trójgłos

Mamy na froncie pandemii

Trójgłos, czyli trzy rozmowy na jeden temat

Mamy na froncie pandemii

Jeśli kiedyś zastanawiałaś się, co czują mamy, które poza opieką nad dziećmi ratują chorych na COVID-19, zajmują się prowadzeniem lekcji zdalnych, i dezynfekowaniem kilkumilionowego miasta – masz okazję się przekonać.

Justyna Glusman, samorządowiec, jest dyrektorką w warszawskim ratuszu. Aleksandra Rybka to polonistka w dużej szkole, a Marta Kowalczyk – lekarka. Łączy je praca na państwowych posadach, w służbie publicznej. Przez ostatni rok – służbie szczególnej, bo bez nich nasza codzienność jeszcze bardziej stałaby na głowie. Marcie przyszło karmić i odprowadzać pacjentów do toalety, Justyna musiała wymyślić sposób na ratowanie tysięcy bezdomnych psów, a Ola nagrywać po nocach lekcje wideo dla uczniów. Każda z naszych bohaterek, oprócz tego, że wykonuje swoje obowiązki w pracy, jest też mamą. Jak radzą sobie z rzeczywistością, wyzwaniami, i co na to wszystko ich dzieci?

Gdy dowiedziałaś się, że będzie trzeba prowadzić zdalne lekcje, jaka była twoja pierwsza reakcja?

Wiosną sytuacja zaskoczyła nas wszystkich. Pamiętam dokładnie te marcowe dni, kiedy podjęto decyzję o zamknięciu szkół. Jeszcze w poniedziałek udało nam się całą klasą pójść na rekolekcje, we wtorek już nam nie pozwolono, a w środę zamknięto szkoły. Zaczęłam szukać rozwiązań, jak kontynuować naukę z moimi klasami. Czytałam różne fora nauczycielskie i swoją pracę przeniosłam początkowo na platformę Classroom. Jeszcze tego samego dnia poinformowałam rodziców i uczniów, że nie tracimy tych dwóch tygodni i będziemy uczyć się w ten sposób. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że ta forma zostanie z nami na dłużej. Po wakacjach moja szkoła była już bardzo dobrze przygotowana na takie sytuacje i już po pierwszych dwóch tygodniach nauki, we wrześniu, połowa mojej szkoły trafiła na kwarantannę i zdalne nauczanie. Potem były kolejne takie sytuacje, aż do ponownego zamknięcia szkół w całej Polsce. Na szczęście mieliśmy już wypracowane procedury, założone grupy na platformie Teams, więc nie było większych problemów z przestawieniem się.

Jakie były największe wyzwania związane z nauką zdalną?

Chociaż pracuję w dużej szkole, w bardzo dużym polskim mieście, to jednak moich uczniów dotyka wykluczenie ekonomiczne i społeczne. Mamy sporo dzieci z domu dziecka, dzieci z trudną sytuacją rodzinną i zdrowotną, a to niestety przekłada się na możliwości uczestniczenia w lekcjach. I nie chodzi tutaj tylko o dzielenie komputera z rodzeństwem, ale o jego zupełny brak w domu i brak dostępu do Internetu. Moja szkoła na szczęście wypożycza komputery, mnie samej udało się pozyskać sponsora, który zakupił sprzęt. Kiedy uczeń nie ma dostępu do Internetu, z pomocą przychodzą nam świetlice osiedlowe. Rodzice pomagają sobie również nawzajem i jeden chłopiec korzysta u kolegi z dostępu do Internetu. Jednak to nie tylko problemy natury technicznej, ale niestety zdarzają się sytuacje, że dziecko obawia się włączyć mikrofon, bo ojczym tak przeklina, że wstydzi się przed klasą.

Takie trudne sytuacje mogłabym tutaj mnożyć, chcę tylko zaznaczyć, że naprawdę musimy sobie zdać sprawę, że to, co nam wydaje się zupełnie oczywiste, dla niektórych jest sprawą nie do przeskoczenia. Jako nauczyciel nie mam oczywiście w pełni kontroli nad tym, co robi uczeń. Czy zapisał poprawnie zadanie, czy zrozumiał daną kwestię, a może jedynie się połączył, a robi coś zupełnie innego, a tak też się zdarza.

