„Pamiętam pierwszą wizytę, w Warszawie, w szpitalu onkologicznym. Potem miałem takie właśnie refleksje, że to nie jest sprawiedliwe, kiedy patrzysz na dzieci aż tak chore…”.
Fundacja Czerwone Noski, z którą współpracuje mój rozmówca, Tomasz Nowaczyk, zajmuje się, mówiąc najkrócej, dawaniem radości dzieciom, które tego najbardziej potrzebują. Tomek, w roli klauna, odwiedza chore dzieci w szpitalach, starając się pomóc im oswoić się z trudnym czasem i choć na chwilę zapomnieć o uciążliwościach choroby oraz jej leczenia. Na oddziale wykorzystuje swoje umiejętności i doświadczenie kabareciarza i stand-upera. Prywatnie jest tatą dwóch synów. Z Tomkiem rozmawiam o niesprawiedliwości i radzeniu sobie z nią, wyzwaniach i reakcjach personelu szpitalnego oraz o tym, jak jego aktywność przenika się z rolą ojca. A także o książkach dla dzieci, które pisze w wolnych chwilach.
Pamiętasz swoje wrażenia przy pierwszej wizycie w szpitalu? Wiem, że był to 2015 rok, więc trochę czasu minęło…
To nie była tak od razu wizyta. Najpierw przeszliśmy casting i długi trening. Potem poszliśmy do szpitala jako obserwatorzy, gdzie patrzyliśmy, jak nasi bardziej doświadczeni koledzy robią wizytę. Kiedy będąc „w cywilu”, zobaczyłem szczery śmiech dzieci w tym szpitalu, łzy stanęły mi w oczach, duże wzruszenie. Ale też wątpliwość, czy ja dam radę w podobnych okolicznościach, jako klaun, powstrzymać emocje. Natomiast kiedy poszedłem już „w postaci”, to było jakoś łatwiej. Łatwiej wczuć się w rolę, że to nie do końca jestem ja, trochę to oddzielić. Co nie zmienia faktu, że potem my musimy i tak to wszystko przeżyć, przepracować. Zwłaszcza kiedy zdarzają się jakieś trudne sytuacje. Natomiast pamiętam, że podczas swojej pierwszej wizyty bardziej niż wzruszenie odczuwałem radość, bo akurat trafiliśmy na takie dzieciaki, które się praktycznie od razu bardzo dobrze bawiły i dużo śmiały.
Kiedy idziemy do nowego szpitala, to początek wizyty jest ważny. Jesteśmy obserwowani przez dzieci, które jeszcze nie wiedzą, z czym to się je. I myślę sobie, że przecież moglibyśmy wtedy trafić na takie pokoje, gdzie np. dziecko nie chciałoby nas przyjąć, przestraszyło się itd. Taki zbieg nieszczęśliwych przypadków, który mógłby ustawić całą wizytę, wpłynąć na naszą pewność siebie. Mimo że do różnych sytuacji jesteśmy przygotowywani. Ale na szczęście ta pierwsza wizyta to była radość i śmiech od samego początku. To było wspaniałe przeżycie, ta pierwsza wizyta. I szczerze mówiąc, od tego czasu zdecydowana większość taka jest, jeśli nie wszystkie.
Kiedy przed rozmową próbowałem postawić się w Twojej roli, to myślałem sobie o tym, co dla mnie byłoby najtrudniejsze. I doszedłem do wniosku, że chyba poradzenie sobie z poczuciem niesprawiedliwości jako rodzic, ojciec. Że życie bywa tak bardzo nie fair i niektórych doświadcza chorobą ich bezbronnego dziecka.
No chyba tu się zgodzę, choć my w Poznaniu i tak przeważnie chodzimy, że tak powiem, do „zwykłego” szpitala, więc przypadki bardzo trudne, ciężkie zdarzają się stosunkowo rzadziej.
