Strata dała mi siłę
Rozmowa z Olą Kisiel
15 października to Światowy Dzień Dziecka Utraconego. Data nie jest przypadkowa – to mniej więcej wtedy ciąża rozpoczęta pierwszego dnia roku zakończyłaby się szczęśliwie, terminowo, zgodnie z planem. Jednak nie wszystkie ciąże się tak kończą. To jest temat, o którym chcemy mieć prawo i moc mówić głośno i otwarcie, jeżeli tylko tego chcemy. I być wysłuchane, nie tylko dzisiaj.
Wyjaśniłam, dlaczego przedstawiamy ten temat jako redakcja akurat dzisiaj. Odpowiem też na niezadane pytanie, dlaczego piszę o tym właśnie ja. Doświadczyłam straty wiosną tego roku. Chwilę po swoich urodzinach, podczas ulubionego czasu w roku, wypatrując końca pierwszego trymestru i myśląc o tym, jakie ubranka dla noworodka przydadzą się w samym środku jesieni. Wszystko zadziało się błyskawicznie, a jednocześnie trwało wieki. Każda sekunda podczas badania USG, każda minuta oczekiwania na Izbie Przyjęć, kolejne godziny przed wypisem ze szpitala – wieczność. A w tej wieczności mnóstwo emocji, od strachu, przez niepewność, po żal. Obok tego, również po wyjściu ze szpitala, krążyła mi w głowie myśl: jakim cudem kobiety są w stanie zamknąć te historie w jednym zdaniu? Po prostu „straciłam ciąże”. Czy to nie za mało? Jak cały ten ból, żal, złość, poczucie niesprawiedliwości można zamknąć w takim suchym komunikacie? Tak to wówczas odbierałam. Czy to możliwe, że tak wygląda to doświadczenie, a ja podchodzę do tego. sama nie wiem, dziwnie? Niestosownie? Histerycznie? Z perspektywy wydaje mi się, że nie o to chodzi. Po prostu tak to już “się mówi” na ten temat. A ja bym chciała powiedzieć o tym więcej, głośniej, dosadniej. Żeby chociaż jedna kobieta, którą w przyszłości to spotka (statystyki są nieubłagane, niestety – za Wikipedią: poronieniem kończy się około 10–20% rozpoznanych ciąż; niektóre źródła mówią o tym,że stratą kończy się nawet 1 na 4 ciąże), czuła, że ma prawo, by mówić o tym ile chce i jak głośno chce. Bo nie jest to wstyd, nie jest to wina.
I to jest ten moment, w którym jestem wdzięczna za Instagram. Bo tutaj znalazłam odważne kobiety, które mówiąc o swojej stracie i tłumaczą to, do czego wiosną było mi trudno samej dojść. Że to nie moja wina, że to nie wstyd, że to nie jest sytuacja, o której musimy mówić szeptem lub milczeć, jeżeli mamy ochotę krzyczeć i płakać. O tym wszystkim na swoim IG oraz w naszej rozmowie mówi Ola Kisiel. Na początku września nagrała live, w którym opowiedziała o tym, jak doszło u niej do straty ciąży. Po walce z niepłodnością wtórną (Ola ma 4,5-letniego syna), poronieniu i ciąży pozamacicznej widzi, że ma w sobie siłę. W codzienności, w przeżywaniu żałoby, ale też w zetknięciu z niekoniecznie pomocnym i zwykle niezbyt empatycznym systemem.
Jak się czujesz? Fizycznie, psychicznie, ogólnie życiowo?
Czuję się zupełnie w porządku. Nie mam za bardzo czasu na długie rozmyślania o tym, co się stało. Chociaż może wydzielę sobie ten czas w formie terapii albo czegoś innego. Moje dziecko ma aktualnie obustronne zapalenie uszu…
Oj, bardzo współczuję.
No, tak nam się zaczęła jesień.
Opowiesz, jak zakończyło się lato?
