Na pewno żadna szkoła nie nadrobi tego, co jest w domu rodzinnym. Naszym dzieciom czytaliśmy od kiedy się urodziły, dosłownie, nawet kiedy jeszcze świadomie nie kontaktowały – mówi Marcin Meller.
Poznańska winiarnia „Pod czarnym kotem”, ciepły, wczesny czerwcowy wieczór. Za chwilę odbędzie się tu wieczór autorski Marcina Mellera, który właśnie wydaje swój debiut fabularny, książkę „Czerwona ziemia”. Kolejnego dnia Kraków, potem Wisła… i tak niemal do końca czerwca. Gęstniejąca grupa na zewnątrz zapowiada dobrą frekwencję. Data dość wyjątkowa, 1 czerwca, Dzień Dziecka. Oraz dzień oficjalnej premiery książki. „Czerwona ziemia” to połączenie historii sensacyjno-przygodowej osadzonej w Afryce, oraz obyczajowej opowieści o relacji ojca z synem, o tym jak wiele można w niej stracić, jak wiele zyskać. Ten ostatni wątek – w przeciwieństwie do kilku innych w książce – nie bazuje biograficznie na doświadczeniach Marcina. Ale właśnie o rodzicielstwie rozmawiamy z ojcem 10-letniego Gustawa i 8-letniej Basi. A także o książkach, które stanowią nieodłączną część życia rodziny Mellerów…
Wyobraźmy sobie, że Twoja córka lub syn przychodzą do Ciebie za 10-12 lat i mówią „Tato, podobnie jak Ty kiedyś, oraz bohater Twojej książki, jadę do Afryki lub też Ukrainy czy Syrii… generalnie w dowolny rejon, ogarnięty niebezpiecznym konfliktem. Jakie uczucia w Tobie dominują?
Myślałem o tym nieraz, w kontekście tego co ja kiedyś robiłem swoim rodzicom. Karma wraca. Z pewnością będę zaniepokojony, może przerażony, a jednocześnie nie będę miał żadnego prawa do sprzeciwu. No bo co mam powiedzieć: „Nie jedź”? Jak będę wtedy wyglądał? Żebym ja te swoje wyjazdy robił w tajemnicy, ale opisałem je już w tylu różnych miejscach, że na pewno byłoby to wyciągnięte jako argument.
Zachowując proporcje, pamiętam jak odkryłem, że mój ojciec miał w podstawówce, czy tam w liceum, niedostateczne oceny z matematyki. Udałem się wtedy do niego z poczuciem dzikiej satysfakcji, że co on mi tu mówi, że miał same dobre oceny, a ja się nie uczę. Wtedy musiał zmienić narrację i poszedł w kierunku, że on to nie rozumiał matematyki, a ja marnuję potencjał bo jestem „zdolny tylko leń”.
No więc oczywiście będę apelował do rozsądku ale na więcej nie mam prawa. I w sumie jakąś wariacją na temat tego myślenia jak sobie wyobrażam tego typu sytuację jest „Czerwona ziemia”. Oczywiście syn głównego bohatera jest starszy niż aktualnie moje dzieci, ale wyobraźnia nie potrzebowała tutaj specjalnych bodźców, bo wiele byłem w stanie sobie łatwo zwizualizować.
A pamiętasz reakcje Twoich rodziców na te wyjazdy?
Byli w porządku w tym sensie, że nie było stawiania barier. W sumie największą batalię stoczyłem z nimi w innej sytuacji, kiedy po pierwszej klasie licealnej chciałem pojechać na Mazury pod namiot. Puścili mnie pod warunkiem, że zamieszkamy we wsi, gdzie domek mieli znajomi moich rodziców. Byliśmy więc teoretycznie pod kontrolą. W praktyce żadną kontrolą bo robiliśmy co chcieliśmy, ale rodzice byli spokojniejsi.