Jakie wprowadziłaś „innowacje” w czasie lekcji zdalnych? Robiłaś klasyczne zajęcia, czy szukałaś kreatywnych rozwiązań?

Mojej pracy polonisty przyświeca jasny cel. Bardzo bym chciała, aby moi uczniowie odnaleźli się w dorosłej rzeczywistości. Dlatego mniej ważne jest dla mnie, że będą pamiętać, co to jest imiesłów czy epitet, a bardziej czy przeczytają własną umowę o pracę ze zrozumieniem, i czy będą potrafili argumentować swoje przekonania. Dlatego na moich lekcjach najwięcej jest pracy z tekstem, wyciągania wniosków, zadawania pytań, szukania rozwiązań. Z już naprawdę sporego doświadczenia wiem, że czasem uczniom nie służą kolejne wymyślne aplikacje, karty pracy, kolejne prezentacje, a po prostu spokojna rozmowa i rzeczowe informacje podane w prosty sposób. Jeśli przy okazji uda mi się w nich rozbudzić miłość do literatury, to będę szczęśliwa. Oczywiście nauka zdalna wymaga nowych rozwiązań i bardzo cenię sobie niektóre aplikacje, które wykorzystuję na lekcjach.

Czy czujesz, że praca nauczycieli w okresie pandemii jest społecznie doceniana?

To temat rzeka, bo praca nauczyciela generalnie nie jest doceniania. Wystarczy poczytać komentarze pod jakimkolwiek artykułem na nasz temat. Dziś przeczytałam, że mamy dostać szczepionki o mniejszej skuteczności. To już o czymś świadczy. Myślę, że najgorsze, co może zrobić rodzic, to otwarcie krytykować nauczyciela przy dziecku. To potem przenosi się na postrzeganie nauczyciela przez ucznia i ten słynny już brak autorytetu. Ostatnio znajomy mi powiedział, że kiedyś nauczyciele to byli przede wszystkim wychowawcami, a dziś… Ja jednak twierdzę, że od wychowywania są rodzice, a my możemy wspomóc aspekt edukacji w tym procesie. Osobiście spotykam się ze wsparciem od rodziców i mam z nimi bardzo dobre relacje. Mam też wrażenie, że dzięki doświadczeniu nauki w domu, część rodziców bardziej docenia pracę nauczycieli. Od zawsze twierdzę, że nauczyciel musi być dobrym menedżerem, który zarządza jednocześnie sporą grupą osób, dba o atmosferę, przekazuje wiedzę, wypełnia dokumentację i jeszcze indywidualizuje pracę. To nie jest takie proste i myślę, że większość rodziców się właśnie o tym przekonała.

Jak godziłaś swoją pracę z opieką nad dzieckiem w trakcie lockdownu? Co robiły dzieci, gdy ty uczyłaś?