Od 3 lat staram się o kolejne dziecko. W grudniu 2020 roku przez chwilę byłam w ciąży, która skończyła się poronieniem. Gdy we wrześniu znów zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, natychmiast popędziłam na badania krwi, a z nimi do lekarza. Od początku miałam podejrzenia, że z tą ciążą coś jest nie tak. Gdy w piątek, 10 września, podczas kolejnego USG lekarz nie mógł dojrzeć zarodka, zaczęłam wyszukiwać informacji na temat ciąży pozamacicznej. Po kilkunastu godzinach, gdy mdlejąca z bólu byłam wieziona na USG w szpitalu, moje przypuszczenia się potwierdziły. Zamiast potwierdzenia zdrowej ciąży, dostałam informację o ciąży pozamacicznej, która umiejscowiła się w jajowodzie, a ten pękł, gdy byłam już w szpitalu. Po wyjściu do domu wiedziałam, że nie chcę tej informacji zachowywać dla siebie. Na Instagramie obserwuje mnie 17 000 osób i w 96% są to kobiety. A to oznacza, że im też może się to przydarzyć. Chciałam więc podzielić się swoją historią, swoją wiedzą i pokazać, że strata ciąży nie jest powodem do wstydu.
Musze przyznać, że świadectwa kobiet po stracie, takie jak twoje, są dla mnie osobiście bardzo ważne. Bo mam wrażenie, że kobiety o stracie mówią tak zdawkowo, tak po cichu – nie dlatego, że wszystkie mają taką potrzebę, ale dlatego, że tak nas nauczyła kultura. Nie powinnyśmy mówić o cierpieniu, o sobie, o swoim bólu. Ja, gdy po swojej stracie czułam potrzebę mówić i zupełnie się nie kryć z tym, co mi się przytrafiło, myślałam o sobie jako o histeryczce. Jednak im bardziej się zagłębiam w temat i im więcej świadectw odważnych kobiet słyszę, tym bardziej mam przekonanie, że wszystko jest ze mną i moją reakcją w porządku.
Kultura odgrywa tutaj ogromną rolę. Jesteśmy tak wychowywane i kształtowane – do nieskupiania się na sobie. Do uważania, że jakiekolwiek poświęcanie sobie uwagi to zabieganie o atencję. Od razu dostajesz łatkę „atencjuszki”. Nienawidzę tego słowa! Wszystko to, co przeżywamy, zwłaszcza to, co jest trudne, powinnyśmy według norm kulturowych przeżywać w ciszy i jak najszybciej. Przejść przez to, zapomnieć. Ja mam bardzo duże szczęście do ludzi i niesamowicie życzliwą społeczność na IG, ale mimo to dostałam po moim nagraniu kilka komentarzy typu: „takie rzeczy trzeba zachowywać dla siebie”, „a gdzie klasa?”. Z takim wydźwiękiem, że zrobiłam źle, że czegoś mi właśnie brakuje.
Kobiecej skromności?
Dokładnie tak. Szacuje się, że między 20% a 50 % ciąż kończy się poronieniem – nie są to jednostkowe przypadki. Przecież ja nie mówię o czymś szalenie unikalnym, tylko totalnie powszechnym. Dlaczego mam mówić szeptem i przepraszającym tonem? To była pierwsza rzecz, która mnie zmotywowała do tego, żeby tego live’a zrobić. Myślałam sobie: jeżeli mi się to przydarzyło dwa razy w ciągu roku, to to jest rzecz, która się dzieje, po prostu! Jeśli nie doświadczyłaś tego na własnej skórze i czytasz statystyki, np. że co 4 czy 5 para ma problem z zajściem w ciążę, to to są tylko liczby. Potem gdy ci się to przydarza, widzisz, że te liczby mają przełożenie na życie.
Druga rzecz, o której chciałam mówić, to to, że nie było w tym w ogóle mojej winy. Udało mi się, m.in. dlatego, że wcześniej czytałam świadectwa kobiet, u których doszło do poronienia. Przeczytałam krótką instrukcję o poronieniu wydaną przez moje koleżanki z hellozdrowie (polecamy osobom w stracie i ich bliskim – przyp. red.). Oswoiłam ten temat i wiedziałam, że to, co się wydarzyło, w ogóle nie było moją winą. To jest rzecz, którą bardzo chcę podkreślić. Kobiety się bardzo często obwiniają i zastanawiają, co zrobiły źle, jak doprowadziły do poronienia. Czy to, że zanim wiedziałam, że jestem w ciąży, zjadłam sushi i wypiłam kieliszek prosecco? A może to, że poszłam na zbyt wysiłkowy trening? Albo pies skoczył mi na brzuch? Przepracowujemy w głowie te wszystkie scenariusze i robimy listę rzeczy, które mogą do tego doprowadzić. A najczęściej jest tak, że nie zrobiłyśmy nic, co mogłoby wskazywać na nasz współudział w tej utracie ciąży. I to jest rzecz, którą będę podkreślać i mówić dziewczynom. To nie jest twoja wina, że tak się stało. To, co się zdarzyło, jest straszne. Masz prawo do bólu, rozpaczy, do każdej emocji, ale nie obwiniaj się, bo to nie jest twoja wina. To się wiąże z kwestią wsparcia psychologicznego, które w teorii jest nam zagwarantowane dzięki ustawie „Za życiem”, a jak to u nas bywa w prawodawstwie, teoria z praktyką nie ma wiele wspólnego. Ja nie miałam nawet propozycji skorzystania z pomocy psychologa w szpitalu na Madalińskiego.
