lassig

Poznaj blogera: Joanna z Wyrwanezkontekstu.pl

Mam wiele historii w rękawie

Poznaj blogera: Joanna z Wyrwanezkontekstu.pl

Garść celnych obserwacji, nierzadko cięty język, humor i duży dystans do siebie – oto przepis na blog, który poprawia nastrój przy porannej kawie. Joanna całe zawodowe życie pisze, a pojawienie się dziecka w niczym nie zmieniło tej pasji. Tylko godziny pracy się zmieniły. Poznajcie Asię Pachlę!

Nasze pierwsze w tym roku spotkanie z serii #poznajblogera spędzę rozmawiając z Joanną, która opowieściami sypie z rękawa, a pomiędzy kawą a herbatą, ugania się za małym Stasiem. Właśnie przyrządza nam bardzo mocne espresso w kuchence Janod, czyżby noc mamy nad klawiaturą? Na deser zamówiłyśmy sobie tiramisu, jak szaleć to na całego, zresztą od czego jest karnawał. Podczas gdy maluch próbuje do jedzenia przekonać też liska Baby Forest, my siedząc na podłodze z kawą możemy chwilę porozmawiać. Przynajmniej do czasu, gdy Stasiek wymyśli nową zabawę. Czyli jakieś 10 minut.

 

Asia, jesteś dziennikarką, filologiem, od wielu lat działasz online, a od kilku prowadzisz bloga. Jak sama mówisz, niejedną noc zarywasz nad klawiaturą. Wyobrażasz sobie siebie w innym zawodzie?

Na pewno wiem w jakim zawodzie sobie siebie nie wyobrażam. Nie mogłabym być księgową jak moja mama, bo dostaję gęsiej skórki na sam widok excela. Nie mogłabym też pracować w cukierni, bo zjadałabym cały asortyment jeszcze przed otwarciem. Ani na kasie w markecie, bo nie mam tyle cierpliwości do ludzi i ogromnie podziwiam te panie. Ale poza tym? Człowiek chyba do wszystkiego się przyzwyczai. Natomiast jestem ogromnie wdzięczna Bogu i losowi, że nigdy nie musiałam. No i też sobie – bo to, gdzie dzisiaj jestem, zawdzięczam też przecież sobie.

Praca z domu przy maluchu, to dobry temat i inspiracja dla internetowych memów. Wiem, łatwo nie jest. Powiedz jak organizujesz sobie czas?  

Jak małpa z poparzonym ogonem. Wiecznie wszystko robię w biegu, chaotycznie, po milion rzeczy naraz. Moje dziecko jest przy mnie nieodkładalne, więc żebym mogła usiąść do pracy, to najpierw Staszek musi pójść spać. Dlatego ciągle zarywam noce. W sumie, powiedzieć, że łatwo nie jest, to jak powiedzieć, że tsunami to taka większa fala – straszny eufemizm (śmiech). Jest ciężko, cholernie ciężko. Ale uwielbiam bycie mamą i wiem też, że mimo wszystko piękniej nigdy nie było.

Praca, relacje, dziecko czy gotowanie – piszesz na różne tematy. Skąd czerpiesz inspiracje? Częściej spotkam cię zaczytaną w ekranie czy z gazetą? 

Z blogowaniem jest trochę jak z dziennikarstwem, a dobry dziennikarz zawsze znajdzie dla siebie tematy. Nigdy nie miałam problemu z tym, o czym pisać – problemem jest jedynie to, kiedy pisać. Naprawdę! Nawet teraz z biegu mogłabym ci wymienić listę 10-20 rzeczy, o których bardzo chciałabym zrobić wpis. A przecież codziennie dochodzą nowe! Zwłaszcza, że ja u siebie poruszam też tematy społeczne, więc wystarczy, że ktoś coś powie, gdzieś się coś wydarzy i już mam gotowy pomysł na tekst. Tak naprawdę tematy leżą na ulicy. Natomiast nigdy nie inspiruję się innymi – praktycznie nie czytam innych blogów, do znajomych blogerów zaglądam raczej z ciekawości i też dlatego, że co tydzień robię u siebie przegląd internetu i polecam czytelnikom co ciekawsze linki. Ale żeby czytać kogoś regularnie? Albo czytać prasę? To luksus, na który przez wieczny brak czasu nie mogę sobie pozwolić.

