Misja wydawnictwa Natuli jest nam – w redakcji Ładne Bebe – bardzo bliska i dlatego od samego początku obserwujemy i wspieramy ich działalność. Stąd też zrodził się pomysł współpracy, której owoce możecie podziwiać w tym miesiącu.
Zespół Natuli przygotował dla Was (i dla nas!) dziesięć gęstych tekstów, w których porusza tematy nurtujące rodziców na różnych etapach ich drogi. Jako preludium do tego kompendium polecamy natomiast rozmowę Ewy Pawlik z Olą Brambor-Rutkowską, redaktorką naczelną wydawnictwa i autorką książek dla dzieci, oraz z Natalią Fiedorczuk, autorką książek (nie tylko dla dzieci i nie tylko książek!) i redaktorką wydawnictwa.
Współtworzycie wydawnictwo specjalizujące się w tematyce dziecięcej i rodzicielskiej, odpowiedzialne za zmianę podejścia do tych zagadnień na poziomie polskiego społeczeństwa. Skąd pomysł, by zająć się tą tematyką? Czy należałyście do grona czytelniczek książek poradnikowych przed Natuli i przed macierzyństwem?
Ola Brambor-Rutkowska: Dopiero kiedy zaszłam w ciążę, stwierdziłam, że może jednak czegoś się dowiem o wychowaniu. Pierwszą książką poradnikową, jaką w życiu przeczytałam, było „W Paryżu dzieci nie grymaszą”. Zaskoczyło mnie, że francuskie podejście jest dalekie od mojego wyobrażenia macierzyństwa, opartego na micie matki Polki. Tam kobieta nie jest tak umęczona. Dzieci są częścią jej życia, ale funkcjonują niejako w tle, a matka nie jest w służbie. W tej książce jest wiele rzeczy dziwnych, z którymi niekoniecznie się zgadzam, ale niewątpliwie pomogła mi ona uświadomić sobie, że macierzyństwo może wyglądać inaczej. W naszym kręgu kulturowym jest tak, a gdzie indziej zupełnie inaczej. Później sięgnęłam po „Bojową pieśń tygrysicy” i te dwie lektury dały początek mojemu zainteresowaniu ekstremami w macierzyństwie, co z kolei zachęciło mnie do przemyślenia zmian w stylu życia i podejścia do kwestii nie tylko macierzyństwa, ale też partnerstwa. Zostanie matką bezsprzecznie zrewolucjonizowało moje życie zawodowe i przy ogromnym wsparciu bliskich, bez których nie byłoby to możliwe, staram się działać na własnych zasadach.
Natalia Fiedorczuk: Przy okazji pisania „Jak pokochałam centra handlowe” robiłam obszerny research dotyczący macierzyństwa jako konstruktu w naszym kręgu kulturowym. Chciałam przyjrzeć się temu, na czym został on w kulturze zachodnioeuropejskiej zbudowany. Odkryłam między innymi, że różnią się one już na poziomie krajów, które ze sobą sąsiadują. Macierzyństwo, które znamy, z matką jako osią wychowawczą, od której tak wiele zależy, jest bardzo europocentryczne. „Wyjątkowa” rola i odpowiedzialność matki w naszym regionie świata ma związek z rewolucją przemysłową, awansem społecznym i rozwojem miast w XIX wieku. Zwłaszcza w klasie burżuazyjnej, w której mężowie budowali swoje biznesy poza zaciszem domowym (w przeciwieństwie do sytuacji dotychczasowej, gdzie w przydomowych warsztatach miejskich rzemieślników i kupców pracowały całe rodziny), a pozostające w domu kobiety musiały czymś się zająć. I tak przy zgodnej współpracy sił kościelnych i politycznych, powiązanych z wiarą, powstał pewien kanon „powinności matki”. Wtedy także rozpowszechniły się pierwsze książki poradnikowe dla matek właśnie.
Matka zyskała podmiotowość?
