Nie boję się wysokich gór i głębokich jaskiń
Rozmowa z Marią Strzelecką – mamą, ilustratorką i autorką książek dla dzieci
Maria Strzelecka dała nam się poznać przede wszystkim jako ilustratorka i autorka pięknych, mądrych książek dla dzieci o Beskidzie Niskim, tymczasem okazuje się, że to tylko skrawek jej życia.
Mania zdążyła być już bowiem wokalistką w zespołach muzycznych, gitarzystką basową, punkówą, aktorką, autorką filmów animowanych, malarką, wykładowczynią, mamą, psią opiekunką i podróżniczką. Trudno ją zaszufladkować, a i nie ma takiej potrzeby. Bo kto powiedział, że w życiu należy trzymać się kurczowo jednej, raz obranej drogi? W naszej rozmowie Maria Strzelecka opowiada o szacunku i rozumieniu przyrody, o tym, czego szuka i co odnajduje w Beskidzie Niskim, o byciu mamą, pisaniu książek i o tym, że bycie Matką Boską wcale się nie opłaca i warto być po prostu sobą.
Szalona z ciebie dziewczyna!
Szalona? Raczej nie, jestem całkiem zrównoważona. Jeżeli ktoś sam o sobie opowiada, jaki jest szalony, to od razu zapala mi się w głowie czerwona lampka, że prawdopodobnie mamy do czynienia z konfabulującym egotykiem. Ja po prostu mam szczęście być optymistką i „zajawkowiczką”. Kiedy jakiś pomysł mnie porwie, nie widzę przeszkód, aby go zrealizować. Kolejnym szczęściem jest to, że żyję w kraju, w którym nie ma wojny, jestem zdrowa i mam energię, aby swoje plany urealniać i cieszyć się życiem. A tych pomysłów było już sporo i wiele z nich udało mi się zrealizować. Podróżowałam, grałam w świetnych zespołach muzycznych, trochę w filmach, urodziłam dzieci, zbudowałam dom, zrobiłam doktorat, namalowałam sporo obrazów, napisałam i zilustrowałam kilka książek, a na realizację czeka w kolejce jeszcze dużo pomysłów.
Można odnieść wrażenie, że przeżyłaś już co najmniej kilka żyć. A może po prostu doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że życie jest jedno i chcesz się nim nasycić, wycisnąć z niego, ile się da?
Życie faktycznie jest tylko jedno, a ja zaczynam zauważać, że doba i rok nie są w stanie się rozciągnąć. Zastanawiam się więc, jak tu zdążyć z realizacją wszystkich moich planów i zobowiązań – i jeszcze mieć czas dla ludzi i zwierząt.
Podobno niewielu rzeczy boisz się w życiu, to prawda?
Z tym bywa różnie. Nie boję się być sama na odludziu, nie boję się jechać w pojedynkę na koniec świata, nie boję się zwierząt. No, może trochę się boję niedźwiedzi polarnych. Nie boję się wysokich gór i głębokich jaskiń, nie boję się zmieniać decyzji. Jedyna rzecz, która napawa mnie prawdziwym strachem, to bardzo głęboka woda. Istnieją zresztą różne rodzaje lęku, na przykład strach z troski – i wtedy tak, boję się często: o zdrowie i bezpieczeństwo moich bliskich, o to, dokąd zmierza ludzkość, o przyszłość miejsca, z którym jestem związana w Beskidzie Niskim. Ale może to być strach mobilizujący do działania.
A czy wraz z narodzinami twoich dzieci pojawił się u ciebie ten specyficzny rodzaj lęku, który zazwyczaj towarzyszy nam, matkom?
Tak! Boję się, że na drodze moich dzieci pojawią się źli ludzie. Mój syn jest już dorosły, ma dwadzieścia dwa lata i niedawno wyprowadził się z naszego rodzinnego domu. Oczywiście, cieszę się, że staje się samodzielny, ale to jasne, że trochę się o niego martwię. Chcę, aby w życiu dokonywał samych dobrych wyborów i czuł się szczęśliwy. A ponieważ go znam, to jestem o niego w miarę spokojna i daję mu przestrzeń na popełnianie własnych błędów.