Nawiązujesz często do waszych historii, często zabawnych. Dystans to coś, co pomaga w świecie blogosfery? Dotyka cię zjawisko hejtu w sieci?

Mam takie hasło przewodnie: „Dystans. Dystans, k..wa, albo wszyscy umrzemy”. I faktycznie, jak robisz coś publicznie, to musisz się liczyć z rozmaitym odbiorem. 90 procent ludzi napisze ci, że jesteś super, 8 procent zapyta, kim ty właściwie jesteś, a kolejne 2 rzucą w ciebie pomidorem, do tego takim w puszce. To czasami musi zaboleć. Ale hejtu jest u mnie naprawdę bardzo mało – na setki komentarzy trafi się czasem jakiś oszołom, ale nie robi to na mnie większego wrażenia. Wychodzę z założenia, że trzeba być naprawdę smutnym i sfrustrowanym człowiekiem, żeby mówić ludziom przykre rzeczy – do tego nie prosto w twarz, tylko anonimowo, w internecie. Więc się nie obrażam, tylko zwyczajnie takie komentarze usuwam, a ich autorów blokuję.

Jesteś typem osoby planującej, zorganizowanej, czy raczej zdajesz się na spontan i niespodzianki? O waszych zaręczynach tuż przed datą ślubu i perypetiach z pierścionkiem opowiadasz ze śmiechem…

Kiedy jeszcze pracowałam jako kelnerka, miałam ksywę Zadyma, a to dlatego, że jako styl życia i pracy preferuję chaos (śmiech). Przecież my się ledwo zdążyliśmy zaręczyć przed ślubem! Najpierw mieliśmy zarezerwowaną salę, kościół, fotografów, dj-ów, wybrane zaproszenia, nawet ja miałam już suknię ślubną! A dopiero później zdążyliśmy się zaręczyć. Raz, że byliśmy ciągle zabiegani i myślenie o sformalizowaniu tego, co i tak było dla nas oczywiste, jakoś nie mieściło nam się już w grafikach, a dwa, że było w tym też trochę naszej winy. Ani Paweł się specjalnie nie spieszył, ani ja nie ułatwiłam, bo od kiedy pamiętam, marzyłam o pierścionku od Tiffany’ego. Mógł być najtańszy i najmniejszy, byle od Tiffany’ego. A w Polsce nie ma ani jednego salonu. Nie chciałam też, żeby Paweł leciał gdzieś sam, woleliśmy zrobić z tego pretekst do szybkiego, rodzinnego urlopu. Dlatego chociaż ślub był w czerwcu, to zaręczyliśmy się w lutym, w walentynki, podczas pobytu w Rzymie. W dodatku lizakiem, bo pierścionek trzeba było dwa razy zwężać i dostaliśmy go dopiero na kilka godzin przed wylotem! I to tylko dlatego, że opowiedzieliśmy im całą tę historię, którą teraz tobie (śmiech).

 

Masz więcej takich historii, o których nie opowiadałaś? Życie potrafi pisać scenariusze godne oskarowych filmów, gdyby nie jedna wizyta lekarska, mieszkałabyś teraz w Skandynawii…

