Jak nie schrzanić sobie radości z bycia rodzicem – o rozczarowaniu rodzicielstwem eksperckości - Ładne Bebe

Jak nie schrzanić sobie radości z bycia rodzicem – o rozczarowaniu rodzicielstwem eksperckości

Bycia rodzicem nie da się nauczyć. To jak siadanie za sterami odrzutowca po próbach na zabawkowym symulatorze. Szukając ratunku, wiele początkujących matek i ojców kieruje się w stronę „popartych dowodami naukowymi” tendencji wychowawczych. Wiedza ma pomagać w wyborach, wspierać, zapewnić poczucie dobrze spełnionego rodzicielskiego zadania. Tylko czy rzeczywiście bycie rodzicem-ekspertem jest takie super?

Doświadczona mama czwórki, blogerka Zuzanna Marczyńska-Maliszewska, patrzy z dystansem na popularne fascynacje rodzicielskie typowe w pokoleniu milenialsów i namawia, by dystansować się do powszechnie gloryfikowanego tzw. świadomego rodzicielstwa. Zjawiska, które coraz częściej określane jest mianem rodzicielstwa eksperckości (termin użyty po raz pierwszy w 2022 r. przez psycholożkę dziecięcą Anitę Janeczek – Romanowską). Czy faktycznie świadomość i wiedza są remedium na wychowawcze błądzenie po omacku? Czy badania naukowe, literatura i merytoryczne blogi edukujące o dzieciach pomagają lepiej wychowywać, uczyć, dbać o zdrowie, rozwijać, diagnozować?

Mieliśmy unikać błędów, które popełniali nasi rodzice. W Internecie przybyło rodzicielskich autorytetów, a jednocześnie Polska po ponad dekadzie boomu na rodzicielstwo eksperckości trafiła… do czołówki państw z wysokim współczynnikiem wypalenia rodzicielskiego (według badań belgijskiej placówki Université Catholique de Louvain). Czyżby coś nie zadziałało? Razem z Zuzanną spróbujemy pokazać wam, dlaczego czasem dla dobra dziecka i rodziny lepiej wiedzieć mniej.

Materiał został zilustrowany grafikami izraelskiej artystki Giselle Dekel.

Pozwól, że zacznę wątkiem osobistym. Mamy dzieci w podobnym wieku i obie doświadczyłyśmy fascynacji, a następnie rozczarowania tak zwanym rodzicielstwem bliskości. Dziś okazuje się, że jest to zaledwie elementem szerszego zjawiska, czyli modelu rodzica-eksperta.

Mówimy teraz o pewnej bańce tzw. świadomych rodziców. Sama się w niej obracałam – otaczali mnie od zawsze bardzo zaangażowani, wyedukowani ludzie, dbający o dobrostan swoich dzieci niekiedy do przesady. Jestem przekonana, że inne bańki też istnieją, ale teraz zwracamy się właśnie do tej grupy rodziców, którzy są bardzo zaangażowani w zadania wychowawcze i bardzo interesują się rozwojem dzieci. Okazuje się, że przesadna troska i nadmierna wnikliwość w tematach wychowawczych – kiedy pochylamy się nad każdą drobnostką, każdym wydarzeniem z udziałem dziecka i zastanawiamy się, jak może ono wpłynąć na nie w przyszłości – prowadzą do neurotyczności w rodzicielstwie.

Czy rodzicielstwo eksperckości zaczęło się od rodzicielstwa bliskości? Mam na myśli tę presję na długie karmienie piersią, wstawanie w nocy, bycie z dzieckiem i zapewnianie mu jakościowego czasu…

Rodzicielstwo bliskości często interpretowane jest jako konieczność nieustannego podążania za dzieckiem, odpowiadanie na każdą jego potrzebę. Takie podejście w wyobrażeniu niektórych miało zapewnić bezpieczną więź. Na początku popularności tego zjawiska było to wielkie odkrycie i droga, która nie miała alternatyw. Można było zostać tradycyjnym rodzicem – konserwatystą stosującym kary i nagrody – albo postępowym „świadomym” rodzicem bliskościowym. Nadal dominuje pewna narracja, że rodzic, który jest świadomy, czyli ma wiedzę, jest lepszy. Może trochę zaczyna się to zmieniać, ale w wielu aspektach nadal dominuje trend na rodzicielstwo eksperckości. Trzeba interesować się psychologią rozwojową, fizjoterapią, dbać o dobre nawyki, czas ekranowy. Do tego dochodzą bezpieczne foteliki samochodowe, sprawdzanie wędzidełek, karmienie, suplementy, kwestie dawania smoczka… Współczesny rodzic może czuć presję, że powinien być świadomy tych wszystkich spraw, a jeśli nie jest, to znaczy, że coś zaniedbał. Ktoś może cię ocenić, że zrobiłeś niewystarczająco dokładny research.