Mam bardzo wyrozumiałą Panią Dyrektor, która ma dziecko w podobnym wieku do mojego i dobrze wie, że czasem nie jesteśmy w stanie wykonać swojej pracy. Wiosną, dwa dni po zamknięciu szkół i przedszkoli, spakowaliśmy się całą rodziną i wyjechaliśmy na dwa tygodnie do domu mojej mamy, i zostaliśmy tam… prawie pół roku. Dzięki temu nie odczuliśmy aż tak bardzo zamknięcia, bo dzieci większość czasu spędzały w ogrodzie, gdzie zorganizowaliśmy im super warunki do zabawy. Moja praca jednak na tym ucierpiała, bo mając dwoje małych dzieci, nie byłam w stanie prowadzić lekcji na żywo. Na szczęście nie było takiego przymusu. Można było ograniczyć się do wysyłania prac i zadań. Ja jednak kompletnie nie wyobrażałam sobie takiej sytuacji, dlatego wpadłam na pomysł nagrywania krótkich miniwykładów, lekcji dla moich klas i udostępniania ich w serwisie YouTube. Spotkało się to z dużym entuzjazmem, dostawałam informacje zwrotne, że miałam super pomysł, bo uczeń może wracać do nagrań, jeśli czegoś nie zrozumiał do końca. Opieką dzieliliśmy się z moim mężem, który pracował zdalnie od 8 do 16, a następnie zajmował się dziećmi, a ja nagrywałam lekcje. Pomagała nam również moja mama. Miałam mnóstwo dodatkowej pracy, były momenty, że dostawałam 160 prac tygodniowo, a mój telefon ciągle wyświetlał nowe powiadomienia. Uczniowie pisali do mnie przez Librusa, Messengera, pocztę, smsy itd… Wielokrotnie pracowałam do późnej nocy. To był w ogóle szalony czas, bo dodatkowo dokształcałam się w zakresie redakcji i korekty tekstu, a także premierę miała moja książka Pokaż mi swoją bibliotekę i trwała jej intensywna promocja. Teraz jest zupełnie inaczej, moje dzieci chodzą do przedszkola, a ja prowadzę lekcję online zgodnie z planem lekcji. Mam więcej czasu, bo nie tracę dwóch godzin dziennie na dojazdy.

O czym powinni wiedzieć rodzice, i na co zwracać uwagę we współpracy z nauczycielami w okresie edukacji zdalnej?

W pełni rozumiem nastroje rodziców w związku z nauką zdalną. Do codziennych obowiązków doszły im kolejne. Jednak proszę pamiętać, że nam nauczycielom naprawdę zależy na dobru dziecka. I każda strona musi się na nowo odnaleźć w tej sytuacji i wybaczać sobie potknięcia. Musimy razem przetrwać ten czas i proszę pamiętać, że nauczyciele też mają dzieci i też muszą swoim dzieciom pomagać w nauce. Mam taką refleksję na koniec, że ten rok nie zaważy na przyszłości naszych dzieci, dlatego bądźmy pełni empatii dla każdej ze stron tej sytuacji.

Ile godzin spędzasz w szpitalu?

W pracy spędzam średnio ok. 200 godzin w miesiącu, z czego z reguły cztery razy jestem na 24-godzinnych dyżurach. Po takim dyżurze przysługuje dzień odpoczynku, ale w praktyce wygląda to tak, że zaczynam pracę o 7.30 i wracam do domu następnego dnia, po dobie, albo częściej 26-27 godzinach pracy. Mąż wtedy przejmuje cały dom, kwestie logistyczne, posiłki, zawożenie i odbieranie dzieci. Najtrudniejsze jest wrócić do rodziny i znaleźć w sobie siłę. Bywa różnie, często jestem zmęczona. Zdarza się jednak, że obecność dzieci odrywa mnie od trudów pracy. Zajmujesz się wtedy innym kalibrem zdarzeń – nieudany rysunek czy rozwiązane sznurowadło to w kategoriach naszych dzieci są spore problemy, ale dla mnie, w perspektywie tego, że mam umierającego pacjenta, to jest to inny poziom stresu. Z drugiej strony, bywa, że dzieci cię bardzo energetycznie i psychicznie drenują. Zaciskam wtedy zęby, bo one nie są winne temu, z czym mierzę się w pracy, albo temu, że jestem zmęczona. Dlatego staram się dawać moim dzieciom bardzo dużo, a odpoczywać i regenerować się, gdy śpią.

Jak wygląda twój dzień w pracy i czym się różni od tego sprzed pandemii?

Pracuję na oddziale internistycznym, gdzie stworzyliśmy własny pododdział COVID-19. Skala zakażonych chorych zgłaszających się do naszego szpitala była tak duża, że w którymś momencie ryzykowaliśmy, że przyjęcie jednego chorego pacjenta spowoduje, że zarazimy się my wszyscy. Medycznie moja praca nie różni się niczym od tego, co było wcześniej, nadal polega na zebraniu wywiadu, badaniu, diagnostyce i leczeniu. Gdy pojawia się zakażony chory, wymagane jest jednak większe zabezpieczenie, ubranie w specjalny strój ochronny.