Mój pierwszy „poważny” wyjazd, jeszcze nie jako reporter, miał miejsce kiedy wybuchła rewolucja w Rumunii, grudzień 1989, byłem na trzecim roku. Na Uniwersytecie Warszawskim szukano ochotników, kto pojedzie z konwojem humanitarnym. To był konkretnie pociąg, zdarzały się napady na te pociągi a w Bukareszcie trwały wtedy walki. Więc była to trochę ryzykowna historia.
Nie pamiętam w ogóle jakiegoś protestu rodziców. Było tylko oszukiwanie babci, powiedzieli jej że pojechałem do Zakopanego. Mama w sumie bardziej obawiała się, że aresztują mnie w Polsce, podczas demonstracji studenckich w ramach NZS. I faktycznie aresztowano mnie wtedy przy różnych okazjach. Z wyjazdami do Afryki to raczej było: „No jedź, jedź, tylko się odzywaj”. Tyle, że czasy były pod tym względem niełatwe, któregoś razu nie odzywałem się przez ponad miesiąc. Bo po prostu nie było jak. Kiedy w końcu dotarłem do jakiejś miejscowości, z której można było zadzwonić, to tam dwa dni czekałem na poczcie.
Sądząc po Twoim wizerunku medialnym i biografii uchodzisz za „niepokornego ducha”. Jak bardzo to podlega korekcie w momencie zostania ojcem? Uruchamia się tryb konserwatywny?
No nie pojechałbym już na wojnę. Ani nigdzie tam, gdzie ryzyko jest przesadne. Zbierając materiały do „Czerwonej ziemi”, pojechałem do Ugandy – co wywołało z kolei pewien niepokój mojej żony – ale to pikuś, to bezpieczny kraj. Natomiast sąsiednia Demokratyczna Republika Kongo, zwłaszcza prowincja Kiwu Północne, jest obecnie na liście najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Faktycznie tak jest. Z tym, że ja dokładnie wiedziałem, co chcę tam zrobić. Są tam dwa bezpieczne miasta, a komunikacja między nimi przez jezioro jest również w miarę bezpieczna. Gorzej, gdy wyjeżdża się poza miasto. Ja wynająłem sobie tam ochronę i to taką dość specyficzną, bo to był człowiek powiązany z tamtejszymi służbami. Kosztowało drogo, ale byłem zabezpieczony. W związku z tym nie było to jakieś działanie super ryzykowne.
Ten wątek znajduje się również w książce…
Tak. Do Donbasu bym teraz nie pojechał. Zmieniła się w sumie też inna rzecz, choć nie wiem czy można to nazwać konserwatyzmem. Zacząłem bardziej dbać o siebie. Zwłaszcza, że ojcem nie zostałem młodo, Gustaw urodził się jak miałem 44 lata, Basia kiedy stuknęło mi 46. Więc nastąpiła pewna rezygnacja z uciech na rzecz pragmatyzmu: a to fajki rzuciłem, a to dieta, odchudzanie, ograniczenie alkoholu, ćwiczenie sportów, gimnastyka. To rzeczy, z których jeszcze nie dawno miałem lekką bekę, ale pesela nie oszukam.
Zwłaszcza, że czasem organizm odwdzięcza się za lata szaleństw. W 1995 roku pojechaliśmy ekipą na koncert Stonesów do Pragi, po koncercie poszliśmy na after do fajnego pubu, na każdym piętrze inny klimat. I tam, pod wpływem środków rozweselających, zjeżdżałem sobie na niższe piętro po poręczy schodów. Wyrzuciło mnie na zakręcie, spadłem na plecy, podniosłem się, otrzepałem i luz. No rachunek przyszedł kilkanaście lat później, teraz ból pleców jest moją codziennością.