W twojej książce „Hajda. Beskid bez kitu”, której akcja rozgrywa się w łemkowskiej wsi w latach czterdziestych XX wieku, strach jest niejako tłem snutej przez ciebie opowieści. Zresztą w każdej z trzech części „Beskidu” dotykasz emocji, z którymi trudno sobie poradzić.
Książki nie tylko dają rozrywkę i dostarczają wiedzy, mogą również pozwalać młodym czytelnikom na oswojenie trudnych emocji w komfortowych warunkach. W książce „Hajda” jest to właśnie strach, nie konkretny, lecz irracjonalny, którego przyczyny nie znamy. Opowiadam historię o trudnych powojennych czasach, kiedy w Karpatach wojna nie chciała wyhamować i było tam bardzo niespokojnie i niebezpiecznie. Strach był potęgowany przez brak informacji. We wsiach działali agitatorzy, mieszkańców nawiedzało wojsko, w lasach byli partyzanci i każdy mówił co innego. Koledzy głównego bohatera znikają z dnia na dzień, wyjeżdżając w ramach „dobrowolnych” przesiedleń do Ukrainy, i wszystko kończy się dniem wysiedlenia w ramach akcji „Wisła”. Jak ma sobie poradzić z takim natłokiem zdarzeń mały chłopiec? Całe szczęście w jego pobliżu jest nauczycielka Tekla, którą znamy z innych części „Beskidu bez kitu” i która w sposób obrazowy opowiada o emocjach, o relatywizmie świata, o tym, że nikt tak naprawdę nie jest ani dobry, ani zły i że wszyscy są uwikłani w coś, czego do końca nie rozumieją. Tekla nie zgadza się na nienawiść, oswaja strach, zanim przeobrazi się on w uczucie o większym kalibrze, na przykład w chęć zemsty.
„Hajda” to opowieść o przyjaźni chłopca i psa, ale nie są to jej jedyni bohaterowie.
Kola i Hajda to bohaterowie z wioski. Razem z nimi występują bliższa i dalsza rodzina, dzieci ze szkoły, nauczycielka. Ale równolegle historia toczy się w lesie i na łąkach. Bohaterami są też niedźwiedzica, grupa wilków, rysica, rodzina mrówek. Działania wojenne odcisnęły piętno na wszystkich, na całej ożywionej i nieożywionej przyrodzie Beskidu.
We wszystkich tomach serii starasz się opowiedzieć o szacunku do przyrody, o tym, jak silnie jesteśmy z nią związani i jak tracimy świadomość tej więzi, kiedy dorastamy.
Uwaga, szacunek i zrozumienie przyrody są moimi przewodnimi ideami. Natura ma na mnie fundamentalny wpływ. Marzy mi się rewolucja świadomości, wielka zmiana, opieka nad planetą i wszystkimi jej mieszkańcami. Myślę, że edukacja to dobra podstawa pod takie szeroko zakrojone działania. Po to też piszę książki. Nic nie dzieje się w oddzieleniu od reszty natury, jesteśmy z nią nierozerwalnie związani, o czym łatwo zapomnieć, żyjąc w mieście. Warto jednak świadomie dbać o kontakt z przyrodą – i nie musi to być dzika natura na końcu świata, choć w Beskidzie jest całkiem dziko. Wystarczy wyjść z domu i przyjrzeć się temu, co się dzieje w kępce nieskoszonej trawy albo na drzewie. To wszystko są gotowe scenariusze, wystarczy odrobina uwagi. Dzieci i młodzież mają jeszcze naturalną zdolność empatyzowania z przyrodą, wystarczy dać im dobre wzorce, by zaszczepić w nich ciekawość i zachwyt.
„Marzy mi się rewolucja świadomości, wielka zmiana, opieka nad planetą i wszystkimi jej mieszkańcami. Myślę, że edukacja to dobra podstawa pod takie szeroko zakrojone działania”.
W każdej z twoich książek o Beskidzie Niskim ilustracyjnie nawiązujesz do czasów i pory roku, które opisujesz, i za każdym razem posługujesz się w tym celu inną konwencją graficzną. Według jakiego klucza dobierałaś konkretną technikę i stylistykę ilustracji?