Jak wyczuć moment, w którym poszliśmy w naszej eksperckości za daleko?

Jeśli wszystko poprzedzamy wnikliwym badaniem tematu, a przy tym często podejmując decyzje rodzicielskie, analizujemy w głowie, czy „już zawaliliśmy” i czy w przyszłości dziecku będzie z powodu naszych błędów potrzebna psychoterapia lub inne wsparcie specjalistów, to znaczy, że przesadzamy. Takie podejście może przynieść więcej szkody niż pożytku. Wiem, że kierowana do rodziców w mediach narracja o tym „co się powinno” wpędza w poczucie winy i nieustannego lęku. Przez nią rodzic musi stale się pytać, czy to, co robi dziecko, to norma rozwojowa, czy to normalne… Oczywiście wiadomo, że jak są wątpliwości dotyczące zdrowia dziecka, to trzeba się konsultować ze specjalistą, ale granica między tym, kiedy decydują racjonalne przesłanki, a kiedy kieruje nami irracjonalny niepokój – jest bardzo cienka. W pewne kręgi rodzicielskie wkrada się już przesada.

Na czym, poza popadaniem w neurotyczność, polega pułapka rodzicielstwa eksperckości?

Rodzicielstwu eksperckości często towarzyszy narracja zero-jedynkowa. Dochodzi do ideologizacji kwestii wychowawczych. Przykładowo: rodzic dowiaduje się o BLW jako o nowej, skutecznej i właściwej metodzie rozszerzania diety i staje się jej radykalnym wyznawcą – reaguje alergicznie na karmienie łyżeczką. Albo: dowiaduje się o istnieniu fotelików RWF jako jedynych bezpiecznych i potem patrzy na wszystkich, którzy wożą małe dziecko przodem do kierunku jazdy, jak na morderców. Nosidła-wisiadła, trening snu, mleko modyfikowane – obszarów do bycia rodzicem-ekspertem jest wiele. Obserwuję, że w rodzicielstwie eksperckości pod pretekstem ukierunkowania uwagi na dobro dziecka, następuje polaryzacja przekonań, co często prowadzi do braku zrozumienia czy nietolerancji dla osoby, która wybiera inaczej.

Tak jakby rację mógł mieć tylko jeden? Po stronie eksperckości często jest „nauka”, z którą się przecież nie dyskutuje…

Tak, i takie podejście „jesteś z nami lub przeciwko nam” obserwowałam w zasadzie w każdym gronie czy grupie tematycznej dla matek. Pułapka takiego postępowania polega na tym, że pokazujemy dziecku pewien radykalizm. W moim odczuciu wielką wartością jest wychowanie do otwartości. Jeśli idziemy drogą spolaryzowanej eksperckości, przekazujemy dzieciom jednoznaczny komunikat: jest jedna słuszna droga i jest to nasza droga.

 

Zastanawiam się, co robi rodzic-ekspert, gdy jego dziecko konfrontuje się z podejściem innych rodziców. Jeśli powołujemy się na argumenty merytoryczne – np. „nie daję ci słodyczy, bo wiem, że są niezdrowe” – a dziecko widzi, że inni postępują wbrew tej zasadzie, czy nie wyciąga wniosku, że pozostali dorośli się mylą? To chyba dobra droga do wychowania snobów i outsiderów, nie sądzisz?

Wielu rodziców może wręcz sądzić, że to jest dobre, właściwe. Ja uważam, że jest to zamykanie się w bańce jednej perspektywy. Radykalizowanie się nie może mieć dobrego wpływu na dzieci, pokazuje zamknięcie na inne punkty widzenia, ustawia nas w opozycji do wszystkich, którzy postępują inaczej. Miałam takie doświadczenia w kwestii np. gier komputerowych. My nie gramy, ale w szkole mojego syna jest to powszechne. Koledzy nawet znają niektórych youtuberów gamingowych. Niewykluczone, że będziemy musieli wykazać się w przyszłości większą otwartością w tej kwestii, bo syn będzie chciał robić to, co koledzy. Rodzic-ekspert w takiej sytuacji pewnie zadałby pytanie: w imię czego jego dziecko ma doświadczać czegoś, co mu nie służy, utrwalać złe nawyki, naśladować coś, co jest uznawane za szkodliwe, uzależniające…? Myślę, że trzymanie dziecka pod kloszem to zaledwie jedno z wielu zagrożeń rodzicielstwa eksperckości.

