Rodziłyśmy we dwie
Rozmowa z parami jednopłciowymi, które zdecydowały się na migrację, by móc mieć dzieci

Czerwiec jest Miesiącem Dumy, dlatego zapraszamy do przeczytania poruszającej rozmowy z dwiema rodzinami: Agnieszką Szmidt i Estelle Bunout-Szmidt oraz Magdalena Kunz i jej żoną Kają, które zdecydowały się na migrację, by móc żyć zwykłym życiem.
Zacznijmy od garści danych, które umykają powszechnej uwadze, ponieważ w kraju bez równości małżeńskiej tęczowe rodziny pozostają niewidzialne. Serio niewidzialne – według raportu „Jesteśmy rodziną” stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza z 2021 roku co czwarta osoba w Polsce nie wie o ich istnieniu. Mimo że zdaniem Fundacji Tęczowe Rodziny jest ich tu co najmniej 150 tysięcy. Co najmniej, ponieważ urzędy statystycznie nie liczą rodzin, które w świetle prawa nie istnieją. Nie są rodzinami. Nie zasługują ze strony państwa ani na ochronę, ani na wsparcie. Choć według szacunków Kampanii Przeciw Homofobii i Lambdy Warszawa z 2021 roku wychowuje się w nich co najmniej 50 tysięcy dzieci. Dzieci, które bez stert upoważnień i decyzji sądowych nie mogą po jednym ze swoich rodziców dziedziczyć ani chodzić z nim do lekarza, ani otrzymywać od niego darowizn czy alimentów, ani wpisać go do dowodu. O ile w ogóle taki dowód dziecko w Polsce otrzyma, ponieważ na początku tego roku Naczelny Sąd Administracyjny orzekł, że jeśli dziecko urodziło się za granicą i ma w zagranicznym akcie urodzenia dwie matki, państwo może odmówić przyznania mu polskiego obywatelstwa. Bo w prawdziwej polskiej rodzinie matka Polka może być tylko jedna.
Tak przynajmniej twierdzi NSA. Ludzie, którzy tu żyją, mają co do tego więcej wątpliwości. Według raportu „Jesteśmy rodziną” aż 65% osób w Polsce uznaje rodziny jednopłciowe z dzieckiem za pełnoprawną rodzinę, a 76% osób uważa, że „społeczeństwo powinno chronić dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe”. To na tyle wysokie liczby, że ministra do spraw równego traktowania Katarzyna Kotula w marcu tego roku zaprosiła tęczowe rodziny do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, by porozmawiać z nimi o umożliwieniu im adopcji ich własnych dzieci w ramach przygotowywanej właśnie ustawy o związkach partnerskich.
Dopóki ta jednak nie powstanie, wciąż najłatwiejszym rozwiązaniem dla wielu jednopłciowych i niebinarnych par, które marzą o dzieciach, jest migracja do kraju, który traktuje wszystkich bardziej po ludzku. Choć w rzeczywistości migracja nigdy nie jest łatwym rozwiązaniem. Ale każdy rodzic chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Jak Agnieszka Szmidt i Estelle Bunout-Szmidt, które założyły rodzinę w Luksemburgu. Albo jak Magdalena Kunz i jej żona Kaja, które wyjechały w tym celu do Londynu, a po zajściu w ciążę przeniosły się do małego szkockiego miasteczka Auchtermuchty. Albo jak ja. Biseksualna matka dwójki dzieci, która może wychowywać je w Warszawie tylko dlatego, że 10 lat temu zakochała się akurat w chłopaku. Choć wcześniej przez równie wiele lat kochała dziewczynę. Na kogo wypadnie, na tego bęc.
Rozmawiam z każdą z par oddzielnie. Bo się nie znają. I mają różną sytuację. Różne doświadczenia. Ich opowieści splatają się jednak w mojej głowie i współbrzmią, wracając natarczywym echem: to mogłaś być ty. To mogłam być ja. To mogło być tak wiele z nas. Łatwiej empatyzować z kimś bliskim, konkretnym i zwykłym niż z nieuchwytną, migoczącą tęczą.