To jest top szpitali położniczych w Polsce. Największe miasto, stolica, a pacjentki nie mają możliwości porozmawiać z kimś na miejscu o tym, co się stało. Strach myśleć, jak wygląda sytuacja w małych miastach.
Byłam na Madalińskiego w 2017 roku – wtedy leżałam na patologii ciąży, zanim urodził się mój syn. Miałam tam kilka naprawdę ciężkich emocjonalnie dni. Osoba z personelu w trakcie kolejnego badania, kiedy ja byłam na skraju, płakałam, rzuciła mi takim tekstem, który miał być chyba groźbą: „Czy pani potrzebuje rozmowy z psychologiem?”.
Aha…
No właśnie. Ja oczywiście wiem, że to nie jest wina tej pojedynczej osoby. To jest system, który jest popsuty, i to są nasze przekonania co do tego, kto korzysta ze wsparcia psychologicznego. Ale jeśli jest jakiś moment w życiu kobiety, kiedy ta pomoc powinna być na wyciągnięcie ręki bez pytania, to chyba właśnie są to te sytuacje. To nie powinno być tak, że jako pacjentki jesteśmy pytane, czy potrzebujemy pomocy, tylko ten psycholog po prostu powinien się pojawić. Możesz mu powiedzieć, że nie chcesz, dziękujesz, nie potrzebujesz. Albo może się okazać, że zaczynacie rozmawiać i coś z tego wynika. Bo myślę, że dla wielu kobiet, nawet jeśli ta pomoc byłaby dostępna, to powiedzenie: „tak, potrzebuję terapeuty” jest bardzo trudne. Zwłaszcza jeśli są wychowane tak, że myślą, że z pomocy psychologicznej korzystają tylko osoby zaburzone.
I co najwyżej można iść z księdzem porozmawiać.
Ja leżałam na oddziale w weekend, więc oczywiście w niedzielę zapukał do mnie ksiądz. Na szczęście zapukał – 4 lata temu nie pukał, po prostu wchodził. To jest osobna kwestia. Z budżetu tego samego szpitala finansuje się księdza i psychologa – ksiądz jest w weekend, a psychologa nie ma. Pozostając przy tym wsparciu, to kolejna rzecz, która dla mnie okazała się ważna, to powiedzenie głośno „miałam poronienie”. Bardzo się pilnuję, żeby nie mówić „poroniłam”, bo to wskazuje na jakiś mój udział, moją aktywną rolę. „Doszło do poronienia”, „doszło do straty ciąży”. To było dla mnie bardzo uwalniające. Ze względu na moją działalność na Instagramie, gdzie obserwuje mnie wiele ludzi, wolałam kontrolować to, jak o tym mówiłam. Dlatego zorganizowałam live i o tym opowiedziałam, żeby też nie musieć odpowiadać na 300 kierowanych tą samą troską, identycznych pytań „co się stało?, co u ciebie?”. Dla mnie to było niezwykle pomocne, ale wyobrażam sobie, że są dziewczyny, dla których to byłby największy koszmar i w życiu o tym nie opowiedzą. I to jest kolejna ultraważna rzecz. Rób tak, jak czujesz, że jest dla ciebie dobrze. Zgodnie z twoimi potrzebami, bo to naprawdę nie jest moment, żeby się oglądać na potrzeby innych. To jest ten moment, kiedy ważna jesteś ty i tylko i wyłącznie twoje potrzeby, ewentualnie potrzeby twojego partnera. Tu wchodzi znowu kultura i wychowanie, bo przecież jako kobiety mamy zadbać o komfort wszystkich dookoła, a o siebie dbamy na samym końcu. Tu odwracamy ten schemat, więc patrzenie przede wszystkim na siebie jest bardzo trudne.