Jakie jeszcze zagrożenia widzisz?

Chociażby takie, że na zostanie ekspertem potrzeba wiele energii i czasu. Czytanie książek, zbieranie informacji, rozpytywanie w Internecie… To wszystko trwa i należy zadać sobie pytanie, czy faktycznie to najlepszy sposób na zagospodarowanie czasu dla dobra dziecka.

Uważasz, że dążenie do bycia mamą-ekspertką zmarnowało Ci trochę czasu?

Zanim odpowiem, zaznaczę, że nie chcę wypowiadać się wyłącznie krytycznie o rodzicach, którzy się dokształcają, bo zakładam, że jest ktoś, komu rodzicielstwo eksperckości może służyć, kto się w nim odnalazł. Ktoś może czytać wszystkie eksperckie rady inaczej niż ja, mniej jako zakazy, bardziej jako wskazówki. Moje postrzeganie tego zjawiska jako zagrożenia polega na tym, że bardzo uwierzyłam w zaangażowaną eksperckość. Ta koncepcja była dla mnie obietnicą rozwiązań, które są poparte przez naukowe fakty. Przyznam, że teraz czuję się rozczarowana tą „wiarą”. Porównam to do popularnego obecnie odchodzenia z kościoła katolickiego: ludzie, którzy tego dokonują, mówią o zranieniu, straumatyzowaniu. Mieli w kościele otrzymać wsparcie, a zostali w poczuciu skrzywdzenia. Ja czuję się podobnie w kwestii rodzicielstwa eksperckości. (śmiech) Przez lata byłam w pewnym sensie „wyznawczynią” tego nurtu i teraz widzę, jaką zrobiło mi to krzywdę.

Skoro już posługujemy się analogią z kościołem, to pozwolę sobie zauważyć, że byłaś jak wyznawczyni i jak osoba, która aktywnie ewangelizuje – bo dużo publikowałaś na temat rodzicielstwa bliskości, prawda?

Tak. I wierzyłam, że to jest dobre. Dziś widzę, że ekspertów jest więcej. Występują pod różnymi szyldami. A rodzice są jeszcze bardziej „rozdygotani” niż ja na początku mojego macierzyństwa. Dostęp do wiedzy niby się poprawił, ale coraz trudniej ocenić, które badania są wiarygodne, a co jest tylko ich powierzchowną interpretacją. Nagle pojawiają się nowe badania, które mówią, że tzw. trening snu jest OK… czyli zupełnie inaczej niż w czasach, gdy ja wychowywałam pierwsze dziecko. Nagle już nie jest to nazywane „tresurą” czy krzywdzeniem. Okazuje się, że wiedza naukowa się zmienia, poza tym, że łatwo nią manipulować, nie mając odpowiednich narzędzi do interpretacji.

Pamiętam te nagłówki, że każdy płacz dziecka to wyrzut kortyzolu, a więc coś, co uszkadza jego mózg czy wręcz traumatyzuje.

Dziś w mediach pojawia się już znacznie więcej narracji, niż było wcześniej. Dawniej tylko część rodziców miała potrzebę, by zanurzyć się głębiej w tematy wychowawcze, i kierowała się w stronę rodzicielstwa bliskości.

Co może stracić rodzic, idąc tą drogą? Opowiesz mi na swoim przykładzie?

Może się przejechać. (śmiech)

A konkretnie?

Na przykład może uwierzyć w jedno z przekonań – że czegoś nie wolno absolutnie robić przy dziecku, bo stanie mu się krzywda. Albo odwrotnie – że coś koniecznie trzeba robić – i po latach odkryć, że napinanie się na tę kwestię było bez sensu. Np. temat współspania z dziećmi czy karmienia piersią – ktoś może pójść tą bez wątpienia niełatwą drogą, a za parę lat okaże się, że wybór nie pokrywa się z obiecanym w mediach i literaturze obrazem, np. dziecko długo karmione piersią bardzo choruje. Może się okazać, że stan naukowej wiedzy się zmienił albo ktoś, kto postępował całkowicie odwrotnie, bez poświęcania zasobów, bez wyrzeczeń i nakładów, ma szczęśliwe zdrowe dziecko, na dodatek jest spełnionym rodzicem bez traumy związanej z wypaleniem.