Kiedy do nich dzwonię, Kaja i Magdalena jedzą śniadanie w domu pod Edynburgiem, a ich dwuletni syn, uroczy i roześmiany, próbuje karmić je oliwkami, które właśnie wypluł. Cała trójka chichocze, wymieniają się buziakami. Potem Magdalena rozdaje wszystkim leki, bo niedawno skończyli anginę, a to ona u nich w domu dba o takie rzeczy. Kaja, która jest montażystką, ma inne obowiązki, bo przez większość tygodnia pracuje w studiu BBC. A Magdalena przekłada na polski mądre i ważne książki. Zawsze z wyrzutami sumienia, że robi to, co kocha, kosztem tych, których kocha. Choć Kaja lepiej zarabia, a Magdalena wzięła na siebie sporą część pracy opiekuńczej i organizacyjnej na rzecz ich rodziny, to często wymieniają się rolami, wspierają się i współpracują. Małego najchętniej przewijają wspólnie. Kiedy się poznały, jedna mieszkała w Warszawie, a druga w Krakowie, ale obie działały w środowisku aktywistycznym, więc miały wielu wspólnych znajomych. Ktoś w końcu postanowił je zeswatać. Nie wyszło. Ale wpadły sobie w oko. I Kaja się uparła. Zaczęła pisać, flirtować i spędzać weekendy w Krakowie, aż wreszcie wyciągnęła Magdalenę na lody nad Wisłą. A tydzień później na kolejną randkę. I na kolejną. Dlatego gdy dużo później Magdalena zapytała Kaję, czy nie chciałaby z nią wyjechać, pobrać się, mieć dzieci, ta odpowiedziała, że jasne. Sądziła, że to takie romantyczne bujanie w obłokach. Jednak Magdalena wzięła jej deklarację na poważnie, więc Kaja, która bardzo ją kochała i serio chciała z nią mieć dzieci, rzuciła intratną pracę, pomogła Magdalenie spakować plecak i ogromną walizkę i poleciała z nią do Londynu, gdzie obie musiały zacząć od zera. Naprawdę od zera, bo poza kilkorgiem znajomych, 500 funtami w kieszeni, plecakiem i walizką nie miały tam niczego. Miały za to siebie. Uznały, że to im wystarczy. I wystarczyło. Chociaż na początku musiały spać na dmuchanym materacu, o czym teraz opowiadają ze śmiechem. W ogóle dużo się śmieją, wpadają sobie w słowo, kończą wzajemnie zdania, żartują.

Dlaczego właściwie wyjechałyście z Polski?
Kaja: Nie było opcji, żebyśmy miały dzieci w Polsce.
Magdalena: Dokładnie. To nie była decyzja ideowa, dla zasady. Gdybyśmy nie wyjechały, w świetle polskiego prawa Kaja byłaby wobec naszego dziecka obcą osobą. A że same znałyśmy kogoś, kto po śmierci swojej wieloletniej partnerki stracił prawo do widywania ich dziecka, to od początku wiedziałyśmy, że nie chcemy podejmować takiego ryzyka. Wyjechałyśmy więc ze względów praktycznych. No i chciałyśmy wziąć ślub.
Wzięłyście go?
M.: Tak, chociaż było to zdecydowanie kameralne wydarzenie, z którego lubię wspominać głównie wesele, bo odbyło się w pizzerii nieopodal urzędu stanu cywilnego, gdzie zawierałyśmy związek.
K.: W Pizza Express!
M.: Mieszkałyśmy w Wielkiej Brytanii od dwóch lat i zwyczajnie nie miałyśmy pieniędzy, żeby zrobić taki prawdziwy ślub, w myśl polskiej zasady „zastaw się, a postaw się”. Poszłyśmy z naszymi świadkami i dwójką gości na pizzę, za którą oni zapłacili, co było super, bo my naprawdę nie miałyśmy wtedy kasy!
