Norwegia na cztery koła - Ładne Bebe

Norwegia na cztery koła

Zbitka słowna „kamper i dzieci” jest chyba najlepszym odzwierciedleniem ludowej mądrości „na dwoje babka wróżyła”. Może być bosko, może być piekło. Jeśli już miałoby być piekło, to niech rozgrywa się w niebiańskich okolicznościach przyrody. Tym tropem biegły moje myśli, gdy planowałam rodzinną wyprawę do Norwegii.

Nie będę oszukiwać – najprawdopodobniej najwygodniejsze wczasy rodzinne to te spod znaku wakacji all inclusive, w hotelu z infrastrukturą basenową, animatorami i placami zabaw. Jeśli jednak jesteście rodzicami nomadami i ciągnie was do natury, to duże kompleksy hotelowe mogą nie spełnić waszych urlopowych oczekiwań. Z drugiej strony możliwe, że mordercze trasy w Tatrach nie przypadną do gustu waszym latoroślom. Podróż kamperem może być sensownym kompromisem – częste zmiany miejsca pozwolą zapewnić atrakcje każdemu członkowi familii. A jeśli kamperem, to tylko do Norwegii, kraju ze znakomitymi drogami i kempingami, a jednocześnie tak pięknym, że aż nierzeczywistym.

IMG_4787-min-scaled.jpg

Trzy podstawowe pytania

Na początku planowania podróży zadaliśmy sobie kluczowe pytanie: czy nie pozabijamy się we trójkę na tak małej przestrzeni do życia, jaką jest kamper? Nie potrafiliśmy na nie odpowiedzieć, w związku z tym podjęliśmy decyzję, że jedziemy tylko na dziewięć dni, by w razie konfliktów wyjść z tego cało i wciąż jako rodzina.

Inną trudną kwestią, przed którą stanęliśmy, był wybór samochodu. Po obliczeniach, analizach, kosztorysach i pomiarach zdecydowaliśmy się na auto, które technicznie określane jest jako van, a nie kamper, dzięki czemu bilety na prom były nieco tańsze, podobnie jak samo poruszanie się po norweskich drogach – za to też się płaci, ale o tym za chwilę. Samochód był wyposażony w kuchenkę na gaz, zlew, prowizoryczny prysznic (słuchawka wyjmowana z bagażnika), jedno łóżko na dole i otwierany dach, gdzie mieściła się sypialnia. Dla trzech osób – dwojga dorosłych i dziecka – idealnie (rodzinom 2+2 i większym sugerowałabym większy metraż). Wzięliśmy nieograniczony kilometraż, to również dość istotny czynnik wpływający na cenę. Summa summarum przejechaliśmy prawie 3 tysiące kilometrów.

Kolejna sprawa to termin – wybraliśmy połowę września. W dużej mierze chodziło o to, by ominąć wysoki sezon. Raz, że wynajęcie auta byłoby droższe, dwa – mielibyśmy większy problem z dobrymi miejscami na kempingach i tymi na dziko. Z pogodą trafiliśmy idealnie i nawet udało nam się kilkukrotnie wykąpać się w jeziorze. Jednak sytuacja pogodowa we wrześniu w Norwegii bywa dynamiczna, jeśli więc planujecie pojechać dalej na północ, to zamiast kostiumów kąpielowych spakujcie raczej puchówki.

poranne_widoki-min-scaled.jpg

aurland3-min-scaled.jpg

Palcem po mapie

Po ustaleniu i załatwieniu wszystkich przyziemnych i mało romantycznych spraw usiadłam przed komputerem, by zrobić to, co najprzyjemniejsze – zaplanować trasę. Sprawa okazała się dość skomplikowana. Nie jeździłam wcześniej po Norwegii i nie wiedziałam, jak wyglądają drogi. Czas pokonywania niektórych odcinków, jaki pokazywała mi aplikacja Google, dawał pewne wyobrażenie o tych trudniejszych fragmentach. Musiałam być czujna na wyskakujące na mapie ikonki oznaczające przeprawę promem – ale spokojnie, w większości statki pływają bardzo często i biletów nie trzeba kupować z dużym wyprzedzeniem. Dodatkowym utrudnieniem było to, że najbardziej malownicza trasa w Norwegii, Droga Trolli, jest zamknięta do końca roku ze względu na spadające kamienie.