Nie staram się mieć jednego charakterystycznego stylu i przywiązywać do jednej techniki graficznej. To są moje opowieści i mogę je ilustrować tak, jak mi się podoba. Jestem wielbicielką złotej epoki polskiej ilustracji, uwielbiam elementarze, tablice systematyzujące gatunki roślin i zwierząt. W książkach o Beskidzie chciałam stworzyć równoległą do fabuły opowieść graficzną, która nie ilustruje dokładnie tego, co właśnie czytamy, tylko otwiera nowe furtki, pokazuje tropy do samodzielnego zgłębiania tematu.
Każda część „Beskidu bez kitu” opowiada o innych czasach historycznych i innej porze roku. To determinowało formę graficzną. Część letnia to lata sześćdziesiąte, żniwa i PGR-y, więc grafika przypomina socrealistyczne plakaty propagandowe. Jest też część współczesna z grafiką wektorową. „Zima” to okres międzywojenny i historia łemkowskiej wsi, gdzie wszystko było drewniane, zarówno domy, jak i sprzęty codziennego użytku. Zimą dominuje biel śniegu i czerń bezlistnych drzew, naturalnym wyborem był więc dla mnie drzeworyt – i to nie taki stylizowany, stworzony cyfrowo, tylko prawdziwe lipowe dechy, dłuta i odbitki na papierze odciśnięte w wielkiej prasie graficznej. „Hajda” natomiast jest częścią wiosenną, stąd ilustracje akwarelowe, wodne, bo wiosną wszystko płynie – topi się śnieg i wzbierają rzeki.
Zabierasz swoich czytelników w podróż do świata dzieciństwa. Sama jako autorka musiałaś się w tę podróż udać jako pierwsza. Jesteś sentymentalna? Często myślisz o przeszłości?
Zasadniczo dużo sobie wymyślam, czasem dzieje się to w minionych czasach, ale chyba nie polega na wspominaniu. Choć przyznam, że najbardziej lubię pisać na podstawie własnych przeżyć, umieszczać akcję w realnie istniejących krajobrazach i miejscach, które znam.
Dlaczego zatem Beskid? Co to za niezwykła kraina?
Tutaj przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły. To miejsce daje mi mnóstwo energii. Stało się początkiem niesamowitej drogi poznawania siebie i historii, wręcz archeologicznych klimatów, w które się wkręciłam. Wcześniej nie miałam pojęcia o Łemkach i Łemkowszczyźnie. Wiedziałam tylko, że Beskid Niski to piękne i wciąż dzikie góry. W szkole nie uczono nas dziejów tej ziemi – pogranicza, na którym od wieków mieszały się różne kultury i tradycje.
Pamiętasz ten widok, gdy po raz pierwszy zobaczyłaś beskidzki krajobraz?
Tak, skojarzył mi się z książkami Jacka Londona i Jamesa Olivera Curwooda. Wyobraziłam sobie, że jestem na dalekiej Północy i od cywilizacji dzielą mnie setki kilometrów…
I z miejsca się w nim zakochałaś?
Od tego czasu minęło ponad ćwierć wieku i nie wszystko dokładnie pamiętam. Miałam wtedy 20 lat i z kolegą jechaliśmy przez południową Polskę, żeby znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłabym urządzać psie zaprzęgi. Nie mieliśmy prawa jazdy ani samochodu, więc większość podróży odbywaliśmy na rowerach. Do dziś mam przed oczami beskidzkie doliny, które mijaliśmy po drodze. Dotarliśmy między innymi do Czarnego w Beskidzie Niskim. Akurat stał tam samochód przed chałupą, w której wcześniej mieszkał Andrzej Stasiuk. Zobaczyłam naklejkę z łosiem – a ja bardzo lubię skandynawskie klimaty – i od razu pomyślałam, że muszą tu być fajni ludzie. Weszłam do środka, zapytałam, czy w okolicy nie ma jakiejś ziemi do kupienia. Wcześniej też zagadywałam o to ludzi w różnych wsiach, ale bez powodzenia. Tymczasem gospodarz chałupy w Czarnem z głupia frant odparł, że owszem, niedługo gmina Sękowa urządza licytację ziemi i bardzo fajnie byłoby, gdybym coś kupiła, bo nie chcieli, żeby całą dolinę przejęli myśliwi. Szybko skrzyknęłam się ze znajomymi i udało nam się nabyć kilka działek!