K.: Ja zresztą nasz ślub wspominam raczej z zażenowaniem, bo w formułce przysięgi jest wiele trudnych słów po angielsku, których wtedy nie znałam i nie potrafiłam powtórzyć po urzędniku. Naprawdę nie wiedziałam, co mówię, więc chyba się cieszę, że nie miałyśmy więcej gości! Był pomysł, aby to wszystko powtórzyć, ale…
M.: …obie czujemy się fatalnie przed publicznością, więc szkoda czasu i pieniędzy.
Tym bardziej że planujecie drugie dziecko, a to drogie przedsięwzięcie.
M.: Oj tak. Pierwsza ciąża kosztowała nas 17 tysięcy funtów. Niestety, program refundacji in vitro w Wielkiej Brytanii był dostępny dla par jednopłciowych na normalnych zasadach dopiero rok po tym, jak zaszłam w ciążę.
K.: I teraz też z niego nie skorzystamy, bo jest tylko na pierwsze dziecko. Nasze szczęście – mój pracoholizm jednak na coś się przydał!
M.: Przez kilka lat po przyjeździe obie właściwie głównie pracowałyśmy, żeby móc odłożyć pieniądze, wziąć kredyt.
K.: A do tego dochodzą koszty nasienia, czyli kolejny tysiąc funtów na każdy cykl.
Korzystałyście z banku nasienia?
K.: Tak. Najpierw rozważałyśmy ten najsłynniejszy, duński, w którym można podejrzeć dosłownie wszystko od dawcy, od charakteru jego pisma po zdjęcia z dzieciństwa. Dowiedziałyśmy się jednak, że transport nasienia potrafi je osłabić, więc zdecydowałyśmy się skorzystać z niewielkiego banku w świetnej londyńskiej klinice, gdzie informacji o dawcach było co prawda mniej, ale nam wystarczyły. Wybrałyśmy dawcę o ciemnych oczach i włosach, bo chciałyśmy, żeby mały był też choć trochę podobny do mnie. I tyle.
M.: Uprzedzając pytania – nie rozważałyśmy nigdy innej opcji niż dawstwo. Znamy wiele osób, które odnajdują się dobrze w patchworkowych układach, ale nam od początku zależało na modelu tradycyjnym. Dziewczyna i dziewczyna – normalna rodzina!
K.: Jesteśmy konserwatywne!
M.: Wolimy od początku jasno mówić dzieciom, że to my jesteśmy ich rodzicami, ale ktoś kiedyś nam pomógł i będą mogły się z tą osobą skontaktować, gdy skończą 18 lat. I wtedy same zdecydują, co dalej. Taki układ od początku wydawał nam się czystszy, łatwiejszy emocjonalnie.
A jak przeżyłyście samą ciążę?
K.: Dużo się wtedy działo. Tuż przed tym, jak dowiedziałyśmy się, że transfer się udał, dostałam propozycję pracy w Szkocji i zdecydowałyśmy się tam przenieść.
M.: Londyn to koszmarne miejsce do życia, jeśli jest się imigrantką. A do tego ja wówczas pracowałam poza zawodem, w szpitalu, do którego przyjmuje się osoby z poważnymi zaburzeniami odżywiania. To była potwornie wyczerpująca psychicznie i fizycznie praca, doprowadziła mnie do ciężkich stanów lękowych. Było naprawdę źle.
K.: A ja mieszkałam już wtedy w Szkocji, więc mogłam w tym towarzyszyć tylko na odległość.
M.: Przeprowadzka i ciąża okazały się dla nas wybawieniem. Szczególnie dla mnie. Nigdy tak dobrze się ze sobą i ze swoim ciałem nie czułam jak wtedy. Uspokoiłam się, nauczyłam się odpuszczać, pierwszy raz w życiu naprawdę zaczęłam o siebie dbać. No i wylądowałyśmy w domu z ogródkiem w takiej cudownej wioseczce pośrodku niczego!