Wymyślanie planu było niczym mieszanie w kotle. Trochę rozrywki, trochę odpoczynku, jakiś trekking, tak by dużo zobaczyć, a jednocześnie nie spędzić całego urlopu w samochodzie. Prawie niewykonalne. Z kroplami potu na czole dodawałam więc do kotła kolejne składniki – licząc na to, że stworzę magiczny eliksir idealnego urlopu, a nie skiszoną papkę niezrealizowanych ambicji podróżniczych. Koniec końców powstał całkiem smakowity wywar.

przystanek_na_drodze-min-scaled.jpg

Zanim wyruszyliśmy z Hamburga, gdzie wynajmowaliśmy samochód, ściągnęłam dwie aplikacje. Epass24, system opłat drogowych, jest superwygodnym rozwiązaniem. Rejestruje się w niej samochód, określa termin, w jakim będą się odbywać przejazdy, wprowadza dane karty kredytowej i… tyle. Mniej więcej miesiąc po podróży z konta bankowego zostanie pobrana odpowiednia kwota – i nie trzeba się już niczym martwić. Przydatny był też park4night, pokazujący miejsca do spania, zarówno kempingi, jak i na dziko. Poszczególne punkty są wprowadzane przez użytkowników i dość dobrze opisane. Nam ta aplikacja niejednokrotnie pomogła, na przykład pierwszej nocy, gdy nocowaliśmy w Hirtshals, skąd odpływał prom do Kristiansand – znaleźliśmy w niej uroczy parking z widokiem na morze i tuż przy eleganckiej publicznej toalecie, w sam raz, by umyć zęby. Rano na plaży spotkaliśmy duńskich morsów nudystów raczących się sznapsem na wybrzeżu, a potem ruszyliśmy na prom.

Wybrałam najkrótszą drogę morską do Norwegii, do Kristiansand, by jak najszybciej wjechać w głąb kraju. Jeszcze tego samego dnia więc dojechaliśmy do pierwszej wyszukanej przeze mnie atrakcji – naturalnego parku wodnego Jettegrytene. To wyrzeźbione przez wodę szalone formacje skalne, wśród których znajdują się małe baseny. Dobrze mieć buty do wody, bo podłoże jest bardzo śliskie. Z kolei woda jest górska, przez co lodowata, mimo to warto się w niej zanurzyć. Pierwszą noc w Norwegii spędziliśmy nad jeziorem Nisser (Skrzaty), w miejscu znalezionym w aplikacji, a rano ruszyliśmy do Flåm, by przejechać się jedną z najpiękniejszych tras kolejowych na świecie. Nie dotarliśmy jednak na miejsce – Norwegia miała dla nas inne plany.