Podaj, proszę, jakiś jaskrawy przykład, kiery rodzicielstwo eksperckości zawiodło.

Proszę bardzo: odpieluchowywanie. Widzę wielu rodziców chcących bliskościowo odpieluchowywać dzieci, co w efekcie prowadzi do noszenia pieluchy do trzeciego, czwartego roku życia. Rodzice ci chcieliby już pozbyć się pieluch i związanego z przewijaniem wyzwania, ale nie umieją tego przeforsować, bo boją się, że jeśli nie daj Boże zaklaszczą, gdy dziecko zrobi siku na nocnik, to wydarzy się tragedia i konieczna będzie terapia nietrzymania moczu w dorosłości. (śmiech)

Albo rodzice boją się spontanicznie pochwalić rysunek dziecka, bo obawiają się, że to osłabi jego motywację wewnętrzną… Tymczasem tak nie musi być. I tu dochodzimy do istoty rzeczy: zamiast obserwować swoje dziecko i działać w oparciu o więź, intuicję, rodzic-ekspert koncentruje się na wypełnianiu reguł i postępowaniu zgodnie z zaleceniami, które mu przekazano na grupie eksperckiej, portalu, w książkach. Dziecko daje mu znaki, żeby postąpił inaczej – a on trzyma się eksperckich wytycznych, za wszelką cenę.

Ale intuicyjne, bliskościowe wychowanie też można po ekspercku wypaczyć.

Tak, ślepe podążanie za potrzebami dziecka, założenie, że każda drobnostka powinna być „skonsultowana z dzieckiem”… Są rodzice, którzy rezygnują z mycia zębów w imię ochrony autonomii ciała dziecka. Pytają też o pozwolenie przed zmianą pieluchy.

I jeśli dziecko nie wyrazi zgody, to go nie przewijają? To taki bliskościowy faryzeizm…

Nakłanianie do mycia zębów jest interpretowane jako przemoc. To podejście w stylu, że lepiej, by dziecko miało próchnicę, niż żeby zmuszanie „wpłynęło na jego psychikę”.

Zakładam, że w pakiecie z taką postawą dostajemy poczucie winy?

Tak, bo to oznacza wieczne analizowanie: czy gdybym w przeszłości zrobił coś inaczej, coś przewidział/ przewidziała, to uniknęłabym przykrych konsekwencji? Mamy na przykład naukowy przekaz, że wczesne sygnały zbliżającej się histerii u dziecka da się dostrzec wcześniej i zapobiegać wybuchom. Skoro jednak się nie udało i dziecko wpadło w szał, rodzic zaczyna się zastanawiać, co zrobił nie tak, podważa własne kompetencje. Na parentingowych grupach na Facebooku powstawały całe rozbudowane analizy takich sytuacji – pytano mamy, która szukała wsparcia „po co zrobiła to czy to”, roztrząsano trudne momenty, rozkładano sytuacje na czynniki pierwsze… Do pewnego stopnia taki wgląd w sytuację może być okej, bo chcemy się uczyć na błędach i rozwijać się jako rodzice. Ale mam wrażenie, że te analizy idą za daleko, a po drugie zapominamy, że nie ma sytuacji modelowych ani uniwersalnych dzieci.

Czy nie uważasz, że rodzicielstwo eksperckości jest drogą wymagającą finansowo? Wiedza – czy to książki, czy kursy, czy webinary – kosztuje. Tak samo jak zdrowa żywność, terapie, jakościowe rozrywki, ekologiczne ubranka, diagnozy…

Oczywiście, że tak, i znów jestem w temacie dobrym przykładem. Wydałam bardzo dużo pieniędzy na prywatne diagnozy dzieci, szukanie chorób, tylko dlatego, że coś mnie niepokoiło. Obsesja na punkcie zdrowia i diagnoz odbiła mi się czkawką parokrotnie i jestem przekonana, że wynikała z mojego poczucia lęku, że trzeba zbadać każdy aspekt zdrowia dziecka dogłębnie. Miałam mnóstwo historii „chodzenia z dziećmi po specjalistach” i z perspektywy czasu wiem, że nie wszystkie okazały się konieczne. Patrzę na nie jako „diagnostykę na wyrost”, która wzięła się właśnie z nadgorliwości i kosztowała nas sporo stresu zarówno mnie, jak i dziecko. Trafiłam nawet do onkologa, po tym jak dziecko często płakało. W prywatnej służbie zdrowia łatwo dostać skierowanie na nierutynowe badania, zapłacić za nie i doszukać się nieprawidłowości, które ostatecznie nie muszą świadczyć o chorobie.