K.: Czyli tuż pod Edynburgiem.
M.: Do którego prawie nie dało się dostać, bo autobus jeździł tylko co godzinę!
K.: Wystarczyło przejść przez wiadukt.
M.: W ciąży nigdzie nie jest blisko!
K.: Byłaś wtedy strasznie słodka, miałaś zupełny baby brain.
M.: To prawda, a jednocześnie właśnie wtedy zaczęłam znów tłumaczyć, bo ciąża uświadomiła mi, że i tak nie dam rady wrócić do etatowej pracy, więc nie ma co się dalej z sektorem szpitalnym męczyć.
Przetłumaczyłaś wtedy książkę bell hooks „Gotowi na zmianę. O mężczyznach, męskości i miłości”, która bardzo wsparła mojego męża w jego własnym rodzicielstwie. Cieszę się, że podjęłaś taką decyzję!
M.: Ja też. Tym bardziej że po porodzie miałam krótki psychiczny zjazd, ale ratowało mnie to, że byłam z małym.
K.: Tak, on kompletnie poprzestawiał nam priorytety.
Widać, że go bardzo kochacie.
K.: Oj, kochamy. Wyleczyłam się dla niego z pracoholizmu!
M.: Zresztą coś podobnego powiedziała nam po porodzie położna – że widać, że on był wyczekanym, chcianym dzieckiem. A nie wszystkie dzieci, które przyjmowała na świat, miały takie szczęście.
To wzruszające. A jak pojawienie się syna wpłynęło na wasz związek?
K.: My nigdy nie miałyśmy za bardzo sytuacji kryzysowych. Choć oczywiście z dzieckiem jest trudniej, bo nagle nie ma się czasu na nic – ani na moje, ani na twoje, ani nasze.
M.: A raczej przestrzeni emocjonalnej. Bo czas nawet dałoby się wygospodarować. Z tym że ja mam opór, by spędzać go oddzielnie, bez małego. Przecież dopiero co byłam w ciąży, a on już ma dwa lata, za chwilę nam wyfrunie z domu! Wolę, byśmy jak najwięcej byli we trójkę. Chcę wykorzystać każdą sekundę, nacieszyć się nami jako rodziną. Tym bardziej że w tygodniu się rozjeżdżamy.
K.: Jesteśmy razem rano, o dziesiątej wychodzę, żeby zdążyć do pracy na jedenastą, i wracam dopiero o dwudziestej.
M.: Specjalnie kładziemy małego o dwudziestej drugiej, by Kaja mogła zjeść z nami kolację i potem go wykąpać.
K.: To jedyna opcja, abym widziała go więcej niż raz dziennie.
M.: Życie z dzieckiem to ciągły bilans zysków i strat.
K.: Teraz i tak jest lepiej, bo nasza sytuacja finansowa ustabilizowała się na tyle, że nie musimy dorabiać w weekendy, więc wtedy mamy taki miły, fajny czas razem, który i ciebie odciąża, i zaspokaja mój niedosyt czasu z wami. Wreszcie osiągnęłyśmy jakąś równowagę.
*
Dalszą część wywiadu przeczytacie w naszym magazynie.

Równie piękna jest rodzina Agnieszki i Estelle. Choć zupełnie do rodziny Magdaleny i Kai niepodobna. Jak to z rodzinami bywa. Także tymi tęczowymi.