Jak wygląda ten specjalny strój?

To jest kombinezon „całościowy”, od stóp do głów, z kapturem. Czepek na głowę. Maseczka, szczelnie przylegająca – taka jest bezpieczniejsza, ale też utrudnia wentylację. Do tego zakłada się gogle. Na wierzch idzie przyłbica. Do tego dwie pary rękawiczek (jedna para jest przyklejana do kombinezonu, więc jest moją drugą skórą, a druga jest zewnętrzna, zmieniana przy kolejnych czynnościach). No i ochraniacze na nogi. Wszystko to jest z mało oddychającego tworzywa, więc gdy tylko to na siebie włożysz, zaczynasz się pocić, jeszcze zanim cokolwiek zaczniesz robić. Gdy wchodzisz w strefę COVID-19, to zazwyczaj są to tury po kilka godzin. Dlatego, gdy wchodzimy w tym stroju w strefę, mamy cel, by maksymalnie wykorzystać spędzony tam czas, wykonać wszystkie niezbędne czynności, oszczędzić sprzęt, nie zużywać niepotrzebnie kombinezonów. W szpitalach covidowych praca w kombinezonach to codzienność „bezwzględna”, personel oddaje innym bardzo dużo swojego zdrowia psychicznego i fizycznego. A potem czyta w sieci, że „przecież wybrałeś sobie ten zawód, a teraz masz czelność wymagać wyższych wynagrodzeń albo mówić o prawie do odpoczynku”… mało kto wie, co czuje się, czytając takie słowa.

Jak wygląda praca w strefie?

Jako lekarz, wchodząc do pacjenta, oczywiście badam go, co jest bardzo utrudnione. Pacjenci mnie nie słyszą, przez maseczkę nie mogą czytać z ruchu warg – często są to osoby starsze, niedosłyszące. Badanie w takim stroju jest też trudne choćby ze względu na hałas – kombinezon szeleści, więc by móc osłuchać pacjenta, muszę być właściwie bez ruchu. Gdy  trzeba podać leki, a ja już jestem w strefie, to nie czekam na pielęgniarkę, tylko podaję je sama. Rozszerzyło się pole moich działań i obowiązków. Nauczyłam się rzeczy, których nie wykonywałam dotąd na co dzień – pobierać krew, zakładać wkłucia, wykonywać procedury, które normalnie są obowiązkami innego personelu: karmienie, przewijanie pacjentów, odprowadzanie ich do toalety… To robiły pielęgniarki i opiekunki, ale w obliczu sytuacji, po prostu robię to ja.

Spodziewałaś się, że do tego dojdzie, gdy wybuchła pandemia?

Gdy pojawiły się pierwsze doniesienia z Wuhan i z Włoch, w środowisku medycznym wiedzieliśmy, że to prędzej czy później musi dotrzeć do Polski. Nie wiedzieliśmy tylko, z jaką skalą się będziemy mierzyć i z jakimi procedurami. Zastanawiałam się, czy pacjenci będą na salach pojedynczo, albo jak się będziemy ochraniać. Gdy przyszedł marzec, wiedzieliśmy, że nasza praca się zmieni. Mam taką refleksję, po roku trwania pandemii w Polsce, że w medycynie jeszcze długo nie będzie normalnie”. Maseczki, rękawiczki, fartuchy… to wszystko zostanie z nami jeszcze przez długi czas.

Gdy twoje dzieci usłyszały o wirusie, wiedząc, że ich mama jest lekarzem, jak zareagowały?