Ale pamiętam pierwszą wizytę, w Warszawie, w szpitalu onkologicznym. To rzeczywiście było trudne przeżycie. Nie mówię tu o samej wizycie, tylko o moich odczuciach w trakcie i po. Potem miałem takie właśnie refleksje, o jakich ty mówisz, że to nie jest sprawiedliwe, kiedy patrzysz na dzieci aż tak chore.
Wchodząc na oddział onkologiczny, zawsze zaczynamy pracę od konsultacji z fundacją psychologiczną, która na takich oddziałach działa. I psycholodzy nam mówią do kogo pójść, co i jak. No i czasami niestety takie rozmowy zaczynają się od tego, że dobrze, gdybyście poszli na ten oddział, bo na nim wczoraj dziecko umarło… A przecież klauni, którzy regularnie chodzą do tych oddziałów, po jakimś czasie znają dobrze te dzieci. To są trudne sytuacje, dlatego też mamy stałe konsultacje psychologiczne, tzw. superwizje i rozmowy z psychologami. Nieraz o tym właśnie rozmawiamy, o takich sytuacjach, że ciężko jest to przyjąć. Ale chyba jedynym wyjściem jest akceptacja, że takie bywa życie, a my możemy próbować tylko, aby w tych ciężkich chwilach było łatwiej i dzieciom, i rodzicom.
Co jeszcze stanowi wyzwanie?
Z takich prozaicznych rzeczy to ja jestem słaby w tzw. small talki. Więc czasami, kontakt z personelem nie jest łatwy, zwłaszcza gdy kogoś dobrze nie znam. Jak muszę przyjść, zagaić, dokładnie się wypytać o cały oddział, jakie mamy przypadki, gdzie możemy wchodzić, gdzie nie możemy. I jak widzę, że ktoś na początku nie jest do nas przychylnie nastawiony, to robię się taki malutki, że jakbym mógł, to bym odszedł i w ogóle nie zagadywał. Ale to taka moja prywatna ułomność. Zwłaszcza że rozumiem jak ciężko pracują pielęgniarki i że nie zawsze łatwo przychodzi im otwartość. Jak ktoś nie jest do nas pozytywnie nastawiony i jeszcze nie wie o tym, że nasza praca też w ich pracy może pomagać, to jest obawa, że będzie odbierał mnie jako kogoś, kto przeszkadza. Ale jednak najczęściej – naprawdę to jest 99% przypadków – spotykamy się z bardzo pozytywnym podejściem, zwłaszcza młodszej kadry. Gdy widzimy młodych lekarzy lub na przykład stażystów, to mamy niemal pewność, że oni zareagują bardzo pozytywnie. Po jakimś czasie postrzeganie ze strony całego personelu się zmienia. Jak pracujemy dłużej w danym szpitalu, to pielęgniarki same nas wołają do pokoju zabiegowego, bo wiedzą, że będzie zabieg i że nasza obecność pomoże. Że na przykład pobranie krwi będzie dla dziecka mniej uciążliwe, a dzięki temu one też zrobią to sprawniej.
Wyniosłeś coś z tej aktywności dla siebie jako ojca?
Na pewno jedno na drugie wpływa. I rodzicielstwo na pracę. I praca na to, jak się jako rodzic sprawuję. Oczywiście ja ciągle jako ojciec popełniam mnóstwo błędów i zdaję sobie z tego sprawę.
Natomiast na pewno uczymy się w szpitalu tego, żeby podkreślać podmiotowość dziecka. Kiedyś w ogóle było o to trudniej w szpitalach. Ja najczęściej, wchodząc do pokoju, staram się – jeśli dziecko jest na tyle duże i w takim stanie psychicznym, że można z nim świadomie rozmawiać – komunikować się właśnie przede wszystkim najpierw z dzieckiem, nie z rodzicem.