I tak już od prawie 30 lat regularnie odwiedzasz Beskid Niski?
Tak, to mój drugi dom, moje miejsce na ziemi.
Twoje dzieci też go pokochały?
Trzeba byłoby zapytać moich dzieci. W każdym razie ja nie zmuszam ich do kochania Beskidu, choć jedno jest pewne – mieliśmy tam razem dużo wspaniałych przygód!
Masz syna i córkę. Jaka relacja was łączy?
Z każdym inna. Sama nie wiem jaka. Wiem natomiast, że Jagna i Kaj są wspaniali i gdyby nie byli moimi dziećmi, to chciałabym się z nimi przyjaźnić, lubiłabym ich. Mam nadzieję, że one miałyby podobnie ze mną. Mamy podobny system wartości, oni też nie skrzywdziliby muchy. Łączy nas także miłość do naszej psicy Miszy.
Opowiadałaś kiedyś, że twoja kilkuletnia córka często malowała cię na białym niedźwiedziu, a wiatr rozwiewał ci różowe włosy, trochę jak jakiejś niezwykłej czarodziejce.
Faktycznie takie obrazki powstały, szczególnie jeden dobrze pamiętam, bo wisi u mnie nad kominkiem. Ale Jagna nie rysowała niczego nadzwyczajnego – ja po prostu miałam wtedy różowe włosy i co roku pływałam latem łodzią po Spitzbergenie, gdzie jest dużo polarnych niedźwiedzi. Nie ujeżdżałam ich co prawda, ale tak się lepiej komponowało Jagnie na obrazku. Moje dzieci traktuję jak przyjaciół, ale nie pytam ich, czy myślą, że jestem wróżką, czy świrniętą wiedźmą. Lepiej nie wiedzieć!
Racja! A jakie były początki twojego macierzyństwa? Pamiętasz emocje, które ci wtedy towarzyszyły?
Mamą zostałam jeszcze na studiach – miałam 26 lat. Dużo się chyba wtedy nad tym nie zastanawiałam, ale pamiętam, że bardzo się zdziwiłam, jak diametralnie zmieniło się moje życie. Skończyło się granie w kapelach i koncerty, na które jeszcze czasem chodziłam, ale już jako publiczność. Relacje z przyjaciółmi, którzy w większości nie mieli dzieci, też się rozluźniły. Kaj urodził się bardzo zalergizowany, z atopowym zapaleniem skóry, zmagał się z tym do siódmego roku życia. Te lata to głównie troska i wyczerpująca opieka nad nim. Ale mimo alergii i nieustającego swędzenia skóry Kaj był też bardzo dzielnym podróżnikiem. Razem pływaliśmy canoe w Kanadzie i zdobywaliśmy tatrzańskie szlaki.
Generalnie proces wychowania dzieci to momenty piękne i momenty trudne.
Z pewnością. Teraz mierzę się z dorastaniem moich dzieci i opuszczaniem przez nie gniazda. Myślałam, że nasze bycie razem będzie trwać dużo dłużej, a to tak szybko minęło.
Na początku mojego macierzyństwa trudne było dla mnie mierzenie się z chorobą Kaja, jego cierpienie, nieprzespane noce, gotowanie ryżu z ryżem posypanego ryżem, bo tylko to go nie uczulało. Jagna całe szczęście urodziła się bez alergii, za to nie lubiła dotykać piasku, ziemi, trawy, więc cały czas chciała być na rękach. Trudna była też moja samotność, bo tata Kaja i Jagny nieustająco pracował, a po pracy miał dużo do omówienia ze swoimi znajomymi. Mieszkaliśmy wtedy razem na Ursynowie w Warszawie, gdzie się dusiłam wśród bloków i samochodów. Nie lubiłam też bawić się w walki potworów z Lego Bionicle! Wspaniałe było za to wspólne czytanie książek, rysowanie, przytulanie, spacery z psem i wizyty u mojej przyjaciółki Pusi, która miała dzieci w podobnym wieku.
„Teraz mierzę się z dorastaniem moich dzieci i opuszczaniem przez nie gniazda. Myślałam, że nasze bycie razem będzie trwać dużo dłużej, a to tak szybko minęło”
A jak miałaś czasem już wszystkiego dość, to co pomagało ci przetrwać?