Marzec 2020 roku był jednym z najtrudniejszych miesięcy w życiu mojej rodziny. Nie dość, że zakończyła się nagle edukacja moich dzieci w placówkach, to stało się jasne, że mąż – muzyk, nie będzie miał pracy w najbliższym czasie. Wiedzieliśmy, że moja praca w szpitalu sprawia, że jesteśmy narażeni, i że jest tylko kwestią czasu, jak COVID-19 nas dotknie. Wtedy bardzo mało było wiadomo o tym, jak ciężka jest to choroba i czego się spodziewać. Nie chcieliśmy narażać dzieci na wirusa, dlatego podjęliśmy decyzję, żeby naszą rodzinę rozdzielić. Mąż zabrał dziewczynki i wyjechał na wieś. Z jednej strony możliwość takiej separacji i ucieczki z Warszawy była czymś komfortowym, z drugiej strony wiązała się z problemami natury psychologicznej. Młodsza córka miała wówczas niespełna 3 lata, w zasadzie niedawno odstawiłam ją od piersi, i to była pierwsza tak długa rozłąka ze mną. Dwuipółlatkowi jest bardzo trudno wytłumaczyć, dlaczego mamy nie ma w nocy… W kwietniu w Warszawie powstawały szpitale covidowe, obciążenie w moim szpitalu wzrosło, szpitale niecovidowe musiały sprostać większemu obciążeniu. Bo przecież inne choroby nie przestały istnieć. Z obawy o utratę” łóżek i zakażenie zespołu, szefostwo mojego oddziału podjęło decyzję o wprowadzeniu zmianowości pracy. Po trzech tygodniach mogłam więc zobaczyć się z rodziną. Najgorsze były dla nas emocje związane z rozłąką, z niepewnością i lękami przed niewiadomą. Dzieci odchorowały to po swojemu. Mąż też miał wyzwanie z dziewczynkami pod opieką, plus perspektywa, że ja chodzę do szpitala i nie wiadomo, jak bardzo ryzykuję. Na początku Polska była zupełnie nieprzygotowana do pandemii, brakowało wszystkiego: maseczek, środków do dezynfekcji. My lekarze baliśmy się, że za chwilę zarazimy się tylko dlatego, że nie mamy się jak chronić i zamawialiśmy te rzeczy na własną rękę. Etap stresu o „być albo nie być” nadal trwa, bo nie wiemy ani ile pandemia potrwa, ani jak będzie przebiegać. Jedyna ulga, to że przechorowanie wirusa mamy już za sobą. Zdrowotnie udowodniliśmy sobie, że strach był większy niż sam przebieg tej choroby. Ale mieliśmy szczęście.

Mówisz o emocjach, strachu. Czy przeżyłaś coś takiego jak śmierć covidowego pacjenta?

Gdy pacjent wymaga od nas bardziej inwazyjnego leczenia, staramy się go przekazywać na inne oddziały do tego dostosowane, np. OIT. Problem w tym, że często trafiają do nas ludzie starsi, obciążeni i bardzo schorowani, których anestezjolog nie kwalifikuje już do inwazyjnych metod leczenia. Staram się to sobie racjonalizować, patrzeć na to statystykami medycznymi, bo niestety tak trzeba patrzeć: który pacjent ma większą szansę na przeżycie, wyzdrowienie, choć jest to zdecydowanie niewyobrażalnie trudne. Odchodzenie tych pacjentów – z pełnymi objawami COVID-19, z dusznością… Widziałam dużo różnych śmierci, ale uważam, że śmierć z powodu duszności jest najgorszą, której może doświadczyć pacjent. Lekarz stoi obok i robi wszystko, by tę duszność uśmierzyć i pomóc, ale czasem jest bezradny….

Jak sobie radzisz, po ludzku, gdy po tak potwornych doświadczeniach musisz wrócić do domu, do dzieci? Masz jakąś pomoc psychologiczną w pracy?

To jest ogromna bolączka polskiej ochrony zdrowia, że w szpitalach po prostu nie ma psychologów, a jeśli już są, to dla pacjentów – w szpitalach onkologicznych. Brakuje świadomości, że osoby sprawujące opiekę nad umierającymi – lekarz, pielęgniarka – też tej pomocy psychologicznej czasem potrzebują. Choćby tylko po to, by przegadać problem”. Czasem pomaga, gdy możesz powiedzieć na głos… „Umarł mi pacjent”. Masz za sobą wiele lat studiów, wiele lat pracy, mnóstwo nieprzespanych godzin nad książkami i na dyżurach – a zderzasz się z bezradnością i ktoś odchodzi, mimo, że wszystko robisz, jak trzeba. Okręgowa Izba Lekarska oferowała przez pewien czas pomoc, telefon zaufania. Przyznam, że dodzwonić się na tę linię niekiedy graniczyło z cudem. Bywa więc, że wracam do domu i pod nosem wyrzucam z siebie potok niecenzuralnych słów, żeby ulżyć sobie w gniewie, frustracji. Czasem płaczę. Gdy wracam do domu po takim ciężkim dniu, rozdarta, zmęczona i czytam w Internecie, że „nie ma żadnej pandemii” albo że „to jest zmowa”, to mam dość. Bo mnie właśnie zmarł z powodu tej pandemii pacjent, któremu nie mogłam pomóc i to ja dźwigam ten ciężar, a ktoś bez zastanowienia pisze takie rzeczy.