Słuchaj, powiem Ci z czym ja przyjechałem do Poznania: mianowicie mam dwie sztangi 8kg i kijek do porannych ćwiczeń z kręgosłupem. Nie będę przecież w każdym hotelu pytał gdzie jest szczotka. Ze sztangami zatrzymałem się dzisiaj na stacji benzynowej pod Koninem i ćwiczyłem wymachy na kręgosłup, wzbudzając niejakie zdziwienie. Ta troska o zdrowie to też, myślę, głównie z powodu bycia ojcem.
Mam przyjaciela lekarza, jeszcze zanim rzuciłem palenie byliśmy w Czechach, częstuję go, on odmawia. Pytam „A Ty co, rzuciłeś?”. On na to „A, taa, będę palił po 70-tce”. ”A dlaczego po 70-tce?” „Bo wtedy moje dzieci będą po studiach, moja misja wykonana, więc wtedy papierosy, alkohol, dragi” itd.
No to mi trochę lat jeszcze brakuje…
Na szczęście na razie moje dzieci jeszcze…jeszcze… chcą spędzać czas z rodzicami. Z paru rzeczy zrezygnowałem, choćby nie napisaliśmy z żoną fajnej książki, bo wiązałoby się to z nieobecnością w domu. Wiemy, że oni nie będą wiecznie dziećmi. To tak szybko ucieka. Widziałem raz czy drugi znajomych, którzy obudzili się, kiedy ich dzieci miały kilkanaście lat i żyły już swoim życiem, nie za bardzo chcąc mieć z nimi coś wspólnego. My z Anką, myślę, wykorzystaliśmy jak dotąd ten czas do maksimum. I to jest super. Wiem że za chwile młodzież będzie miała inne atrakcje niż spędzanie czasu z tatą. Ale póki jeszcze chcą, nawet w formie przekupstwa typu pójście do kina na jakiś fajny film, to korzystam.
Mamy z żoną nawet taki żart… wielkim marzeniem w sumie wszystkich nas w rodzinie jest polecieć do Japonii. Sprawa jest bardzo droga, nigdy nie byliśmy itd. I kiedy robimy różne plany na życie to ja – nieco makiawielicznie – mówię zawsze do Anki: wiesz co, może tę Japonię to przełóżmy jeszcze na za jakiś czas. Teraz dzieci będą się cieszyć z każdego wyjazdu. A za kilka lat, jak już nie będą z nami chciały jeździć nigdzie w Polsce czy w Europie, to może chociaż przy Japonii stwierdzą: „No trudno, niech będzie z rodzicami, ale do Japonii to pojadę” (śmiech).
Ja pod pewnymi względami zawsze byłem troche konserwatywny: rodzina to rodzina itd. Nawet czasem znajomi się śmieli, że jestem konserwa. Tylko, że żyjemy w kraju w jakim żyjemy, więc robię za lewaka, którym wcale nie jestem. Mam na przykład dość archetypiczne podejście do figury ojca. Bardzo mi się podoba scena z jednego z moich ulubionych seriali, „Californication”, kiedy do Hanka Moody’ego, pisarza, pijaka, dziwkarza, narkomana przychodzi córka z jakimś nowym boyfriendem i…
I jemu włącza się tryb ojca.
Dokładnie, chłopak mówi „Cześć, jestem ktośtam, a Ty jak się nazywasz?” na co Hank odpowiada „Spróbuj-zrobić-jej-krzywdę-to-cie-zaj..ie, tak się nazywam” (śmiech). No, więc to jest właśnie moje podejście.
Wiktor – Twój książkowy bohater – naprawia „błędy rodzicielskie” z młodości. Czy Twoim zdaniem do ojcostwa można dojrzeć? Zestaw cech „dobrego” ojca jest przecież dość uniwersalny. Posiadłeś jakieś kompetencje, których nie miałeś wcześniej? Czy uważasz że gdybyś został ojcem w wieku, nie wiem, 27 lat, to mogłoby być gorzej?
