonego przez franciszkanów.

– To była szkoła z internatem, które w Polsce nie są tak popularne jak w niektórych krajach. Szybko musieliśmy stać się samodzielni, prać swoje ciuchy, sprzątać po sobie, gotować. Po tej szkole facet już nie zaczeka, aż wyręczy go mama czy partnerka, będzie umiał o siebie zadbać. Pod wieloma względami ta szkoła przygotowywała do życia, przynajmniej w zakresie takich podstawowych czynności. Przy okazji uczyła też akceptowania innych, tolerowania obecności różnych osób, chodzenia na kompromisy. W pewnych aspektach sam doszedłem do podobnych wniosków, co Olga, to nie musi więc być tak, że tylko pozasystemowa edukacja jest odpowiedzią na potrzebę budowania zdrowo funkcjonującego społeczeństwa. Trudno wymagać, żeby jedna metoda była dobra dla wszystkich, przecież to różnorodność nas wzbogaca.

Jak inni moi rozmówcy, Mati podkreśla, że taki model nie sprawdzi się u każdego.

– Ja się męczyłem, ale poznałem tam chłopaków, którzy tylko dzięki tej szkole zdali maturę. W wielu aspektach role mojej szkoły i szkoły Olgi się pokrywały, często zbierały wyrzutków, dzieci z problemami. U mnie może było więcej patologii, no i było to miejsce dla dzieciaków, których rodzice woleli oddać wychowanie komuś innemu, niż brać w nim czynny udział.

 

Budowanie mostów

Kiedy szukam punktów wspólnych dla różnych metod alternatywnej edukacji, na pierwszy plan wysuwa się budowanie i pielęgnowanie poczucia własnej wartości u dzieci. Dla wielu rodziców takie podejście wiąże się ze zmianą sposobu myślenia, oznacza realną opiekę emocjonalną w miejsce tego, co roboczo nazwałabym „opieką pozorną”, czyli kontrolą, decydowaniem za dziecko, a przede wszystkim – presją na dokonywanie tzw. „właściwych” wyborów.

Droga edukacyjna Pauliny Milonas, założycielki organizacji i szkoły MOST, miała kilka kluczowych momentów. Zaczęło się to od autorefleksji nad własną ścieżką edukacyjną, od przemyślenia tego, co oznaczało dla niej bycie świetną, niesprawiającą problemów uczennicą. Po szkole nadal szło jej bardzo dobrze, ale sukcesy na studiach i w pracy nie przynosiły tej wewnętrznej radości, jaką powinny.

– Zorientowałam się, że zawsze szukałam czyjejś aprobaty, zewnętrznej oceny. Nigdy nie byłam pewna czy nie robiłam coś dla siebie, czy po to, by usłyszeć pochwałę od kogoś (tak, jak kiedyś dostawałam dobrą ocenę w szkole). Doszłam do takiego wniosku już po wielu latach po jednym z warsztatów rozwojowo-bizensowych “Urzeczywistnij swoje ja”. Stąd tak bardzo chcę rozwijać w dzieciach wewnątrzsterowność,  a nie uzależnienie od opinii i ocen innych.

Kolejnymi impulsami do działania były potrzeba czynienia dobra i – jak w przypadku wielu rodziców zakładających własne szkoły i organizacje – poszukiwania takiej formy edukacji dla jej dzieci, która odpowiadałaby ich rzeczywistym potrzebom i aktualnej wiedzy na temat procesów uczenia się.

Szkoła MOST łączy w sobie różne nurty pedagogiczne, także edukacji pozasystemowej, czerpiąc m.in. z elementów szkoły demokratycznej i edukacji leśnej oraz wykorzystując szereg nowoczesnych metod nauczania, które koncentrują się wokół kreatywności, współpracy, myślenia krytycznego oraz zdobywania kompetencji społecznych.