Powiedziałyśmy, że rodzicielstwo eksperckości to rozczarowanie, życie w niebezpiecznej bańce, niekiedy zmarnowany czas, bez sensu wydane pieniądze i niepotrzebny stres… a do tego chyba też konflikty? Rodzice-eksperci, którzy są osadzeni w „wiedzy naukowej”, muszą często konfrontować się z przekonaniami starszych pokoleń – dziadków, dalszych członków rodziny. Nie uważasz, że jedną z wad tego podejścia jest ryzyko osamotnienia i stałego konfliktu z innymi opiekunami dziecka?

Konfliktu pokoleń często nie da się uniknąć, bo jeśli np. dziadkowie stosują kary cielesne, to młode pokolenie rodziców z pewnością będzie w tej kwestii protestować. O ile jednak protesty rodzica w kwestii klapsów są czymś zrozumiałym, to już w kwestii np. słodyczy nie jest to takie jednoznaczne. Oczywiście każdy stawia granice gdzie indziej i rodzic może być niezadowolony, gdy dziadkowie karmią wnuka cukrem. Rzecz w tym, że „eksperckie” podejście w wielu błahych, jak się okazuje, kwestiach, może prowadzić do konfliktu w każdej niemal sprawie.

Chcesz powiedzieć, że pokojowe relacje z dziadkami i współpraca mogą mieć większą wartość niż przestrzeganie eksperckich reguł rodzicielskich?

Warto zadać sobie pytanie, czy nie lepiej niektórych kwestii w relacji z dziadkami odpuścić, nawet kosztem tego, że poświęcimy „udowodnione naukowo” metody i zasady. Dziadkowie mają prawo do swoich relacji z naszym dzieckiem. Naprawdę nic się nie stanie, jeśli babcia zaklaszcze na widok wieży z klocków wnuczki albo powie jej, że jest grzeczna. Chodzi o to, by dziadkom ciągle nie zabraniać – by czegoś nie mówili, nie robili czy nie dawali dziecku. W relacji dziadków z wnukami nie musi być miejsca na eksperckość.

Czy otrzeźwiające spojrzenie na rodzicielstwo eksperckości przychodzi z upływem czasu?

U mnie tak było. Najbardziej zapatrzona w rodzicielstwo bliskości i eksperckość byłam przy pierwszym dziecku. Z kolejnymi dziećmi przyszła weryfikacja przekonań, ale wiem, że są rodzice, którzy mogą do podobnych wniosków dojść nawet przy jedynaku. Posiadanie kilkorga dzieci sprawia, że widzimy, jak bardzo każde z nich jest inne i jak różnych może potrzebować „interwencji wychowawczych”.

Przy więcej niż jednym dziecku łatwiej też przyjąć, że nie da się być alfą i omegą i że jakieś drobne uchybienia ze strony rodzica nie muszą kończyć się tragicznie. Zgodzisz się z tym?

Oczywiście. W rodzicielstwie eksperckości naprawdę można się pogubić, ale z każdym kolejnym dzieckiem mamy więcej doświadczenia i pewności siebie, widzimy, że dziecko „nie jest z cukru”. Wydaje mi się, że wbrew pozorom wcale nie jest tak łatwo „zniszczyć” dziecko. Nasuwa mi się cytat z książki Justyny Dąbrowskiej „Gdyby dziecko było tak wrażliwe i delikatne, jak się czasem o nim myśli, nie przetrwalibyśmy jako gatunek. Powiem więcej. Nasze błędy są dzieciom potrzebne”.

Czy presja na eksperckość w rodzicielstwie panuje na całym świecie?