Taaak, wspominałam o tym nawet kiedyś na blogu, ale to było wieki temu. Ale tak, życie nieźle dało mi wtedy popalić. Z hukiem rzuciłam etat i szefa-buca, trzaskając mu drzwiami przed nosem. Byłam z siebie taka dumna! Wyprowadziłam się też z Wrocławia, zwiozłam rzeczy do rodziców, kupiłam bilet na wyprowadzkę do Oslo, a ostatnie oszczędności wydałam na lot na Majorkę, tak żeby zrobić sobie szybki restart przed nowym życiem. I kiedy wróciłam z Majorki i zaczęłam przepakowywać rzeczy, postanowiłam zrobić sobie jeszcze komplet badań. Tak bez powodu, dla świętego spokoju. Dlatego mocno się zdziwiłam, kiedy przy odbieraniu wyników pielęgniarka zapytała, czy nie wolałabym usiąść. Zapytałam, dlaczego, na co ona, że z takimi wynikami nie powinnam w ogóle o własnych siłach stać. Niby tylko anemia, ale naprawdę potężna. Od razu uprzedzam też, że byłam wtedy jakieś 20 kg grubsza, więc nie, to nie była anemia z niejedzenia, jak zwykle się wszystkim wydaje. W każdym razie, utknęłam wtedy w swojej rodzinnej mieścinie, u rodziców, kompletnie rozwalona emocjonalnie, a do tego bez pracy, bez pieniędzy i z poszarpanym zdrowiem, które uniemożliwiało mi krok w jakąkolwiek stronę. Ależ byłam wtedy zła i rozgoryczona! Za to dzisiaj się z tego śmieję. To z tej złości, nudy i bezsilności założyłam w końcu bloga. Pewnie nie miałabym do tego czasu i głowy, sprzątając domki w Norwegii!

Dla wielu blog staje się pracą, dla innych chwilową odskocznią, ale z czasem braknie sił, pomysłów na aktywne pisanie. Ty podchodzisz do tego profesjonalnie. Polecasz początkującym w temacie blogowania konferencje blogerów, jakie odbywają się w różnych miastach?

To zależy, po co jadą i czego od nich oczekują. Jeśli chcą poznać to środowisko od wewnątrz, szukają takiego pozytywnego kopa, motywacji czy inspiracji, to jasne! Ja początkowo jeździłam na wszystkie takie imprezy i pamiętam, że mocno mnie to doładowywało. Natomiast nie czarujmy się – jeżdżenie na konferencje nie zrobi z ciebie blogera. A wiele osób tak robi. Napisze 10 wpisów, pojedzie w 2 miejsca, pozna 5 blogerów i dziwi się, że im się kasa na koncie nie zgadza. Że czytelników nie ma, współprac nie ma, a ich blog to jest w sumie tak do bani, że nawet ich pies nie chciałby tego czytać. Dlatego: jasne, inspirujmy się, motywujmy, poznajmy, ale niech to wszystko nie przysłoni nam pracy, jaką mamy do wykonania.

Czym zaskoczyło cię macierzyństwo? Co ci dało, a co jest największym wyzwaniem?

Przede wszystkim, wywróciło moje życie do góry nogami. Sprawiło, że doba nie jest już tylko moja, że moje ciało nie jest już tylko moje, że nawet moje emocje nie są już tylko moje! Nauczyło mnie ogromnej miłości, cierpliwości i odpowiedzialności, ale przyniosło też ogromny strach, sporo obowiązków, kompletnie niewyspanie. Ale to wszystko było tego warte. A największym wyzwaniem jest chyba organizacja. Takie podzielenie czasu i sił między pracę, męża, Stasia i inne zobowiązania, żeby wszyscy byli szczęśliwi i żebym ja jeszcze od czasu do czasu chociaż spała.

Macie z małym swoje rytuały?

Tak, drzemki są tylko nasze! Uwielbiam usypiać Stasia i on uwielbia zasypiać przy mnie. Zawsze bawi się wtedy bransoletką, którą mam na nadgarstku. Kiedyś nawet mój mąż próbował go oszukać i ją ode mnie pożyczył, ale nie było opcji, żeby mały tak zasnął. Jednak mama to mama.

 

Kwestionariusz: ulubiony kolor, film, książka?

Ulubiony kolor? Czerwony, bo czerwień to siła. Film to chyba „Śniadanie u Tiffany’ego”, skoro tak bardzo wbił mi się w pamięć i serce, że musieliśmy lecieć ponad 1300 kilometrów po pierścionek zaręczynowy. A książka? Własna! Ta, którą właśnie piszę!

3 rzeczy, których o mnie nie wiecie…

Co byłby ze mnie za bloger, gdyby po tylu latach moi czytelnicy wciąż o mnie czegoś by nie wiedzieli? 

 

fot. Instagram

Coś czuję, że Asia kryje jeszcze wiele opowieści, pozostaje mi życzyć czasu na ich spisanie! A poniżej zabawki Janod, które podobnie jak Staśka, zajmą wasze dzieciaki na dobre.