Szeroki uśmiech, energia i luz – oto jest Basia! Mama dwójki dzieci, założycielka baru Wozownia i włoskiej Lupo Pasta Fresca, swojej kariery początkowo wcale nie wiązała z gastronomią. Przez lata pracowała w PKP SA, realizując duże projekty. Nam opowiada swojej drodze do gotowania, o wychowaniu i podejściu do jedzenia.
Materiał powstał we współpracy z marką Stokke.
Czy jako dziecko też dużo przesiadywałaś w kuchni?
Wiesz, nie zastanawiałam się nad tym wcześniej! Mieszkaliśmy w dużym dwupiętrowym mieszkaniu, które było zaadaptowanym strychem. Tata z dziadkiem zaprojektowali w nim ogromną, otwartą na jadalnię i salon kuchnię. Na tamte czasy było to przedsięwzięcie bardzo nowatorskie! To było absolutne serce naszego domu, tam się toczyło całe życie.
Mam trzy siostry, jestem trzecia, więc jako młodsza nie biegałam od razu z patelnią. Moje wspomnienia z tego miejsca to przede wszystkim szafki i zakamarki, niezliczone sprzęty. Bo ja od zawsze kocham organizację i początkowo kuchnia była dla mnie właśnie taką przestrzenią, uporządkowaną lub do uporządkowania. Te narzędzia mnie fascynowały, znałam wszystkie skrytki, bardzo lubiłam tam przebywać.
Pierwsze wspomnienia z gotowaniem łączę przede wszystkim z moją siostrą Marysią. W pewnym momencie, gdy wracałyśmy razem ze szkoły, zaczęłyśmy sobie przygotowywać obiady. To były bardzo proste rzeczy oczywiście: makaron, ryż, sałaty… Mama nigdy nas nie wyręczała, w niczym, więc miałyśmy do dyspozycji dużo jedzenia, ale to, co z nim robiłyśmy, było całkowicie od nas zależne. Inną część tych wspomnień zajmują dziadkowie, którzy uwielbiali gotować: z nimi robiliśmy pączki, pierogi, pasta fresca… Zawsze u nas, w tej ogromnej kuchni. To z kolei była czysta zabawa!
Co jest dla Ciebie przyjemniejsze: gotowanie czy jedzenie?
Nie umiem odpowiedzieć! Uwielbiam cały proces przygotowywania posiłku: od planowania przez zakupy aż po jedzenie. Cieszę się każdym etapem, samo jedzenie jest dla mnie niezwykle ważne. Nie jestem typem matki, która najpierw patrzy, jak dzieci zjedzą, żeby sama jeść w pośpiechu to, co zostanie. Jak posiłek jest gotowy, a żadnymi siłami nie jestem w stanie oderwać mojego 5-letniego Julka od zabawy, to mówię sobie: „OK, my jemy”. To mój sposób na zadbanie o siebie, o nas (rodziców :)).
We wspólnym zasiadaniu rodziny przy stole jest magia, rodzinne posiłki są przestrzenią wymiany uczuć – jak to wyglądało w domu Twojego dzieciństwa? Jakie wartości z tym związane chciałabyś pielęgnować w Twojej rodzinie?
W moim rodzinnym domu bardzo lubiliśmy wspólne posiłki, jadaliśmy wspólnie bardzo często, nie tylko w weekendy. Jedno, co mocno chyba wyróżniało moja rodzinę od moich koleżanek, to to, że u nas nie było przymusu wspólnego jedzenia. Mieliśmy luz: jeśli komuś się nie udawało dotrzeć, nie było tragedii, jeśli nie udawało nam się zebrać, to było OK. Chyba też dlatego te wspólne posiłki tak nas cieszyły, bo my naprawdę chcieliśmy tam być.
I to jest zasada, którą chcę pielęgnować: nie chcę, żeby jedzenie czy spotkania były przymusem. I u nas to działa. Ostatnio mój syn Julek, gdy planowaliśmy śniadanie, powiedział: „Ale zaczekajmy na tatę, żebyśmy usiedli wspólnie”. To świetne i miłe, że kilkulatek już czuje takie rzeczy.
Ja w ogóle dostałam od mojej mamy dużo wolności, co mnie nauczyło samodzielności, dało ogromną autonomię i pewność siebie. Sama podejmowałam życiowe decyzje, jestem bardzo wdzięczna za ten element mojego wychowania. Jednocześnie wzrastałam w poczuciu bliskości, zaufania, czułości.
To wielki walor, niewiele z nas może to dzisiaj powiedzieć.
Bardzo to doceniam i to pomaga mi w macierzyństwie. Choć czasami jest mi trudno. Mam np. jakąś wizję tego, jak moje dzieci są ubrane, wybieram im rzeczy i lubię widzieć ten efekt. A mój syn woli mieć nadruk Spidermana i mówi: „Mamo, ty mi nie mów, co ja mam lubić”. Dzieci są dużo bliżej tego, co czują, to jest wspaniałe. Co ja mogę na to poradzić? Chodzi w koszulce ze Spidermanem. (śmiech)
Jesteście zespołem sióstr i mam zarazem. Jak Wam się razem pracuje?