Nie, myślę, że jest ona charakterystyczne dla Polski. Mam wrażenie, że na Zachodzie panuje dużo luźniejsze podejście do wychowania. W Wielkiej Brytanii nawet lekarze swobodniej podchodzą np. do tematu fizjoterapii niemowląt. Stopień neurotyczności u części rodziców jest w Polsce wyjątkowo duży i to chyba jest cecha charakterystyczna dla naszego społeczeństwa – oczywiście w ramach tej bańki, o której powiedziałyśmy na początku.

Na poparcie tej teorii możemy przywołać badania pokazujące bardzo wysoki współczynnik wypalenia rodzicielskiego w Polsce. To chyba nie przypadek?

Nie jestem socjolożką, więc nie mam pewności, czy te zjawiska są powiązane, ale taki wniosek się nasuwa. Zajawka na bycie największym ekspertem, „doktoryzowanie się” w każdym temacie związanym z dziećmi, potrafi być wyczerpująca. Nie jestem bez winy – sama lubię analizować, dociekać, robię to od dawna na swoich kanałach. W tej chwili przeżywam osobistą refleksję, że to nie jest dobre. Myślę, że rodzicom przydałoby się więcej luzu.

„Doktoryzowanie się” z rodzicielstwa, o którym mówisz, to poświęcanie czasu, rezygnacja z wypoczynku, własnego rozwoju osobistego i zawodowego. Rodzicielstwo eksperckości zakłada, że kto jest wyedukowany, ten lepiej zajmie się dzieckiem, co oznacza często rezygnację z pomocy członków rodziny, którzy nie spełniają tych wychowawczych standardów. Czy droga mamy-ekspertki to droga trudu i wyrzeczeń?

Zadałabym raczej pytanie: ilu rodziców-ekspertów to osoby, które wybrały tę drogę z ambicji, a ile zrobiło to, ponieważ zmusiła je sytuacja. Część to na pewno ludzie, którzy chcą być „najlepszą wersją siebie” jako rodzica. Ale część to jednak osoby, które miały trudności, a nie mogły liczyć na wsparcie i szukały go w wiedzy i u autorytetów. W naszej rozmowie nie wzięłyśmy pod uwagę setek tysięcy rodziców, którzy nie kierują się eksperckością i być może mają, kolokwialnie mówiąc, „olewkę”, luźno sobie wychowują dzieci.

To weźmy te osoby pod uwagę i zróbmy porównanie. Przeczytałam ostatnio wypowiedź Olgi Legosz, opiniotwórczej mamy znanej jako nomadmum81, jak cieszyła się, że w czasach, gdy urodziła pierwsze dziecko, nie było dzisiejszej wiedzy o wychowaniu. Opowiadała, jaka jest wdzięczna, że nie czuła presji wypruwania sobie żył dla dziecka, obsesji wspólnego czasu. Olga mówi wprost, że widywała córkę rzadko, a w rodzicielstwie miała ogromny luz. I nie żałuje, że wróciła do pracy szybko po porodzie.

Odnoszę wrażenie, że u Olgi była kolosalna różnica między tym jak wychowywała pierwszą córkę, a jak wychowywała młodszą, u której zdiagnozowano niepełnosprawność. W przypadku drugiego dziecka Olga przecież wybrała rodzicielstwo eksperckości – bo niewątpliwie weszła mocno w kwestie rozwojowe, terapeutyczne, edukacyjne, założyła terapeutyczne przedszkole itd. Mam wrażenie, że zadecydowało za nią życie – w przypadku pierwszej córki miała możliwość być wyluzowana, więc skorzystała. Wykorzystała ten czas dla siebie.

Pytanie: czy gdyby jednak starsza córka była inna – miała inny temperament czy wymagania rozwojowe – to Olga tak łatwo zaakceptowałaby fakt, że nie umie dociec przyczyny tego, co się dzieje z dzieckiem? Pamiętajmy poza tym, że po urodzeniu dziecka Olga miała pracę z perspektywami, do której chciało jej się wracać. To nie był powrót do fabryki… Z tego, co wiem, starsza córka Olgi do dziś odnosi sukcesy i jest bezproblemową nastolatką, i prawdopodobnie była dość bezproblemowym dzieckiem. Ta historia być może pokazuje, że rodzice-eksperci to przeważnie ci, którzy napotykają na swojej drodze wychowawczej trudności takie jak niepełnosprawność, neuronietypowość, tzw. high need baby itp.

Poszukajmy wspólnie źródeł rodzicielstwa eksperckości. Skąd ta moda się wzięła? Nie masz wrażenia, że zbiegła się z czasem z popularnością mediów społecznościowych, forów dla rodziców?