To jest coś, co na pewno mogę przełożyć na swoje rodzicielstwo. Żeby z dzieckiem aktywnie, świadomie rozmawiać. Akurat mój starszy syn teraz wchodzi w wiek nastoletni i rozmowy z jego strony odbywają się często monosylabami. (śmiech)
Natomiast staramy się tym nie zrażać i wiemy, że dorastanie to jest też proces, który jest trudny również dla dziecka. Ta cała burza hormonów, dziecko samo nie wie, czy jest jeszcze bardziej dzieckiem, czy już momentami prawie dorosłym, nie potrafi ogarnąć wszystkiego, co się z nim dzieje.
Jako klauni kontaktu z nastolatkami też się trochę uczymy, co potem pomaga we własnym ojcostwie. Na początku często jest tak, że jak przychodzimy z wizytą i w pokoju są starsze dzieci, to raczej mają podejście, że to do maluchów klaun przyszedł, no bo gdzie do nas? A potem okazuje się, że te nastolatki najlepiej się bawią. Zresztą my też uczymy się tego, żeby humor był odpowiedni do wieku. Często właśnie te wizyty u nastolatków wspominam jako najfajniejsze.
One potrafią już częściej wyłapać jakieś niuanse, zwłaszcza w takich słownych żartach. U mniejszych dzieci bardziej działa się humorem fizycznym, co jest zresztą głównym narzędziem klauna. Ale jako kabareciarz, swego czasu stand-uper, autor książek, lubię po prostu bawić się słowem, lubię humor słowny, a kilkunastoletnie dzieci to bardzo fajnie wyłapują. U nich też możemy sobie pozwolić na więcej, na jakieś żarty z grubej rury.
Próbujesz zainteresować swoich synów aktywnością klaunową? Wciągnąć ich w temat? Może też zaszczepić wartości, z którymi wiąże się współpraca z fundacją?
O wartościach mniej rozmawiamy. Może są takie domy, gdzie się to robi, ale dla mnie to trochę zbyt górnolotnie brzmi. Natomiast na pewno samymi aktywnościami się z nimi dzielę. Mój starszy, Piotrek, kiedy był w wieku 8–9 lat, zakładał nos i robiliśmy sobie takie „struktury klaunowe”. To go bardzo bawiło. Jak uczyłem się nowych sztuczek, to też na synach je testowałem. Albo gdy ćwiczyłem w zeszłym roku grę na ukulele. Jestem bardzo oporny muzycznie, ale dużo śpiewam piosenek improwizowanych w szpitalu, bo to mi dosyć łatwo przychodzi i to jest, powiedzmy, taka moc mojego klauna. No więc kiedy się w końcu nauczyłem grać na tym ukulele, to też dzieci katowałem i śpiewałem im te piosenki. (śmiech) Jak mam jakieś nowe gadżety, to też dzieciaki to bardzo lubią, czasem mi je nawet zepsują, ale to akurat nie jest problem.
Masz poczucie, że synowie łapią bakcyla Twojej aktywności scenicznej? Chciałbyś, żeby oni w ogóle szli w tę stronę?
Tutaj mam trochę niejednoznaczne odczucia. W sumie od razu mogę powiedzieć, że nie za bardzo łapią bakcyla. Starszy czasami robił jakieś występy, przedstawienia, opowiadał żarty. Natomiast teraz oni są bardziej zafiksowani na punkcie sportu. Dla młodszego syna praktycznie tylko piłka nożna liczy się w życiu. Starszy gra w piłkę ręczną. Jest też bardzo ścisłym umysłem, więc kręci go matematyka, fizyka, za językiem polskim nie przepada. Nie lubi czytać, mimo tego, że czytaliśmy mu ogromną liczbę książek w dzieciństwie. Jako że był starszym dzieckiem, bo przy młodszym było już mniej czasu na to.
Raczej nie przeniosły się te zainteresowania sceniczne na dzieci. I nie wiem, jak mam to sobie tłumaczyć. Z jednej strony może troszkę ubolewam, bo pewnie bym się cieszył, jakby mój syn ładnie i kwieciście pisał. Ale jako rodzic to mimo wszystko wolałbym, żeby mieli „normalną” pracę. Zwłaszcza że wiem, że moja aktywność wiąże z wyjazdami i czasem niemieszkaniem w domu.