Jakbyś podsumowała swój sposób na godzenie pracy w służbie zdrowia z rodziną?

Każdy ma inne predyspozycje, inny próg zmęczenia, więc nie ma co porównywać, kto ma gorzej, trudniej: mama lekarka czy mama trójki dzieci. To, czego nauczyłam się w toku łączenia macierzyństwa z pracą w medycynie, to żeby odpuszczać. Zlew pełen naczyń – trudno, zostanie na noc, przełknę to mimo umiłowania porządku. Ale za to się wyśpię. Kiedyś marzyłam, że będę najlepszym lekarzem, najlepszym w swojej dziedzinie. Dziś mam postanowienie, że będę porządnym, rzetelnym lekarzem. Nie muszę mieć doktoratu, czy profesury, choć nie ukrywam, że odpuszczenie tego przyszło mi z trudem. Prawda jest jednak taka, że nikt na studiach nie przygotowuje cię dobrze do tego zawodu. Nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Straszono mnie książkami, ilością materiału do przyswojenia, a nie wyzwaniami, z którymi realnie mierzę się teraz. Plus bezlitosna i wymagająca czasu biurokracja. Gdy patrzę na moje córki – to szczerze mówiąc, jeśli w ochronie zdrowia nic się nie zmieni, nie będę ich zachęcała do studiowania medycyny.

Jak zmienił się charakter pracy w warszawskim ratuszu wraz z nastaniem pandemii?

Ratusz od razu przeszedł na pracę zdalną. Musieliśmy całkowicie się przeorganizować, zmienić wszystkie procesy związane z kontaktami z ludźmi, tak aby ten kontakt w praktyce wyeliminować. Było dużo do zrobienia i wspominam ten czas jako niezwykle trudny. Pracowników podzielono na zespoły pracujące w systemie zmianowym. To spory kłopot, bo nie wszystkie procedury są w urzędzie zinformatyzowane. Bardzo trudna jest na przykład praca przy wydawaniu decyzji środowiskowych, bo wiąże się z analizą ogromnej liczby dokumentów. Kolejnym wyzwaniem jest problem z taką organizacją pracy, by nowi pracownicy mogli się poznać z zespołem. Zmieniły się także potrzeby jeśli chodzi o wyposażenie. Okazało się na przykład, że pracownicy, którzy dotąd nie potrzebowali służbowych telefonów komórkowych, jednak ich potrzebują. Pojawiły się kłopoty ze sprzętem, dostępnością służbowych laptopów, trzeba było zorganizować dostęp zdalny do systemów miejskich z domowych komputerów, zapewnić bezpieczeństwo danych. To wszystko stanowiło wyzwanie, ale muszę powiedzieć, że sobie z nim w miarę szybko poradziliśmy.

Jak dałaś sobie radę z godzeniem pracy z byciem mamą trójki?

Początki były bardzo trudne. Przez pierwsze miesiące nie wiedziałam, jak się nazywam (śmiech). Na szczęście szkoły szybko wystartowały z nauką zdalną, szkoła muzyczna też. Udało nam się ustalić i wdrożyć domowy harmonogram działań, który teraz się całkiem dobrze sprawdza. Początkowo problemem było na przykład ustalenie, kto gdzie ma swoje miejsce. Jest nas pięcioro, a pokoje tylko trzy. Dzieci mają wspólny pokój, i mimo że jest duży, to nie były w stanie mieć zdalnych lekcji jednocześnie, nie mówiąc o lekcjach gry na instrumentach. Jedna córka przejmuje więc swój pokój, jedna sypialnię rodziców, a najstarsza salon. Ja mam do dyspozycji kuchnię (śmiech).