Natalia: Jej tożsamość została powiązana z rolą kobiety. Jednak macierzyństwo cały czas rozgrywało się w zaciszu domowym, zatem uwznioślenie, zauważenie macierzyństwa niekoniecznie oznaczało upodmiotowienie matki. Jakkolwiek echa owej optyki przetrwały do dzisiaj, np. w sposobie, w jakim konserwatyści próbują dyscyplinować kobiety, które nie decydują się na dzieci. Macierzyństwo przynosi kobiecie chwałę i szacunek, jednak nie oznacza to, że zyskuje ona podmiotowość.
W czasach, że się tak wyrażę, przedemancypacyjnych podstawową „funkcją” kobiety było jednak towarzyszenie mężczyźnie. To było na pierwszym miejscu, jeszcze przed macierzyństwem. Nawet jeśli rozmawiamy o powrocie do pracy, o byciu częścią społeczeństwa, to jednak nadal kobiety były bardziej takimi porcelanowymi figurkami niż osobami sprawczymi. Władza jakkolwiek mogła być realizowana pośrednio, za pomocą wychowania dzieci. Ciekawie o tych przemianach i fenomenie nowożytnego macierzyństwa pisze o Elisabeth Badinter w „Historii miłości macierzyńskiej”.
Mimo wszystko francuski model wychowania, czyli de facto macierzyństwa, zdaje się pozostawiać więcej przestrzeni matce. Francuzki nie są „w służbie”.
Natalia: Trzeba pamiętać, że każda emancypacja odbywa się kosztem jakiejś grupy społecznej i w tym przypadku stworzyła hierarchię, w której dzieci są za kobietami, a kobiety za mężczyznami. Więc jeśli ta emancypacja odbywa się kosztem dzieci, nabierających podmiotowości dopiero wtedy, gdy wyrastają i mogą kontrolować swoje zachowanie w towarzystwie, gdy nabierają sprawczości, to z perspektywy XXI wieku przypomina ona raczej kolosa na glinianych nogach. Muszę jednak przyznać, że jak zaczęłam czytać Badinter, która w charakterystycznie „francuski” sposób mówi na przykład o tym, jakim uwiązaniem jest karmienie piersią i wskazuje konkretne momenty historyczne, gdy zostało nam ono narzucone jako absolutnie konieczne, co stało się formą dyscyplinowania matek, było to dla mnie odkrywcze i wyzwalające. Nie uważam jednak, w kontekście francuskiego modelu wychowania, by stosowanie narzędzi opresji na jakiejkolwiek grupie społecznej mogło rzeczywiście przynieść coś dobrego w dłuższej perspektywie.
Francuski model jest w kontrze do popularnego dziś w Polsce rodzicielstwa bliskości.
Ola: Natuli ma rodzicielstwo bliskości w DNA. Mamy ogromny wkład w jego upowszechnienie. Jest jednak druga strona medalu związana z niektórymi interpretacjami tej koncepcji, przez co rodzice mogą czuć się zdezorientowani. Czy dyscyplinowanie dzieci to zawsze forma przemocy? Czy jest pomiędzy nimi znak równości? Przemoc nas otacza. Mamy jej po kokardę w dorosłych interakcjach: w sklepie, na poczcie, na ulicy, wśród otaczających nas ludzi. Bywa jawna, ale często nawet trudno ją od razu nazwać, choć oczywiście odciska się w reakcjach naszego ciała… i może dlatego wielu z nas chce przed nią uchronić własne dzieci. Bywa jednak, że kończy się to dezorientacją i przemęczeniem.
Czas zatem na kolejny etap. Jeśli nie rodzicielstwo bliskości, to co? Co w Natuli bierzecie aktualnie na warsztat?
Ola: Teraz staramy się odczarować pojęcie dyscypliny. W październiku miała miejsce premiera amerykańskiej książki „Nowa dyscyplina”, Kima Johna Payne’a. Staramy się, by dyscyplina przestała kojarzyć się z rygorem, przemocą i karą na rzecz określania granic, przewodnictwa i dawania wskazań. Wielu rodziców uważa, że „utknęło” w rodzicielstwie bliskości, w ciągłym dawaniu wyboru (bo nie wiedzą do końca, jak realizować dziecięcą potrzebę autonomii, o której tyle się mówi), niekończących się negocjacjach, mają wątpliwości, jak to wszystko poukładać, nie czują swojej sprawczości. A to jest bardzo drenujące.