Pewnie szczególnie wtedy, kiedy ma się dziecko. Z jednej strony pomaga to trochę trzymać się w ryzach, a z drugiej, nie ma możliwości, żeby zwinąć się w koc i po prostu cały dzień poleżeć, popłakać i pobyć sama ze sobą.
Jak wróciłam ze szpitala, to mój dom był pełen ludzi. Był mój syn, dwie starsze córki mojego partnera, a mieszkamy w bardzo małym mieszkaniu. Był taki moment, że się załamałam, poryczałam i powiedziałam: „Jeśli mamy wyjść z tego cało jako rodzina, to ja was proszę – zjeżdżać wszyscy”. Wszyscy się zebrali, zostawili mnie samą i nikt nie miał do mnie o to pretensji. Dziewczyny się tego obawiają, że jak powiedzą, czego potrzebują, to ktoś się na nie obrazi. Myślę, że w większości przypadków, jeśli nie funkcjonujesz w patologicznym układzie, to tak się nie stanie.
Tym bardziej, że większość ludzi nie wie, co robić i czego potrzebuje kobieta w takiej sytuacji. Po prostu o tym nie mówimy. O ile dużo mówi się już o tym, czego potrzebuje kobieta w połogu – żeby przynieść jej coś do jedzenia, a niekoniecznie gryzaczek dla dziecka, zaoferować się z pomocą, to w przypadku poronienia nie mamy tych kodów, schematów funkcjonowania.
Tak, dokładnie. Osoby, które są obok, chcą pomóc i zupełnie nie wiedzą jak. Bardzo często nie wiedzą też, jak pytać, jak rozmawiać – i sytuacja się nawarstwia. Osoba, u której doszło do poronienia, potrzebuje jakiegoś wsparcia, oczekuje pomocy, nie do końca potrafi to zwerbalizować. Bo proszenie o pomoc to trudna sprawa. Z drugiej strony jest ten człowiek, który chce pomóc, ale nie chce się narzucać, i tak to się rozjeżdża. Myślę, że nie ma żadnej szkody w proszeniu o pomoc, ale też i w pytaniu: „słuchaj, co mogę dla ciebie zrobić?”. Takie otwarcie się na bycie osobą, która wspiera, jest też zachętą dla tej, która wsparcie przyjmuje, żeby powiedzieć wprost o swoich potrzebach. To są z reguły dość proste rzeczy. „Potrzebuję pobyć sama” albo „potrzebuję, żebyś mnie przytulił i żebyśmy obejrzeli dwa sezony Przyjaciół, nie wstając z kanapy, bo chcę zapomnieć”.
Myślę sobie też o tym, jak faceci zostawieni są trochę z boku w sytuacji straty. Oni też tej straty doświadczają. Nie doświadczają jej fizycznie, nie przechodzą fizycznie przez ten bolesny i skomplikowany proces, ale też doświadczają jej emocjonalnie. Szczególnie jak jesteś w takiej sytuacji jak ja, że starasz się o drugie dziecko od kilku lat i nic z tego wychodzi, a potem pojawia się nadzieja i równie szybko jest zabrana.
Obok tego bólu straty u mężczyzny jest to, że widzi, jak cierpi najbliższa mu osoba.
I zupełnie nie wie, co robić, jak pomóc i czy to jest w porządku, żeby on się teraz skupiał na swoim poczuciu straty, czy jednak powinien być zadaniowy i zająć się tylko partnerką. To jest strasznie skomplikowane. Dynamika związku odgrywa dużą rolę. Ciężko jest ustalić generalne zasady. Każdy związek funkcjonuje inaczej. Na pewno otwarta komunikacja to coś, co u wszystkich się przyda. Jestem ogromną zwolenniczką chodzenia na terapię, korzystania ze wsparcia, ale nie uważam, żeby każdej kobiecie, każdej parze ta terapia była niezbędna. Myślę, że są osoby, które są w stanie uporać się z tym samodzielnie, a są takie, które potrzebują profesjonalnego wsparcia i żadna metoda nie jest lepsza od innej.
Czy przed swoimi doświadczeniami znałaś kobiety, które doświadczyły straty? Miałaś w otoczeniu takie historie?