IMG_1107-min-scaled.jpg

Znój, pupa i kamieni kupa

Podróż z gminy Nisser do Flåm była jak marzenie – coraz wyższe góry, tunele wydrążone w skałach, marsjańskie krajobrazy na szczytach wzniesień, przez które także się przejeżdża. Po każdym wyjeździe z tunelu w naszym samochodzie rozbrzmiewało głośne „ooo!”, bo wjeżdżaliśmy w coraz piękniejsze rewiry. Pociąg jeżdżący trasą Flåmsbana miał ruszyć o 16.30, a nas od tej atrakcji dzielił jeszcze tylko jeden tunel. Dwa samochody przed nami nad wjazdem do niego zapaliło się czerwone światło i wstrzymano ruch. Sympatyczny Norweg z auta przed nami zapukał w naszą szybę i powiedział, że w tunelu posypały się kamienie – a wraz z nimi nasze plany na podróż pociągiem. Tunel miał być nieprzejezdny przez najbliższe kilka godzin. Chcąc nie chcąc, wylądowaliśmy w przeuroczym mieście Aurland, jedynej miejscowości na odcinku między jednym a drugim tunelem. Wciąż widzieliśmy mrugające nad wjazdem czerwone światło, gdy nad wodą, w otoczeniu potężnych klifów, próbowaliśmy norweskiego przysmaku – brązowego sera. Mój mąż stwierdził, że smakuje jak kurz, i to chyba rzeczywiście najlepiej pasujące określenie. Niech was jednak nie zwiedzie – owszem, jest trochę obrzydliwy, ale tak uzależniająco. Tego trzeba spróbować. Właścicielka małej kawiarni, w której kupiłam to cudo, powiedziała, że kamienie w tunelach spadają często i przejazd zapewne niedługo zostanie otwarty. Po licznych naciskach i szantażach udało mi się przełożyć naszą przejażdżkę pociągiem na następny dzień. Późnym wieczorem nad tunelem zapaliło się wreszcie zielone światło. Uff, podróż uratowana. Niestety, rano światło znowu złowrogo migało czerwonym błyskiem – kolejna porcja kamieni na drodze. Wyszukałam na Facebooku stronę gminy Aurland i dowiedziałam się stamtąd, że uruchomiono darmowy transport wodny do Flåm.

kemping_rano-min-scaled.jpg

sIniadanie_na_dziko-min-scaled.jpg

Zostawiliśmy auto i popłynęliśmy statkiem na drugą stronę klifu, nie mając pojęcia, czy będziemy mieli jak wrócić. Flåm jest przeuroczą turystyczną miejscowością, z małym bazarkiem z lokalnymi produktami i ze sklepami z wełnianymi swetrami w kosmicznych cenach. Jednak jego główną atrakcją jest stacja Flåmsbany – przepięknej trasy kolejowej, na której pociąg pokonuje przewyższenie 865,2 metra do stacji Myrdal, gdzie można się przesiąść do składu jadącego do Bergen. Trasa zapiera dech w piersiach. Dosłownie – urwiska, tunele i ogromne wodospady. Przy jednym z nich pociąg ma nawet przystanek. Z głośników rozbrzmiewa muzyka, a w ruinach zamku przy wodospadzie tańczy kobieta w czerwonej sukni – zazdroszczę jej tej fuchy. Moje dziecko patrzyło jak zaczarowane, a o pani z zamku wspomina do dzisiaj. Pociąg wrócił do stacji początkowej, cudem udało nam się znaleźć powrotny bus – transport wodny już bowiem wstrzymano, tunel znów był przejezdny.

busotraktorskagen-min-scaled.jpg

Liznąć języka trolla

Po obozowaniu na dziko, co było uroczym doświadczeniem, ruszyliśmy na wyczekaną przeze mnie wyprawę – trekking na Lilletopp w Hardanger. Samochodem trasę z Aurland pokonaliśmy w nieco ponad dwie godziny. Oczywiście marzyła mi się Trolltunga, czyli znany na cały świat tzw. język trolla, ale wszystkie przewodniki sugerowały, że jest to wyprawa zbyt wymagająca dla czterolatki. Położony bliżej Lilletopp to tylko 45 minut wspinaczki ciekawą trasą z obłędnymi widokami na fiordy. Na szczyt prowadzi też via ferrata wewnątrz rur – nie dla najmłodszych. Rury z kolei należą do starej elektrowni wodnej, którą można zwiedzać, a nawet wykonać kilka eksperymentów w muzealnym laboratorium. Zajęcia na cały dzień – najlepiej zacząć od muzeum i potem wspiąć się na szczyt. Z trasą powinny sobie poradzić nawet trzylatki. Na górze na dzieci czeka skrzat schowany w koronie drzew. Trzeba jednak uważać – wypłaszczony kamienny szczyt sprawia wrażenie bezpiecznego, ale łatwo się poślizgnąć i spaść w przepaść. Nie puszczajcie dzieci samopas.