Mam trzy siostry i z każdą rozwinęłam inną relację. Z Justyną (założycielką Charlotte Bistro), starszą ode mnie o sześć lat, pracuję i dzięki temu nasz kontakt jest częsty i intensywny. Wiadomo, że bywało i bywa trudno. Ale ostatecznie dla mnie liczy się to, że jesteśmy razem, że mamy bardzo silną, nie tylko siostrzaną więź. Nasze dzieci też są blisko, to nas wzmacnia w wielu aspektach naszego życia.
Najbliższą relację mam z najmłodszą Marysią. Ona jest mi najbliższa wiekowo, jesteśmy prawie jak bliźniaczki. Dużo razem przeszłyśmy, kawał czasu dzieliłyśmy ze sobą życie i nadal jesteśmy blisko siebie.
Moja najstarsza siostra Joanna mieszka w Krakowie i też jest dla mnie wsparciem, przede wszystkim w rodzicielstwie.
Czyli wspieracie się jako mamy? Jaką radą od sióstr dzielisz się lub podzieliłabyś się z każdą mamą?
Najgorsza byłaby dla mnie samotność, to, że nie mam kogo spytać o radę. Jak nie jesteś rodzicem, to cały świat problemów jest ci kompletnie obcy, nawet nie przyjdzie ci do głowy, że będziesz się zastanawiać nad temperaturą wody w bidonie! Dlatego moja rada jest taka, żeby czerpać od innych matek. Jeśli nie od sióstr, to od kuzynek, od koleżanek, przyjaciółek. Bo codzienność może przytłaczać i to jest normalne. Żadna z nas nie wie wszystkiego.
Jak macierzyństwo zmieniło Twoją pracę?
Czuję, że mnie będziesz pytać o to, jak pogodzić macierzyństwo z gastronomią. (śmiech) Ja przygodę z gastronomią rozpoczęłam, gdy byłam w ciąży z Julkiem, więc to wszystko jakoś samo wyszło. Zaufałam sobie. Co zabawne, gdy otwierałam Wozownię, rodził się Julek, a gdy otwierałyśmy Lupo, rodziła się Gaja. Teraz żartujemy z moim partnerem Filipem, że trzeba przemyśleć otwieranie trzeciej knajpy, skoro to ma takie bezpośrednie przełożenie na liczbę dzieci ☺.
Fajnie się to u Ciebie ułożyło, nowy biznes to pokłady kreatywności, choć nie ma nic bardziej kreatywnego niż urodzenie dziecka.
To się mocno splata. U mnie najtrudniejszym czasem była, za każdym razem, pierwsza połowa ciąży. Wtedy najchętniej leżałam i udawałam, że mnie nie ma, bez przerwy było mi niedobrze, no koszmar. Po porodzie jakbym dostawała skrzydeł. W ogóle nie miałam potrzeby zwalniania, potrzebowałam wokół siebie ludzi, życia, akcji. Więc zabierałam Julka do pracy. Gdy byłam w ciąży z Gają, przez chwilę myślałam, że tym razem zrobię to inaczej, ale nie byłam w stanie się zamknąć w domu. Więc Gaja siedziała ze mną w Lupo. (śmiech)
I nie mówię tego, żeby pokazać, że jestem siłaczką. U mnie to wychodzi naturalnie i logistyka mnie nie przeraża. Co innego przeciążenia emocjonalne, mierzenie się z chorobami dzieci, z ich dramatami. To zupełnie inna historia.
Czy coś, czego się nauczyłaś w gastronomii, zaprocentowało w Twoim macierzyństwie?
To będzie zabawne, bo ja w gastronomii nauczyłam się gotować.
Długo dojrzewałam do tego, by zająć się tym profesjonalnie. Wozownię otwierałam jako właścicielka, oddając władzę nad kuchnią szefom i szefowym kuchni. Czerpałam od nich wiele, bardzo dużo zawdzięczam Flavii Borawskiej, która pracowała ze mną w Wozowni, i mojej przyjaciółce Dominice Krzemińskiej, właścicielce Przegryzia. W Lupo już było inaczej, tu już dokładnie wiedziałam, jakie jedzenie chcę serwować, znam ten temat. Filip, mój partner, jest z Włoch, dużo czasu tam spędzamy, znam i uwielbiam tę kuchnię!
Odważyłam się, a w życiu domowym pomaga mi to przygotowywać posiłki dla nas. Jasne, nie gotuję codziennie. Ale sprawia mi to ogromną przyjemność!
Materiał powstał we współpracy z marką Stokke. Basia korzysta z kultowego modelu Tripp Trapp w kolorze ciepłej czerwieni.




















