Raczej nie…
Ja też nie, ale gdy mnie to spotkało, nagle dotarło do mnie mnóstwo historii z dość bliskiego otoczenia. Dowiedziałam się nawet, że moja babcia kiedyś poroniła, o czym nigdy wcześniej nikt nie wspominał w naszej rodzinie. Nagle zalała mnie fala, która, mimo przykrych uczuć z tym związanych, była naprawdę wspierająca. Poczułam wyraźnie, że to nie są abstrakcyjne statystyki. To jesteśmy my, kobiety z krwi i kości.
Przypomniałam sobie teraz, że miałam w swoim otoczeniu osobę, która straciła ciążę na bardzo późnym etapie. Wiedziałam, że to było przeżycie traumatyczne dla niej, ale my bardzo mało o tym rozmawiałyśmy. To był też czas, kiedy ja nie miałam dzieci, więc była to dla mnie rzecz niewyobrażalna, bardzo odległa. Dopiero teraz jestem w stanie wyobrazić sobie, jak to musiało być, ale poza nią to nie przychodzi mi nikt do głowy. Nie otworzyły się żadne worki z historiami w bliskim otoczeniu, za to pisało do mnie dużo dziewczyn na Instagramie, bo miały potrzebę pogadania i opowiedzenia o historiach, których nigdy nikomu nie opowiedziały. To były historie poronienia sprzed 10 czy 15 lat, które gdzieś w nich siedziały. Ale bardzo często było tak, że potem pojawiło się dziecko i one nie miały już prawa do przeżywania tej żałoby po poronieniu, bo mają zdrowe dzieci. To jest też taki fragment, który mnie boli – kobiety czują, że przeżywanie straty, żałoby jest czymś niestosownym. Jakim prawem rozpaczasz, skoro masz jedno czy dwoje zdrowych dzieci?
Kiedy w szpitalu przy pobieraniu krwi chlipałam, że mam nadzieję, że będę mieć jeszcze zdrowe dziecko, położna odwróciła się do mnie i z takim pobłażaniem, wręcz karcąco powiedziała: „ale przecież to jest dopiero pani pierwsze poronienie! Co pani tak rozpacza?”. Pomyślałam sobie: „aha, OK, to ile razy mam poronić, żeby mieć prawo do tych łez?”. I też słyszałam, i wierzę, że ludzie nie mówili tego w złej wierze, że „no ale masz już dziecko”, więc w domyśle nie powinnam cierpieć. Ten ból powinien być mniejszy, bo mam się kim cieszyć. Oczywiście, że mam się kim cieszyć i będąc w szpitalu, czułam, że chcę stamtąd wyjść tylko po to, żeby zobaczyć swojego syna i męża, ale czy to mi odbiera prawo do bólu? Chyba nie umiemy pogodzić tego, że możemy mieć w sobie dużo różnych emocji. Można cieszyć się rodzicielstwem i z drugiej strony tęsknić za tym, że kiedyś się było tylko dla siebie. Mamy z tym problem, że to wszystko nie jest takie proste i zero-jedynkowe.
Jest taka potrzeba uszeregowania tego linearnie, uporządkowania rangi i właśnie zero-jedynkowo. Albo-albo i nic pomiędzy. Tu wchodzi również temat braku wrażliwości osób pracujących w ochronie zdrowia, który nie wynika z tego, że to są źli ludzie o podłych charakterach, tylko z tego, że ich się tej wrażliwości nie uczy.
…i pozbawia.
Tak, w toku tej pracy wielu z nich ją traci. Z uwagi na jej charakter, ale też specyficzny polski system ochrony zdrowia. W języku polskim nie ma odpowiednika określenia „bedside manner” – podejścia do pacjenta, a z tego, co mówiły mi znajome lekarki, wynika, że na 6-letnich studiach medycznych jest może jeden wykład 90-minutowy o komunikacji z pacjentem. No to jak może być dobrze? Skoro już na etapie kształcenia przyszłych medyków, pomija się w zupełności, że leczą ludzi, a nie tylko serca, nie organy, miednice, jajowody i mózgi. Do tego dochodzi jeszcze to, jak traktowane są kobiety w ochronie zdrowia, a jak traktowani są mężczyźni. Jak ignorowany jest nasz ból, jak działają inaczej na nas środki przeciwbólowe, które są testowane na mężczyznach i do nich dostosowane…
Dużo tu wątków systemowych, społecznych. Mam nadzieję, że tu kropla drąży skałę i może dzięki takim rozmowom gdzieś, coś w świadomości oddolnie się zmieni.