Według Pauliny przewaga pozasystemowej edukacji jest widoczna jeszcze na etapie szkoły, gdy dzieci stopniowo nabierają samodzielności i sprawczości we własnym planie edukacyjnym. Taki rozwój jest możliwy dzięki wsparciu dorosłych i poczuciu bezpieczeństwa, w jakim uczniowie wzrastają. Ale Paulina nie chce, by systemowe szkoły zniknęły. Podkreśla, że chodzi o różnorodność oferty, o to, by każdy uczeń miał dostęp do takiej metody, która dla niego sprawdzi się najlepiej. Jednocześnie przyznaje, że szkoła systemowa potrzebuje wielu zmian.

– Gdyby to miała być jedna rzecz, zaczęłabym od systemu oceniania. Odeszłabym od oceny w skali numerycznej na rzecz ocen opisowych. To mogłoby zmienić relację pomiędzy nauczycielami, uczniami i rodzicami, ponieważ do pewnego stopnia zindywidualizowałoby podejście i ukierunkowałoby dialog. Siłą rzecz wtedy konieczna staje się rozmowa twarzą w twarz.

Wiele więc wskazuje na to, że nauczanie pozasystemowe lepiej przygotowuje dzieci do szeroko pojętej dorosłości. Zarówno Paulina, jak i Zosia podkreślają, że nikt nie wie, co przyjdzie, trudno więc z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to jest odpowiedź.

– Nie wiem, co będą robić moje dzieci – przyznaje Zosia. – Ale kto z nas to wie? Większość dzieci teraz chce być youtuberami, to są bohaterowie współczesności. A nie możemy przewidzieć, jaka będzie przyszłość. Według mnie liczy się inwencja, wytrwałość we własnych postanowieniach, wierność sobie. Bo chodzi o to, żeby wybrać to, co nam będzie odpowiadało, i znaleźć sposób na to, żeby móc w tym żyć.

Paulina dodaje, że i przed edukacją alternatywną stoi wiele wyzwań, ale struktura tych organizacji pozwala na znacznie sprawniejsze adaptowanie się do zmian. Wspomina o uwalnianiu kontroli, autonomii i współodpowiedzialności.  Podkreśla, że przygotowanie dziecka do rynku pracy nie może być celem samym w sobie. Dużo ważniejsza jest samodzielność i świadomość własnych możliwości.

– Nie wszystko, czego będziemy doświadczać, nas uszczęśliwi – mówi z kolei Mati. – Nie wszędzie i nie zawsze będziemy czuć się dobrze, ale powinniśmy mieć taką konstrukcję psychiczną, która nam pomoże przez to przejść.

Wielu rodziców takie podejście może sporo kosztować: większość z nas przeszła przez szkoły systemowe, czasem trudno będzie bronić swoich pozasystemowych wyborów. Porównywanie naszych dzieci z równolatkami, ocena ze strony „życzliwie zainteresowanych” członków rodzin i/lub znajomych, a czasem brak zrozumienia – to spotka prawdopodobnie każdego rodzica na jakimś etapie i to niezależnie od metody edukacyjnej, na jaką się zdecyduje. Życzyłabym nam wszystkim, by było inaczej – wolałabym się nikomu nie tłumaczyć z decyzji, które dotyczą moich dzieci. Także wtedy, gdy trafią do szkoły systemowej!

 

School_classroom_Fortepan_20382-scaled.jpgAspects_of_Amman_Valley_life_before_the_Urdd_Eisteddfod_was_held_there_in_1949_11992860875.jpgBeckside_Infants_c.1900s_archive_ref_DDPD-2-2-8_25384528296.jpgClass_in_a_class_room_in_Frederiksted_9471640590-scaled.jpgChildrens_dance_performance_at_Oxford_High_School_May_Day_celebration_1910_3191294283.jpgEskimo_children_wearing_fur_parkas_posed_outside_of_a_school_Cape_Prince_of_Wales_Alaska_between_1901_and_1911_ALCA_2375.jpgEva_Crans_gym_class_at_the_Model_School_1911_3191509084-scaled.jpgAnna_Brand_with_son_Leonard_and_other_children_reading_a_lesson_Seattle_ca_1910_MOHAI_4793.jpgChildren_riding_a_horse_to_school_Glass_House_Mountains_3219069891-1.jpg

Powiązane