Jak z perspektywy Twoich wizyt w szpitalach wygląda polska służba zdrowia w kontekście dzieci i ich rodziców? Czy to jest straszne miejsce, czy jednak mieścimy się w jakiejś cywilizacyjnej normie?
Wydaje mi się, że zmierzamy w coraz lepszą stronę. Chociażby w Poznaniu od zeszłego roku działa szpital przy ulicy Wrzoska, gdzie został przeniesiony szpital z Krysiewicza, który był stary i ciasny. Teraz już sam komfort pracy jest inny, więc na pewno też inaczej się w takim nowym szpitalu przebywa. Jak masz łazienkę w pokoju, masz więcej miejsca. Nam też się lepiej pracuje, jak nie jest ciasno i nie przeszkadzamy. Bo w starym szpitalu trzeba było mieć oczy dookoła głowy i uważać, żeby się nie potknąć o personel czy kogoś, kto idzie na badanie. Po prostu tego miejsca fizycznie nie było.
Myślę też, że podejście do dzieci się zmienia, głównie w tym młodszym pokoleniu personelu.
Jesteś też autorem książek dla dzieci. Jak myślisz, czy można być dobrym twórcą książek dziecięcych, nie będąc ojcem?
Myślę, że można. Tak samo, jak można być dobrym klaunem wizytującym dzieci w szpitalu. Mamy w fundacji sporo osób, które jeszcze nie mają dzieci albo w ogóle nie chcą mieć. Liczy się podejście i umiejętność wejścia w umysł dziecka, nadawanie na tych samych falach. Niemniej oczywiście w pisaniu bycie ojcem może pomagać. Chociażby taka prosta rzecz: kiedy przyszła pandemia, stwierdziłem, że wreszcie mam czas na książkę prozą. Miałem taki pomysł odkładany od zawsze, bo nigdy na to nie było czasu, bo cały czas w rozjazdach, cały czas coś. A wtedy siadłem i przez trzy tygodnie napisałem książkę „Ekstra-Staś ratuje świat”. I bycie ojcem pomogło mi w ocenie swojej pracy. Wieczorem czytaliśmy rozdział i ja już wiedziałem, czy ta książka się podoba, czy nie. Czy to jest dobry kierunek, czy trzeba szukać czegoś innego.
Czyli synowie jako pierwsi recenzenci…
Często tak jest. Chociaż na przykład mój młodszy syn nie przepada za wierszami. Ale ostatnią książkę przeczytał całą, podobała mu się. Starszemu pisałem wiersze, jak był mały. Dla mnie ojcostwo to był warunek sine qua non tego, żeby zostać pisarzem, bo inaczej bym nie zaczął pisać dla dzieci. Dopiero jak miałem swoje dziecko, to zacząłem dla niego pisać, potem publikowałem na swoim Facebooku prywatnym. Znajomi stwierdzili, że to jest fajne. To też mi się podoba, że te moje rzeczy dziecięce wielu dorosłych lubi czytać. Coś, co jest dla dzieci, nie musi być tylko dla dzieci. Wydaje mi się, że w tym kierunku idą zresztą teraz te wszystkie filmy, animacje dla dzieci. One są takie, że…
…rodzic się nie nudzi…
Tak. Jak pójdę z dzieckiem na film, to nie traktuję tego czasu jako zmarnowanego. No chyba że trafimy na słaby obraz, ale te lepsze są naprawdę atrakcyjne również dla dorosłych. Ja tak też chciałbym pisać. No i to właśnie dorośli znajomi podszepnęli mi żeby najpierw założyć fanpage, potem zacząć zbierać na wydanie książki. Ale nie ma co ukrywać, że pisarzem zostałem dzięki temu, że miałem dziecko, bo inaczej to pewnie nawet bym o tym nie pomyślał.