Używałaś wirtualnego tła na Zoomie?

Nie używałam, choć czasem zamazuję tło – ale zawsze jakoś ustawiałam ekran tak, by mieć za plecami ścianę (śmiech). Wielu pracowników ratusza to rodzice, i oczywiście to było brane pod uwagę przy reorganizowaniu ich pracy. Tak jak cała Polska, tak i my musieliśmy się zmierzyć z łączeniem pracy z innymi obowiązkami, gdy okazało się, że dzieci zostają w domach. Większe zaangażowanie w obsługę dzieci – trzeba dać im obiad, który zwykle dostają w szkole, trzeba pomagać przy lekcjach – bo jest ograniczony kontakt z nauczycielami, itd. Dla mnie życie stało się więc zdecydowanie trudniejsze, mimo że odpadło wożenie do szkół i na zajęcia. Ale nawet biorąc to pod uwagę, wcale nie jest mi z tego powodu łatwiej.

Jak sytuacja wpłynęła na twoje dzieci?

Na początku były między nimi konflikty, np. w przypadku lekcji muzyki. Na pewno bardzo się usamodzielniły, bo jednak dużo jest dni, gdy żadnego z rodziców nie ma w domu i muszą sobie przygotować posiłek. Za to zdarza się, że wychodzę później do pracy, by przypilnować, jak się towarzystwo rozkłada z lekcjami (przez co potem wracam później). Dziewczynki nauczyły się po kolei, co mają robić, że trzeba odgrzać sobie obiad, itd. Teraz to działa, ale jesteśmy po kilku miesiącach ćwiczeń, testowania tego „systemu”. To był czas kłótni o pokój, nerwów. Dziś mamy plan i go realizujemy.

 

Jak postrzegasz doświadczenie nauki zdalnej?

Jestem pełna podziwu dla nauczycieli. Pani ze szkoły muzycznej zrobiła cykl nagrań do odtwarzania, niezwykle ciekawych i angażujących. Panie od fortepianu i skrzypiec przerzuciły się na WhatsAppa, co też się sprawdziło, choć wcześniej wydawało im się niemożliwe poprowadzenie lekcji fortepianu online. Po kilku tygodniach, gdy mieliśmy już w miarę przetestowane, który telefon najlepiej działa, jakoś udawało nam się te lekcje odbywać. Władze Warszawy są świadome, że wielu nauczycieli to też rodzice, którzy stanęli wobec konieczności prowadzenia lekcji zdalnych, przy jednoczesnym opiekowaniu się własnymi dziećmi w domu. Na pewno szkoły i szpitale były i są więc dla samorządu tematami na pierwszym planie.

Opowiedz, co takiego musiało robić miasto w związku z lockdownem.

Samorząd musiał przede wszystkim wdrożyć rządowe obostrzenia, ale nie tylko, bo kierowaliśmy się własnym zdrowym rozsądkiem. Mieliśmy różne nieoczekiwane wyzwania, bardzo się obawialiśmy, że epidemia wybuchnie w miejscach, w których mamy wyspecjalizowane służby. Na przykład w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Gdyby lekarzy weterynarii dotknęła tam choroba, musielibyśmy szukać nietypowych rozwiązań. Kto się zajmie pięciuset psami, z których spora część wymaga leczenia? W schronisku pomaga na stałe około czterystu wolontariuszy. Wraz z rządowymi obostrzeniami musieliśmy ograniczyć dostęp osób trzecich do schroniska. Jednocześnie ktoś musiał przejąć obowiązki wolontariuszy, co wymagało reorganizacji pracy, ale też oznaczało pogorszenie się dobrostanu zwierząt. Psy nie były już codziennie wyprowadzane na długie spacery. Dla zwierząt wymagających socjalizacji to spora różnica, jednak musieliśmy postawić na ich bezpieczeństwo.