Myślę, że to już się trochę zmienia. Samo to, że rozmawiamy i ta rozmowa pojawi się w popularnym serwisie, że przy okazji Dnia Dziecka Utraconego od 2 czy 3 lat ten temat – raz do roku, ale jednak – pojawia się w śniadaniówkach, w serwisach lifestylowych.
To jest dzień ustalony w 1988 roku w Stanach Zjednoczonych. Dużo lat potrzebowaliśmy, żeby przebiło się to do polskiego mainstreamu.
U nas generalnie wiele rzeczy zajmuje dużo czasu. Te zmiany będą oddolnie zachodziły, bo chwilowo na zmiany systemowe bym nie liczyła – wiadomo, jaki mamy układ polityczny i jakie on ma priorytety, na pewno nie jest nim dobro kobiet. Ale oddolnie się zbieramy, organizujemy się. Powstają kolejne fundacje, kolejne kręgi kobiet, w których można o doświadczeniu straty pogadać. Psychoterapia, terapeutki, psycholożki, które są nastawione na pracę z kobietami z doświadczeniem straty. Przykład idzie z zagranicy. Jest taka dziewczyna z Wielkiej Brytanii, Nicola Salmon, na IG jako Fat Positive Fertility, która łączy dwa ważne dla mnie tematy: bycie grubym i zmagania z niepłodnością. Prowadzi coaching dla kobiet, które są grube i które chcą zajść w ciążę. Wyposaża je w cały pakiet narzędzi, żeby stawić czoła fatfobicznemu systemu opieki zdrowotnej i żeby ich starania o ciążę nie kończyły się na pierwszej wizycie, na której lekarz czy lekarka mówią: „jak pani schudnie, to proszę wrócić i pogadamy”. I takich inicjatyw jest coraz więcej. Skupiających się na temacie niepłodności, straty i wsparcia dla kobiet i mężczyzn w tych sytuacjach. Na pewno jest lepiej niż było, a może być jeszcze lepiej. Bo raczej medycyna, obym się myliła, nie ma możliwości wprowadzenia pozytywnych zmian w statystykach. Jedyne, co możemy zrobić, to temat oswajać, zarówno w środowisku medycznym, jak i społeczeństwie. Podpowiadać, jak mówić o poronieniach, jak wspierać te osoby i czego absolutnie nie robić.
Wspomniałaś o Dniu Dziecka Utraconego – czy ten dzień jest w jakiś sposób jest dla ciebie ważny jako dla kobiety po stracie, a może jako dla aktywistki na Instagramie, która porusza dużo tematów tabu?
Wiem, że ten dzień jest ważny dla wielu dziewczyn, które mnie obserwują. A czy dla mnie osobiście? Ja w przypadku obu ciąż, które skończyły się poronieniem, nie dałam sobie szansy na cieszenie się nimi. Zmagałam się z leczeniem niepłodności od 3 lat i kiedy zaszłam w ciążę, która skończyła się poronieniem w grudniu ubiegłego roku, to od początku bardzo trzymałam entuzjazm na wodzy. Jasne, zrobiłam zapas witaminek prenatalnych i kupiłam sobie segregator od Mamy Ginekolog, ale nie dałam sobie pozwolenia na totalną ekscytację, byłam bardzo ostrożna. Przy tej kolejne ciąży czułam, że coś jest nie tak. Nie dopuściłam w mojej głowie myśli, że to już jest dziecko. Wiedziałam, że to jest początek i wszystko może się wydarzyć, a znając moją historię, to się raczej wydarzy źle niż dobrze. Więc w tym kontekście Dzień Dziecka Utraconego nie jest moim dniem. Ale to, że nie jest moim dniem, nie znaczy, że dla mnie być go nie powinno. Absolutnie jest potrzebny i wiem, że dla wielu kobiet jest bardzo ważny.
Myślę, że to może być ważny dzień dla kobiet, które niekoniecznie są w tej wielkomiejskiej-instagramowej bańce siostrzeństwa i nie czują na co dzień solidarności, w tym temacie czy w innych. Może jakaś kobieta, widząc ten wątek w „Pytaniu na Śniadanie”, poczuje, że nie jest sama i jest to temat, o którym się mówi.