Teraz, parafrazując Kazika, pytanie z cyklu: „Jak powstają Twoje teksty?”. Skąd bierzesz inspirację do książek? Z obserwacji życia codziennego Twoich synów? Czy też pomysł rodzi się bardziej abstrakcyjnie?
Bardzo różnie. Jeśli chodzi o „Ekstra-Stasia” to rzeczywiście bardziej obserwacja sytuacji życiowych, chociaż nie tylko. Natomiast jeśli chodzi o wiersze, to wynikają z mojej zabawy słowami w głowie. Trudno tutaj mówić o inspiracji obserwacją życia. Moja ostatnia książka „Pozdrawiam! Ściskam! Imadło” zawiera wiersze, które opowiadają o uczuciach i przeżyciach różnych przedmiotów. Tego zaobserwować nie mogę, jedynie sobie wyobrazić. (śmiech) Popatrzeć wokoło, z jakich przedmiotów korzystam, jakie używam i o jakich mógłbym napisać.
Ale przede wszystkim bardzo, bardzo lubię bawić słowem. Lubię tworzyć tzw. suche żarty. I wydaje mi się, że to mnie najczęściej inspiruje, że coś fajnego wymyślę i wtedy mówię sobie: „O, i pod to coś mogę teraz ułożyć jakąś treść albo historyjkę”.
Wiem, że masz już gotową książkę właśnie o klaunach medycznych. I że szukasz wydawnictwa. Opowiesz o niej trochę więcej?
Zainspirowała mnie książka znajomej, „Wiewióreczka Tola” Edyty Pawlak-Sikory, która to książka opowiada o łysieniu plackowatym u dzieci, tak chyba to schorzenie się nazywa. Ona była wydana w ten sposób, że większość nakładu rozdysponowano po oddziałach szpitalnych, w których takie schorzenie jest leczone. I ta książka w przyjazny dla dzieci i dla dorosłych sposób przybliża naturę tej choroby.
Stwierdziłem, że przydałaby się książka, która przybliża dzieciom, ale też dorosłym czy personelowi, pracę klauna szpitalnego. I która mogłaby trafić do szpitali, również takich, do których nie chodzimy albo chodzą inne fundacje. No i napisałem książkę „Jak spotkałam klauna w szpitalu”. Historię z perspektywy dziewczynki, która ma zabieg w szpitalu i tam spotyka klaunów. Myślę, że to będzie książka, jeśli już się ukaże, która pozwoli oswoić naszą pracę i pokazać, na czym mniej więcej ona polega. I myślę, że pozwoli też dzieciom przybliżyć sam pobyt w szpitalu. Że to też jest coś, co jest normalne, że każdemu się to może w życiu zdarzyć czasami, choć może nie być przyjemne.
Tak już abstrahując od książki, ważne, żeby rodzic, rozmawiając z dzieckiem, przede wszystkim niczego nie ukrywał. My też tak mamy na Pogotowiu Uśmiechu. To jest taki nasz program, gdzie prowadzimy dziecko na zabieg, a klaun jest towarzyszem, asystentem i też do tego zabiegu przygotowuje. Rozmawiając z dzieckiem, mówimy o wszystkim, co z nim będzie się działo. Nie ma co dziecku mówić: „Nie bój się”, bo ono ma prawo się bać. Każdy bałby się w takiej sytuacji. Tylko ważne jest, żeby rzeczowo wytłumaczyć, co to będzie, jak to będzie wyglądało, czy będzie bolało, czy nie będzie bolało, czy będzie bolało chwilę… To jest chyba najgorsza rzecz, jak dziecku ktoś przed wkłuciem czy pobraniem mówi, że to nie boli, a wiadomo, że boli. Kurczę, ja oddaję krew od dwudziestu lat i nienawidzę tej igły od wkłuć, bo ona jest naprawdę gruba i mnie to boli dość istotnie. Jest to ból relatywnie mały i krótki, ale jednak nieprzyjemny, więc lepiej powiedzieć, że będzie bolało, ale chwilę, że to się zaraz skończy, niż dziecko oszukiwać. Bo jak dziecko będzie raz okłamane…
…to już nie zaufa.