Kiedy się okazało, że bycie Matką Boską – wierną, miłą i czekającą – nie gwarantuje wierności ani szczerości w związku i w dodatku nie pomaga na nadużywanie alkoholu przez ojca moich dzieci, poczułam, że muszę wrócić na swoją ścieżkę, którą porzuciłam, myśląc, że tak trzeba, gdy się zostaje matką. Zaczęłam tam, gdzie skończyłam – wybrałam się w samotną rowerową podróż na północ Norwegii, popłynęłam na Spitzbergen, zaczęłam budować dom w Beskidzie. Wszystko tymczasem się ułożyło, a ja szczęśliwie nie zgubiłam siebie i tego, co daje mi energię do życia. Coś sobie uzmysłowiłam i zaczęłam się kierować podstawowymi zasadami bezpieczeństwa, trochę jak z tego komunikatu w samolocie – kiedy ciśnienie w kabinie gwałtownie spadnie, najpierw załóż maskę tlenową sobie, a potem dziecku. Nieprzytomna nikomu nie pomożesz.
To prawda, z zasadami bezpieczeństwa nie powinno się dyskutować. Tylko skąd u ciebie wzięła się potrzeba dotarcia aż na Spitsbergen? To twoja samotnia? Odzyskujesz tam spokój?
Spitsbergen to jest mój koniec świata. Nie pojawiam się tam jako turystka. To miejsce nie potrzebuje turystów. Zawsze chciałam tam dotrzeć, ale postanowiłam, że stanie się to tylko wtedy, kiedy będę tam do czegoś potrzebna. Okazja sama mnie znalazła i już piąty czy szósty sezon pracuję na łodzi, która pomaga dotrzeć naukowcom do ich baz. Na Spitsbergenie nie ma dróg i do większości miejsc można się dostać tylko drogą morską. Nie ma tam absolutnie żadnego zasięgu, nie działa telefon, nie działa internet, za to są zapierające dech widoki: nic i nic, i lód, i zimno. To piękno arktycznych krajobrazów można podziwiać całą dobę, ponieważ nie zachodzi tam słońce.
A gdy już wrócisz z tej dalekiej Północy, to lubisz być mamą? Odnajdujesz się w tej roli?
Bardzo lubię, właściwie nie wyobrażam sobie życia bez moich dzieci. To jest wspaniałe, że było mi dane urodzić dwójkę wspaniałych ludzi. Kocham ich ogromnie i czuję wdzięczność za to, że są. Bardzo doceniam ich obecność, uwielbiam nasze bycie razem. Lubię pokazywać im świat, proponować różne aktywności, patrzeć na wszystko przez pryzmat bycia z nimi. Jednak Jagna i Kaj już urośli, a że nadal czuję się młodo, to nie zamierzam zlekceważyć odzyskanej swobody!
Twoje książki zawsze dedykujesz „wszystkim dzieciom, również tym dorosłym”.
Wewnętrzne dziecko prowadzi mnie przez życie, podpowiada szalone pomysły, cieszy się i ma motyle w brzuchu. Dbam o nie tak samo jak o tę dwójkę, którą urodziłam, i o moje psie dzieci.
Maria Strzelecka – malarka, ilustratorka, autorka filmów animowanych, wykładowczyni warszawskiej ASP. Mama Kaja i Jagny, opiekunka psa malamuta. Od ponad ćwierć wieku ma swój kawałek ziemi w Beskidzie Niskim, który jest jej samotnią lub miejscem spotkań z przyjaciółmi. Samotnie przemierzyła na rowerze północne wybrzeże Norwegii. Od kilku sezonów stanowi połowę dwuosobowej załogi jachtu wożącego naukowców lub turystów w trudno dostępne rejony Spitsbergenu.
Autorka serii książek o Beskidzie Niskim („Beskid bez kitu”, 2020, „Beskid bez kitu. Zima”, 2021, i „Hajda. Beskid bez kitu”, 2023), docenionych w takich konkursach jak Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY, Nagroda Literacka m.st. Warszawy czy Nagroda im. Ferdynanda Wspaniałego. Jej „Nikifor” (2022) znalazł się wśród 100 najpiękniejszych książek świata wyróżnionych na wystawie podczas 60. Międzynarodowych Targów Książki dla Dzieci w Bolonii.