No właśnie z tego myślenia i zastanawiania się „co by było gdyby” powstała również ta powieść. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo nie wiem co by było. Tyle o sobie wiemy ile nas sprawdzono. Zależy jeszcze z jaką kobietą, to też jest istotne. Istnieje niebezpieczeństwo, że będąc przed 30-tką, tak jak Wiktor, mógłbym coś schrzanić, przez jakąś niedojrzałość emocjonalną, lub takie podejście, ze życie mi się kończy.
Z drugiej strony mój ojciec został nim w wieku 26 lat i sprawdził się super. Więc po prostu nie wiem. Każdy wariant jest możliwy. Żeby było jasne: uważam, w głębi serca, że gdybym nawet wpadł, nawet z niewłaściwą kobietą to nie dałbym ciała aż tak bardzo, jak mój bohater. Ale kto wie. Wole się nie mądrzyć, bo po prostu nie wiem.
Z opowieści i wywiadów Twoja relacja z ojcem rysuje mi się jako tzw. „męska sztama”. Podobnie zbudowana jest relacja Wiktora z Marcinem w książce. Masz i syna i córkę. Czy w jakikolwiek sposób obawiałeś się bardziej relacji z córką Czy to w ogóle sprawia jakąkolwiek różnicę?
Nie, nie myślałem w ten sposób. Ucieszyłem się, że będzie córka po synu, nie kryję. Wariant idealny. Nie planowaliśmy więcej, w związku z tym dwójeczka, niedaleko siebie, najpierw chłopak, potem dziewczyna – w sam raz. W ciągu ostatnich kilku miesięcy z synem byłem pochodzić po górach, z córką na nartach. Jedno fajne i drugie fajne, choć inne rozmowy, inna muzyczka. Z synem Mata i Taco, z córką Sanah. Fun mam z jednej i z drugiej interakcji.
Pochodzisz z podręcznikowego domu inteligenckiego. Czy współcześnie istnieje Twoim zdaniem coś takiego? Jak ochronić dzieci przed głupotą obecną często w mediach czy social mediach?
Jakkolwiek by definiować inteligenckość, to pełno u nas książek. Pilnujemy co dzieci oglądają, z czym mają kontakt. Komórek na razie nie posiadają. Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że to nie może być w stylu „nie bo nie” w związku z czym są warianty pośrednie: istnieje na przykład komórka domowa, która jest użyczana w celu słuchania muzyki na Spotify.
No i absolutna podstawa: bardzo dużo rozmawiamy, cały czas, na różne tematy. Są takie kwestie, że tylko Anka, albo że tylko ja. Czasem oglądam z synem rzeczy, na które Ania może nie do końca by pozwalała. Ona udaje, że tego nie widzi, ale lepiej, że Gutek ogląda to ze mną niż w tajemnicy (śmiech).
No tak, można uznać, że nasz dom jest jakoś tam inteligencki. Czasem gdy dzieci odwiedzają inne domy, to wracają zdziwione że nie ma w nich książek, jak to tak – dom bez książek? Wszystkie mieszkania, które znają z naszego bliskiego otoczenia są pełne książek.
No właśnie, a propos… Prowadzisz aktualnie cykl rozmów „Koneserzy słów”. Oboje z Anną pracujecie ze słowem, żyjecie z twórczości językowej, więc nie ma opcji, żeby nie było to dla Was kluczowe: jak wychować koneserów słowa?
Na pewno żadna szkoła nie nadrobi tego, co jest w domu rodzinnym. Naszym dzieciom czytaliśmy od kiedy się urodziły, dosłownie, nawet kiedy jeszcze świadomie nie kontaktowały. Jak były nieco większe, przeczytałem im – mimo, że sam wcześniej już czytałem – wszystkie siedem tomów „Harry’ego Pottera”, co trwało 2-3 lata, niemal wieczór w wieczór.