Agnieszka jest Polką, która pisała doktorat po francusku, a Estelle – Francuzką, która bada historię Polski, więc posługuje się płynnie polszczyzną. Co wydaje się znacznie bardziej niezwykłe niż fakt, że są parą, choć obie są kobietami. Poznały się na studiach w Lotaryngii, gdy miały jeszcze innych partnerów. Zeszły się dużo później, po latach przyjaźni. I szybko zdecydowały się na dzieci, bo obie czuły się gotowe i bardzo sobie ufały. Mniej więcej wtedy Agnieszka znalazła pracę w pewnej prestiżowej unijnej instytucji, która mieści się w Luksemburgu – gdzie małżeństwa jednopłciowe są legalne, za to prawo zakazuje dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Przeniosły się tam i założyły dom. Stały się aktywnymi członkiniami lokalnej Polonii i organizacji zrzeszającej tęczowe rodziny w Luksemburgu. Estelle zaczęła pracę w znanym międzynarodowym zespole badawczym. A Agnieszka zaszła w ciążę. Teraz, kilka lat później, w ciąży jest Estelle. Ich córka nie może się doczekać narodzin brata. Kiedy o niej opowiadają – kiedy w ogóle mówią o swojej rodzinie i swoim związku, zawsze z ciepłym uśmiechem i pięknym językiem z elegancką składnią – promienieją. A gdy milkną, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, trzymają się za ręce.
Opowiecie mi o pierwszej ciąży?
Agnieszka: Kiedy zdecydowałyśmy się na dziecko, wybrałyśmy się na konsultację do państwowego szpitala, gdzie wyjaśniono nam procedurę inseminacji i umówiono na spotkania z psychologiem i genetykiem, który pomógł nam wyselekcjonować grupę możliwych dawców, wykluczyć jakieś niezgodności biologiczne. Mogłyśmy wybierać z puli 20 osób.
Czekaj, czy dobrze rozumiem, że w Luksemburgu inseminacja jest procedurą obsługiwaną przez szpitale publiczne?
Estelle: Tak jak wszystko, co związane z dawstwem. Ze względu na ryzyko koligacji.
A.: Musisz pamiętać, że Luksemburg jest małym krajem, więc prawdopodobieństwo zawarcia związku z kimś blisko spokrewnionym jest duże. Dlatego państwo ma sporą kontrolę nad genetyką populacji. Przykładowo przed zawarciem ślubu musisz przejść przez całą administracyjną procedurę, by udowodnić, że między małżonkami nie ma relacji rodzinnych.
Czy w takim razie musiałyście skorzystać z lokalnego banku nasienia?
E.: Nie. Po prostu zamawiasz nasienie z duńskiego banku i decydujesz, czy chcesz przeprowadzić inseminację w domu, czy w szpitalu, co nam wydało się po prostu bezpieczniejsze.
A.: A poza tym szpital bardzo dbał o atmosferę całego procesu. Mogłyśmy – a właściwie musiałyśmy – zawsze być razem, ponieważ, gdy się podchodzi do inseminacji jako para, państwo wymaga, żeby przy zabiegu była zawsze dwójka rodziców. Co jest o tyle fajne, że od razu stajemy się rodziną, przechodzimy przez zapłodnienie wspólnie. Przy przygaszonym świetle, miłej muzyce, zawsze z tą samą ginekolożką.
E.: Tak, mimo że wszystko odbywało się w szpitalu, udało się nam uniknąć wrażenia przesadnej medykalizacji.
A.: Nie było w tym nic dziwnego czy nienaturalnego.
E.: Tym bardziej że w poczekalni siedziało wiele innych par.
Jak podeszłyście do wyboru dawcy?
E.: Skorzystałyśmy z największego na świecie duńskiego banku nasienia, który zbiera dużo informacji.
A.: Oglądałyśmy zdjęcia dawców z dzieciństwa, czytałyśmy informacje o ich rodzinach, o obciążeniu chorobami genetycznymi, a nawet o zawodach wykonywanych przez dawców, ich rodziców i dziadków. Naszego dawcę wybrałyśmy ze względu na list, w którym on zwracał się do dziecka. Zresztą nagrał sam siebie, jak ten list czyta, co wydało nam się niezwykłym prezentem, dawką czułości i pewności siebie dla dziecka. Pola w wieku 18 lat nabędzie prawa do poznania tożsamości dawcy.
To wzruszające! A jak wspominacie poród?