Gdy rząd wydał rozporządzenie o zakazie wstępu do parków i lasów, do nas należało zorganizowanie kampanii informacyjnej dla mieszkańców: ulotki, plakaty. Wieszaliśmy ostrzeżenia w parkach, a nawet oklejaliśmy place zabaw folią. Oprócz tego samorząd zajmuje się wydawaniem pomocy dla przedsiębiorców – zgłosiły się dziesiątki tysięcy firm, a miasto musiało w bardzo krótkim czasie zorganizować system wsparcia dla nich. Kolejna rzecz to szpitale – rząd wskazywał, które placówki mają zostać tzw. szpitalami covidowymi, a samorząd odpowiadał za całą reorganizację ich pracy i wdrożenie tych zaleceń. To samo z edukacją – konieczne było szybkie wprowadzenie systemów informatycznych umożliwiających naukę zdalną. W Warszawie jest ponad 700 szkół publicznych, więc skala wyzwania jest także ogromna. Do tego transport publiczny: wyłączenie z użytkowania stref kierowcy, oznaczenie pojazdów czy kwestia dezynfekcji. Dodatkowo, choć nie był to wymóg rządowy, warszawski ratusz podjął decyzję o ozonowaniu ulic i przystanków, a to są setki tysięcy hektarów. Tak samo żłobki i przedszkola: ozonowanie wykonywało miasto.

Jak byś podsumowała swoją pracę, czego ci w niej teraz brakuje i jakie są twoje nadzieje?

Moja praca jest ciekawa, ale i bardzo wymagająca. To mozolne wdrażanie małych działań, które są widoczne dopiero po czasie, z szerszej perspektywy. Mam nadzieję na powrót do normalnej rzeczywistości, choć nie sądzę, by to nastąpiło przed wakacjami. Martwię się o powolny proces szczepień, o stan gospodarki. Wprawdzie i w domu i w pracy znalazłam jakiś modus operandi dla tych wyjątkowych warunków, ale wielu rzeczy mi brakuje. Najbardziej chyba ciekawych wydarzeń, konferencji i wymiany myśli, także z pracownikami, bo wideokonferencje tego nie zapewniają.

Spotkania, wymiana poglądów, a następnie wdrażanie rzeczywistych zmian to najciekawsza część związana z moją pracą, część, która obecnie praktycznie nie istnieje. Zostały z kolei do wykonania rzeczy, które są dość żmudne, ale niezbędne, np. wszystkie działania reorganizacyjne, działanie w trudnej sytuacji budżetowej, którą spowodowała m.in. pandemia. To wymagające fizycznie i obciążające psychicznie. Rok temu rozpoczęłam też bardzo ciekawe studia miejskie w Londynie. Oprócz zajęć teoretycznych, podczas każdego zjazdu wraz z profesorami analizowaliśmy pod kątem przestrzennym wybrany fragment miasta Londyn (które uwielbiam, i w którym przez kilka lat mieszkałam). Niestety pandemia wszystko przekreśliła. Nauka online, studia bez pracy w terenie, to nie to samo. Bardzo mi tego żal. Przede mną wyzwania rodzinne – moje dziecko zdaje do ósmej klasy, po prawie roku nauki zdalnej. Z drugiej jednak strony, w skali całego życia, ten rok nie był poświęceniem, którego nie byłabym w stanie wziąć na siebie. Wiadomo, że jest trudniej, ale też dzięki pandemii każdy z nas chyba zyskał nową perspektywę na to, co najważniejsze, a w życiu codziennym nauczyliśmy się korzystać z nowych narzędzi. Na przykład niezwykle ważny w Warszawie proces wymiany tzw. kopciuchów (pieców – przyp. red.) jest od marca realizowany bezkontaktowo. Myślę, że kilka tych usprawnień wdrożonych na czas lockdownu z nami zostanie.

Dziękuję za rozmowę.

 

Dajcie nam zdać, jak u was wyglądała praca w czasie lockdownu, czekamy na wasze relacje w komentarzach!

Dodaj komentarz