Ale też nie schizujemy. Syn poszedł teraz w mangi. No i spoko. Nie mamy podejścia: musisz czytać tylko książki, książki, książki… On na przykład lubi bardzo audiobooki. Więc w sumie co za różnica, czy książka czy audiobook. Podobnie z mangami – moim zdaniem jedyna ich wada to że są mega drogie. Ale są też rozwijające. W przypadku Gustawa efektem było na przykład to, że sam poprosił nas o możliwość nauki japońskiego. I w sumie nieważne czy on się będzie jakoś długo uczył. Fajnie, że ma taką inicjatywę, kręci go to, zobaczymy co będzie po wakacjach. Chodzi na warsztaty japońskie, rozwija zainteresowania, super.
Razem obejrzeliśmy parę anime. Ale walczyły we mnie dwa wilki. Mamy ograniczenia domowe ile dzieci mogą tygodniowo oglądać. Więc z jednej strony jako ojciec musiałem dawać przykład, z drugiej bardzo chciałem wiedzieć co dalej w serialu, więc musiałem trochę lawirować (śmiech).
Jak radziliście sobie z Waszą pasją czytelniczą w pierwszych tygodniach, miesiącach życia Waszych dzieci? Było trudno z czasem?
W sumie było prosto. Jest takie genialne urządzenie szwedzkie, takie bujadełko. Przy każdym z naszych dzieci, w ciąży i przez pierwsze miesiące, obejrzeliśmy wszystkie dziesięć sezonów „Friendsów”. Ja tylko szydełkowałem nogą przy tym bujaczku (śmiech). Nocki były dzielone, wolałem zawsze tę pierwszą zmianę jako nocny Marek, a Anka wolała się najpierw wyspać.
Ania skończyła zresztą jedną powieść w zaawansowanej ciąży. Więc myślę, że da się wiele. Paradoksalnie dzieci też dyscyplinują, wiesz że masz okna na zrobienie czegoś, kiedy na przykład śpią.
O tym wspominał tu niedawno Michał Wiraszko, że nigdy nie miał tak mało czasu jak po zostaniu ojcem, ale nigdy też nie robił tak wiele…
Nie wiem co by było gdyby Gucio czy Basia właśnie się rodzili a ja miałbym akurat powieść pisać, ale felietony dawałem radę z łatwością. Anka pracowała…
Pierwszy raz pojechaliśmy z Guciem na spotkanie autorskie gdy miał cztery tygodnie, czym wywołaliśmy popłoch w jednej z bibliotek w Polsce, bo Panie miały tam raczej takie wychowanie, że dziecko do 6. miesiąca, to tylko pod baldachimem w mieszkaniu itd. A my tutaj z nosidełkiem i pytaniem czy mogą Gucia przypilnować na czas spotkania. Więc jak widać nie mieliśmy nigdy podejścia, że życie kończy się wraz z pojawieniem dziecka. Jak Gucio miał cztery miesiące, to pojechaliśmy na super wakacje do Toskanii. W ogóle na południu było łatwiej, bo tam jak widzą małe dziecko, to wszyscy są w pełni szczęścia. Pamiętam jak byliśmy w Słowenii, poszliśmy do knajpy, Gucia postawiliśmy przy stole, każdy kelner przychodził, głaskał, zagadywał, bardzo fajne to było.
Przydał się też fotelik do roweru, Gustaw i Basia sobie zasypiali a ja robiłem pętle po 20-30 kilometrów po Mazurach, dopóki miały tyle kilogramów, że dały się wozić. Musiałbym jeszcze skonsultować, bo może coś wyparłem, ale moje wspomnienie jest takie, że nie umartwialiśmy się z powodu rodzicielstwa.
Często wypowiadasz się na tematy społeczno-polityczne. Więc od strony społecznej: Czy Polska to jest kraj dla rodziców? Oraz czy to kraj dla Twoich dzieci? Chciałbyś aby żyły tutaj czy gdzieś indziej?