A.: Od początku strasznie się bałam bólu i rzeczywiście po odejściu wόd płodowych stałam się wyjącą matką wilczycą, dopóki do szpitala nie przyjechał mój ginekolog i nie podał mi znieczulenia. Od tego momentu wspominam poród bardzo dobrze. Chociaż oczywiście przez znieczulenie mocno się przedłużył. Estelle mocno mnie wspierała. Zresztą to z jej pomocą urodziłam, bo kiedy położne zaczęły sugerować, że może czas rozważyć cesarskie cięcie, przypomniałam sobie, jak w szkole rodzenia opowiadano nam o mechanicznych sposobach wspierania porodu. Złożyłam się w pół, a Estelle zaczęła dopychać moje plecy i nagle, bardzo szybko, pojawiła się nasza córka. Rodziłyśmy więc we dwójkę, własnym sposobem, i było to właściwie bardzo romantyczne. Zresztą to Estelle pierwsza wzięła na ręce małą, a nie położna. Pierwszy dotyk należał właśnie do niej.
E.: Agnieszka miała wszystko pod kontrolą. Kiedy jechałyśmy do szpitala, nie było po niej wcale widać, że coś się dzieje. Myślałam, że zaraz będziemy zawracać.
A.: Cóż, ja to sobie zaplanowałam! Byłam pewna, że urodzę w niedzielę, ponieważ ustaliłam ze sobą, że poczekam, aż Estelle skończy pisać pewien artykuł na uczelnię. I gdy skończyła w piątek, powiedziałam znajomym podczas wyjścia do teatru, że sobotę zostawiam sobie na skurcze przepowiadające, a w niedzielę urodzę. I tak też się stało.
A jak wyglądał połóg?
A.: Na początku miałam duże problemy z karmieniem, bardzo mnie ono bolało, stresowałam się, że nie potrafię dobrze ułożyć małej. Dopiero kiedy po pięciu tygodniach się poddałam i pozwoliłam jej robić swoje, udało się. Na szczęście Estelle cały czas nad nami czuwała, bez tej pomocy nie dałabym rady nauczyć się karmienia piersią. Szybko bym zrezygnowała.
E.: Miałyśmy szczęście w nieszczęściu, ponieważ podczas pandemii pracowałam przez rok zdalnie, więc mogłam być cały czas w domu, we wszystkim pomagać.
Jak teraz dzielicie między siebie pracę opiekuńczą, emocjonalną i zarobkową?
E.: Nie ma jasnego podziału. Ale, powiedzmy, jesteśmy jak lekarki, każda z nas ma swoją specjalizację.
A.: Estelle jest świetną pedagożką. Potrafi Polę zachęcić do samodzielnego wykonywania nowych czynności: ubierania się, wydmuchiwania nosa w chusteczkę. Mnie brakuje do tego cierpliwości, choć teraz, kiedy Estelle jest w ciąży, uczę Polę jazdy na rowerze.
E.: Agnieszka jest bardziej wesoła, spontaniczna, ma zawsze jakiś pomysł na zabawę.
A.: Na pewno na to, jak dzielimy się obowiązkami, ma wpływ fakt, że nasze mieszkanie znajduje się blisko uczelni, na której pracuje Estelle, a daleko od mojej pracy. Dlatego w dni, gdy nie pracuję zdalnie, to Estelle odprowadza naszą córkę do przedszkola i ją z niego odbiera. Potem spędzamy czas we trójkę, ponieważ od początku przyjęłyśmy, że chcemy być jak najwięcej razem. I czerpać z tego przyjemność. Staramy się więc robić z małą to, co i my lubimy. Gramy z nią w planszówki, chodzimy do filharmonii, muzeum czy teatru, spotykamy się ze znajomymi rodzinami. W ten sposób się relaksujemy, a jednocześnie uczymy córki ogłady.
E.: Podrόżujemy, spędzamy długie godziny na basenie, placach zabaw i przed przedszkolem. Dzieci codziennie bawią się na podwόrku po przedszkolu, wymieniają się przekąskami, ścigają na hulajnogach.
*
Dalszą część wywiadu przeczytacie w naszym magazynie.