To jest dla nich takie przyzwolenie, żeby w ogóle o tym myśleć, jeśli tego potrzebują. Bo bardzo często jest tak, że pakujesz stratę w pudełko, a pudełko chowasz gdzieś bardzo bardzo z tyłu, upychasz z tyłu głowy i nie wracasz, wypierasz. A może to jest szansa, żeby to rozpakować i przyjrzeć się temu jakoś, zaopiekować i ten etap w życiu domknąć.
Czy jest coś, czego nie możesz odżałować w kontekście swoich doświadczeń, w swoim podejściu czy czymś, co spotkało cię od innych osób?
Chyba nie. Jestem mocno pogodzona z tym, co się wydarzyło. Mam świadomość, że bardzo wpływa to, zwłaszcza ta druga pozamaciczna ciąża i związane z tym wycięcie jajowodu, na moje dalsze decyzje o powiększeniu rodziny. Mam też świadomość statystyk, że jak raz ma się ciążę pozamaciczną, to prawdopodobieństwo, że kolejna będzie pozamaciczna, wzrasta 10-krotnie. Wolałabym drugi raz nie przechodzić przez to fizycznie, bo nie jest to przyjemne ani komfortowe.
Na razie jestem z siebie dumna, bo okazuje się, że za każdym razem, kiedy konfrontuję z ochroną zdrowia w sytuacji związanej z ciążą, to odnajduję w sobie niesamowite pokłady siły. Jak byłam w ciąży z moim synem i okazało się, że ta ciąża musi być zakończona cesarskim cięciem na cito, to stanowczo i twardo powiedziałam, że podpiszę te papiery, ale pod warunkiem, że wpuścicie mojego partnera na salę operacyjną. Usłyszałam, że nie ma takiej opcji, to sytuacja zagrożenia życia itp., itd. Na co ja: to trudno, to będziemy czekali, aż zagrożenie będzie większe i stracę przytomność. I okazało się, że da się go wpuścić na tę salę. Jakby go tam nie było, to nie wiem, czy bym przeżyła tę cesarkę, bardzo się wtedy bałam i potrzebowałam go obok. I teraz też trochę zawalczyłam. Wiedziałam, że to nie jest „ból brzuszka”, tylko ja się tam zwijam, natychmiast trzeba interweniować. Pod tym względem jestem z siebie dumna, ale wkurwia mnie to, że w takiej sytuacji musisz być superbohaterką, wspinać się na wyżyny i walczyć o siebie. A nie możesz po prostu zdać się na to, że osoby, które są po to, żeby zadbać o twoje zdrowie, o nie zadbają.
W pełni rozumiem. Obok żalu nad samą sobą miałam w sobie też mnóstwo złości na to, ile jest po stronie kobiety. Umiem być asertywna, jak trzeba to zawalczę o siebie, ale nie każda kobieta tak ma i nie musi mieć. Więc póki jest tak jest i musimy w takich sytuacjach walczyć o zauważenie – życzę każdej kobiecie, która będzie miała nieszczęście być w takiej sytuacji, by miała chociaż 1/100 twojej siły i determinacji. A generalnie życzę nam, żebyśmy szpital to nie było miejsce, w którym musimy być superbohaterkami. Olu, dziękuję za rozmowę.
Ola Kisiel – dziennikarka, od 10 lat związana z mediami lifestyle’owymi, od zawsze interesująca się urodą. Na Instagramie jako Kisielle działa na rzecz ciałoakceptacji, edukując i niejednokrotnie łamiąc tabu. Mama Julka – lat 4,5, partnerka Martina, adopcyjna mama amstaffa Optimusa.
*
I słowo na koniec – pamiętajcie, że nie jesteście w tym same i nie jesteście zdane tylko na siebie. Pomijam, że zgodnie z ustawodawstwem w sytuacji straty powinnyśmy mieć zapewnioną opiekę psychologiczną. Bez względu na to, czy to szpital w małym mieście, czy w stolicy, środek tygodnia czy weekend. Historie moje i Oli, ale też wielu innych kobiet, z którymi rozmawiałam, pokazują, że to zapewnienie to zwykle tylko nic nieznaczący zapis. Ale na szczęście są inne możliwości zaopiekowania się sobą i swoimi emocjami.
Pomoc psychologiczną znajdziecie w lokalnych Poradniach Zdrowia Psychicznego prowadzących interwencje kryzysowe oraz online i telefonicznie:
telefon wsparcia: 22 350 00 50
bezpłatna linia wsparcia dla osób po stracie bliskich: 800 108 108