Generalnie to chciałbym, żeby jednak wychowywały się tutaj, ale żeby było tu trochę inaczej. Szczególnie mam na myśli córkę. Rozumiem ludzi, którzy boją się dylematów, które mogą kiedyś mieć ich córki z powodu fanatyzmu niektórych rządzących. Więc, jeżeli Basia przyjdzie, mając lat osiemnaście i powie, że chce studiować za granicą i nie chce tu wracać, to będzie mi smutno, ale zrozumiem.
Z tym zagadnieniem wiąże się dla mnie obecnie największy problem bycia rodzicem, lub przyszłym rodzicem. Moja żona powiedziała kiedyś: całe szczęście, że my już mamy dzieci bo ja bym się teraz bała zajść w ciążę. Oczywiście, ludzie dobrze sytuowani w każdej sytuacji lepiej sobie poradzą, bo można wyjechać na Litwę, do Niemiec, do Czech… Ale przecież nie o to chodzi.
Nie zazdroszczę sytuacji młodym ludziom. Oczywiście, pewnie większość z młodych kobiet urodzi bez problemu i wszystko będzie ok, ale znamy już makabryczne przykłady do czego prowadzi fanatyzm. Wiele się jeszcze pewnie wydarzy, o wielu wydarzeniach nie wiemy, zwłaszcza że chwilowo wszyscy żyją czym innym: najpierw pandemia, potem wojna. Ale problem nie zniknął. Nie mam wątpliwości, że to się w końcu odbije w drugą stronę, czego najlepszym przykładem jest Irlandia, tylko ile lat, ile jeszcze dramatów życiowych musi nastąpić.
Ale tak generalnie Polska jest fajnym krajem do życia, bezpiecznym, przyjaznym. Dobrze czasem przywrócić proporcje. Jak sobie czasem rozmawiałem, jeszcze przed wojną na wschodzie, z Ukraińcami, którzy przyjeżdżali do pracy do Polski, to oni mieli przeważnie dużo lepszą opinię o naszym kraju jako miejscu do życia, niż my sami. Podobnie Gruzini. Nie trzeba się przecież od razu porównywać z Danią czy Szwajcarią.
Muzyków pytam zawsze na koniec jaką piosenkę poleciliby swojemu potomstwu, z dedykacją na całe życie. Ciebie zapytam o książkę… masz taką jedną?
Jednej pewnie nie mam. Poleciłbym chyba moją ulubioną, nawet jeśli teraz jeszcze by ich nie zainteresowała, czyli „Hrabia Monte Christo”, najpiękniejszą książkę mojego życia . Poza walorami artystycznymi jest to wariant ekonomiczny, bo w zależności od tłumaczenia ma około półtora tysiąca stron, więc dużo czytania (śmiech).
Marcin Meller, historyk, dziennikarz, prezenter. Autor reportaży książkowych i prasowych. Prowadzący i prezenter znanych programów telewizyjnych, m.in. „Agent”, „Kapitalny pomysł” czy autorskie „Drugie śniadanie mistrzów”. Reporter i felietonista w popularnych tygodnikach, przez 9 lat redaktor naczelny polskiej edycji miesięcznika „Playboy”. W dniu 1 czerwca 2022 roku ukazała się jego pierwsza książka fabularna, „Czerwona ziemia”. Razem z żoną, pisarką i dziennikarką Anną Dziewit-Meller wychowują dwójkę dzieci, 10-letniego Gustawa i 8-letnią Basię
Wojtek Terpiłowski, domowy myśliciel, biegacz, kolekcjoner winyli, miłośnik owsianki. W przeszłości m.in. dziennikarz muzyczny, aktualnie kieruje marketingiem w jednym z klubów sportowych. Hurtowo pochłania wszystko, co da się przeczytać. W niekończącym się procesie tworzenia debiutu pisarskiego. Zafascynowany medytacją i jej okolicami. Tata Jasia.




