Tak, to bardzo prawdopodobne, ale myślę, że czynników jest wiele. Ja także korzystałam z forów internetowych przy pierwszym dziecku, by zdobywać wiedzę, nie tylko w sprawie macierzyństwa. Na pewno w tamtym czasie był wielki boom na grupy na Facebooku. I na pewno w mojej bańce, wśród moich koleżanek, panował trend na rodzicielstwo bliskości. Jednocześnie w opowieści o rodzicielstwie bliskości zabrakło tzw. całej wioski, o której się coraz częściej mówi. Być rodzicem bliskościowym, być rodzicem ekspertem bez wsparcia, jest trudno.

Masz na myśli przemiany społeczne ostatnich dekad?

Tak. Każdemu przydałaby się pomoc rodziny, by odciążyć, zastąpić, wesprzeć rodzica. Tyle że coraz częściej rodziny są rozsiane po całym kraju. Nie ma nam kto poradzić, nie ma kto pomóc… szukamy pomocy w badaniach naukowych i wiedzy eksperckiej. Co jeszcze sprawia, że niektórzy są tak podatni na dążenie do bycia rodzicem-ekspertem? W powierzchownej ocenie myślę, że są to ludzie wykształceni, raczej z dużych miast, ambitni. Takich osób poznałam najwięcej. Myślę też, że w rodzicielstwie eksperckości jest jakiś skrywany lęk, który próbujemy uspokoić wiedzą. Lęk i perfekcjonizm.

Perfekcjonizm podobno właśnie wynika z lęku – przed krytyką.

Myślę, że taki rodzic zastanawia się cały czas: co zrobić, by z moim dzieckiem wszystko było dobrze? Czego nie pominąć, jak nie zawalić, nie zniszczyć dziecku życia? W tym jest chyba też potrzeba kontroli. Widziałam to często u innych i widzę to u siebie, w pierwszej kolejności. Ja się po prostu bałam, że nie będę dobrą mamą. Wiem, że nie jestem w tym lęku odosobniona.

Doszłyśmy do pewnej wzajemnej rewizji rodzicielstwa. Ty po czwórce dzieci i latach prowadzenia bloga, ja po trójce i setkach artykułów i wywiadach z ekspertami o tym, jak być lepszą mamą. (śmiech)

Na pewno pochylenie się naszego pokolenia rodziców nad rodzicielstwem bliskości i rodzicielstwem eksperckości, które obejmuje psychoedukację, wiąże się z pewnymi deficytami emocjonalnymi. Pragniemy oszczędzić dzieciom trudności, przez które sami przeszliśmy. Nasze pokolenie milenialsów korzysta z narzędzia, jakim jest psychoterapia, a to często okazja do pochylenia się nad własnym dzieciństwem. Następuje doszukiwanie się przyczyn współczesnych problemów w przeszłości.

…a zatem też w błędach i zaniedbaniach naszych rodziców.

Gdy sami czegoś nie dostaliśmy, chcemy dać to swojemu dziecku.

Co zaproponujemy czytelnikom jako alternatywę dla rodzicielstwa eksperckości?

Proponuję wziąć z niego to, co jest dobre dla nas, co nam służy, i to, co ma sens, ale z zastrzeżeniem, że możemy mylić się w ocenie i mylić się może nasz autorytet. Nazywam to rodzicielstwem balansu.

Dziękuję ci za rozmowę.

 *

Zuzanna Marczyńska-Maliszewska – absolwentka grafiki na ASP w Katowicach, fotografka, publicystka pisząca o rodzicielstwie, mama czwórki dzieci (trzech synów i córki) w wieku od 1 do 9 lat. Prowadzi blog dla rodziców „Za dużo myślę.pl” oraz konto Instagramowe, gdzie m.in. tworzy treści edukacyjne i prowadzi rozmowy z ekspertami. Mieszka na Śląsku.

 

giselle.jpeggiselle-dekel-2023-02-17-o-10.52.36.pnggiselle-dekel-2023-02-17-o-10.52.45.pnggiselle-dekel-2023-02-17-o-10.52.54.pnggiselle-dekel-2023-02-17-o-10.53.19.pnggiselle-dekel-2023-02-17-o-10.53.33.pnggiselle-dekel-2023-02-17-o-10.53.43.pnggiselle-dekel-2023-02-17-o-10.53.53.png