Bo nie będzie nam wierzyło. Więc wydaje mi się, że ta książka może też przybliżyć to, że pobyt w szpitalu, owszem, może być uciążliwy, bo np. dziecko musi być też na czczo przed zabiegiem, bo jest jakieś wkłucie, ale że to wszystko jest normalne i do przeżycia. Chciałbym, żeby ta książka oswajała i naszą pracę, i sam pobyt w szpitalu.
To trzymam kciuki, żeby się udało wydać jak najszybciej. A gdybyś miał na koniec polecić książkę dla dzieci, która Cię najbardziej zachwyciła?
Być może nie jestem bardzo na bieżąco, czytam głównie to, co moje dzieci czytają. Nam się ostatnio bardzo podobała seria książek „Królik i Misia”, bardzo zabawna, z fajnymi rysunkami. Świetna była też książka B.J. Novaka, aktora, który grał w „The Office”, zatytułowana „Książka bez obrazków”. To jest książka, która zmusza trochę rodziców do bycia głupkiem. Są tam różne durne rzeczy, które rodzic musi przeczytać na głos. No i to jest bardzo, bardzo zabawna rzecz.
Ale lubię też klasykę. Obaj moi synowie lubią „Mikołajka”. Co prawda tam troszkę widać, że to jest książka pisana kilkadziesiąt lat temu, bo te dzieci non stop się tłuką. (śmiech) Jest coś również o klapsach, czego u mnie w domu nie ma. I mam nadzieję, że w większości domów nie ma. Więc delikatnie czasami może trzeba cenzurować.
Podobnie mój syn ostatnio czytał „Doktora Dolittle”, bo miał jako lekturę, tam też niektóre rzeczy trąciły myszką czy były niepoprawne politycznie. Po prostu już mamy większą świadomość i wiemy, że pewnych rzeczy lepiej nie mówić, jak mamy kogoś urazić.
Ostatnio przypomniałem sobie też „Ferdynanda Wspaniałego”. To książka Jerzego Ludwika Kerna. I tak jak niektóre rzeczy z dzieciństwa, które czytałem później dzieciom, średnio się zestarzały, tak ta książka nadal mi się bardzo, bardzo podobała. Gorąco polecam. A jeśli chodzi o wiersze dla dzieci, to zawsze byłem fanem Wandy Chotomskiej. To moja ulubiona autorka.
Dzięki za rozmowę.
Tomasz Nowaczyk, artysta kabaretowy, założyciel poznańskiego kabaretu Czesuaf, stand-uper oraz autor książek dla dzieci. W Fundacji Czerwone Noski Klown w Szpitalu od 2015 r. odwiedza dzieci jako dr Alojzy Dowidzenia. Tata 13-letniego Piotra i 8-letniego Łukasza. Zapalony biegacz amator startujący w maratonach i ultramaratonach. Z wykształcenia prawnik. Twórca książek dla dzieci, wierszem i prozą: „Gupik ma szczęście!”, „Ekstra-Staś ratuje świat” oraz „Pozdrawiam! Ściskam! Imadło”.
Wojtek Terpiłowski, domowy myśliciel, biegacz, kolekcjoner winyli, miłośnik owsianki. W przeszłości m.in. dziennikarz muzyczny, aktualnie kieruje marketingiem w jednym z klubów sportowych. Hurtowo pochłania wszystko, co da się przeczytać. W niekończącym się procesie tworzenia debiutu pisarskiego. Zafascynowany medytacją i jej okolicami. Tata rocznego Janka.


