braI¨zowy_ser-min-scaled.jpg

Flam-min-scaled.jpg

rury_starej_elektrowni_wodnej_lilletopp-min-scaled.jpg

Nauka odpuszczania

Kolejnym punktem na mojej perfekcyjnej trasie miała być znowu wspinaczka – tym razem na kultowy Preikestolen, prawie cztery godziny drogi od Hardanger. Niestety, opóźnienia z powodu kamieni w tunelu trochę pokrzyżowały nam plany i zamiast pędzić na kolejne wspinanie, postawiliśmy na reset na małym kempingu w przytulnej dolinie i próbowanie norweskich przysmaków. Na kuchence gazowej odgrzaliśmy kultową norweską mrożoną pizzę Grandiosa, zjedliśmy też czekoladowe wafle Kvikk Lunsj. Daliśmy sobie czas, by się napatrzeć na okoliczne krajobrazy. Tych norweskich nigdy dość.

W drodze powrotnej, w Kristiansand, odwiedziliśmy zoo, ale przeznaczyliśmy na nie zdecydowanie za mało czasu – teren jest ogromny, a latem przy ogrodzie działa wielki park wodny. Atrakcji na cały dzień. Przed przyjazdem do Hamburga odwiedziliśmy jeszcze duńskie miasto Skagen – to było moje marzenie. W położonym na cyplu Skagen łączą się dwa morza: Bałtyckie i Północne. Przy dobrej pogodzie widać tę linię podziału. Nam się nie udało jej zobaczyć, za to widzieliśmy foki, które nic sobie nie robiły z tłumów ludzi brodzących w wodzie i chcących poczuć energię dwóch mórz.

jezioro_Nisser-min-scaled.jpg

czerwona_pani_przy_wodospadzie-min-scaled.jpg

Epilog

Jestem przekonana, że taka podróż może się skończyć tylko szaloną miłością lub dozgonną niechęcią do urlopowania na czterech kółkach. Ja już wiem, że w przyszłym roku chcę jechać na Lofoty, a w dłuższej perspektywie… wygryźć z posady tę kobietę, która tańczyła przy wodospadzie. Ze spraw praktycznych: następnym razem wezmę mniej ubrań. Dobrą decyzją, o kluczowym wręcz znaczeniu, było zakupienie koszyka do noszenia brudnych naczyń do zmywalni, zabranie śpiworów (mimo że samochód miał zestaw pościeli), wzięcie turystycznego nocnika dla dziecka i szybkoschnących ręczników. Wycieraczka do położenia przed vanem również okazała się świetnym pomysłem – podłoga w samochodzie była dzięki temu akceptowalnie czysta. W planach miałam zabranie kilku planszówek, skończyło się na jednym memo – i to wystarczyło. Najważniejszy był jednak brak presji, by usilnie realizować plan. To chyba największe niebezpieczeństwo kamperowego życia – bycie zakładnikiem własnych ambicji podróżniczych. Jeśli się z tego wyzwolicie, to zapewniam: kamper to wolność, także odpuszczania.

Agata Komosa-Styczeń

Dziennikarka, pisarka i tłumaczka. Była redaktorką naczelną naTemat.pl, działu Wiadomości w Wirtualnej Polsce i serwisu internetowego radia Tok FM. Autorka książki „Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie”, serii dla dzieci „Annanasy i Gagatki”, „Bibi i Bąbel”, tomów wierszy dla najmłodszych „Smakorymki” i „Wieczorymki”, a także „Księgi świątecznych radości”. Od dwóch lat mieszka w Jutlandii Południowej.

stacja_myrdal-min-scaled.jpgwidoki_z_pociaI¨gu-min-scaled.jpglilletop-min-scaled.jpglilletop2-min-scaled.jpglilletopp-min-scaled.jpgskrzat_na_szczycie-min-scaled.jpggrandiosa_z_kuchenki_gazowej-min-scaled.jpgskagen__dwa_morza-min-scaled.jpgskagen-min-scaled.jpgcynamonka_w_drodze-min-scaled.jpgaurland-min-scaled.jpgaurland2-min-scaled.jpgprzystanek_na_drodze_2-min-scaled.jpgkoscioA‚_klepkowy-min-scaled.jpgzachoId_sA‚onIca-min-scaled.jpgmemo-min-scaled.jpg

Powiązane