Czy rodzicielstwo bliskości było w pewnym sensie próbą odreagowania dzieciństwa, jakie zafundowali nam nasi rodzice?
Ola: Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które ma szansę aktywnie wpłynąć na traumę transgeneracyjną, zaczynamy w ogóle zdawać sobie sprawę z tego, jak wiele niesiemy na naszych plecach i jak wiele nieśli nasi rodzice i dziadkowie, pradziadkowie. Wielu współczesnych dorosłych uczestniczy w terapii, angażuje się w warsztaty rozwojowe, chce po prostu wiedzieć więcej, szuka wglądu w siebie i innych.
W rodzicielstwo bliskości weszliśmy niejako z rozpędu, w pewnym sensie w odwecie. Teraz nabieramy świadomości?
Natalia: Zdecydowanie. Przy czym nie jest to wyłącznie kwestia przepracowania na terapii, niekiedy wystarczy sięgnąć po odpowiednią lekturę. Wyłapujemy już te drobne elementy przemocy w życiu codziennym, których wcześniej nigdy byśmy tak nie nazwali. W filmie „Barbie”, który mnie ostatnio zachwycił, jest taki wspaniały moment, gdy Ken trafia do prawdziwego życia i rozgląda się tam w poszukiwaniu swojej męskiej tożsamości. Chodzi po biurowcach i szuka patriarchatu, potwierdzenia, że mężczyźni są od kobiet lepsi. I jakiś mężczyzna w garniturze mówi mu, że cały czas jest podobnie jak wtedy, tylko teraz lepiej się chowamy. To świetnie pokazuje, w jaki sposób te hierarchiczne mechanizmy przenikają wszystko dookoła, choć nauczyliśmy się lepiej je maskować. I tak jest na przykład z przemocą wobec dzieci. Wiemy już, że nie wolno nawrzeszczeć na dziecko na ulicy, nie wolno bić. Ale prawo, które to penalizuje, wprowadzono w Polsce dopiero w 2010 roku, czyli stosunkowo niedawno. W Stanach do tej pory nie ratyfikowano Konwencji Praw Dziecka, co uważam za ciekawe, ale i druzgocące zarazem.
Ola: W rodzicielstwie bliskości rodzice czasem tak obawiają się, że mogliby nieświadomie wyrządzić dziecku krzywdę, iż przerzucają na dziecko większość decyzji dotyczących codziennej opieki. W ten sposób obciążają je mimowolnie ogromną odpowiedzialnością, której dziecko – z racji swojej dziecięcej niedojrzałości – nie jest w stanie udźwignąć. Wtedy zwykle pojawiają się problemy z zachowaniem: dziecko staje się władcze, oporne, roszczeniowe. A dorosły słyszy od swojego otoczenia: „a nie mówiłem!”.
Natalia: Reagowanie na potrzeby dziecka i ta bliskość to potężne narzędzia. Ale nie możemy podchodzić do żadnego zestawu porad bez pracy nad sobą, bez otwierania się na sytuacje, o których wolelibyśmy raczej nie myśleć. W rodzicach często przecież otwierają się wspomnienia, mamy flashbacki. Łapiemy się na powielaniu mechanizmów, które stosowano na nas. Nagle wypowiadam zdania, których autorką była na przykład moja własna mama. To są trudne doświadczenia i nie wszystkie wglądy są dla nas samych przyjemne czy pozytywne.
Ola: W Natuli jesteśmy propagatorami podejścia, w którym dzieci są oczywiście ważne, ale pracujemy też nad przekierowaniem uwagi na samego rodzica. Namawiamy do uważnej obserwacji siebie w tej roli.
Czy macie już w planach konkretną publikację?
Ola: Wydajemy wkrótce książkę „Połóg”, której daliśmy podtytuł „Pierwszy rok życia rodzica”. Ta pozycja skoncentrowana jest wokół przemiany, jaka następuje w rodzicach, a przede wszystkim w matce. Sporo miejsca poświęciliśmy w niej celebracji kobiety. Są propozycje, jak może to wyglądać, jak szukać swojej ścieżki i jak otoczenie może w tym wspierać nowo narodzoną mamę. Zuzanna Kołacz-Kordzińska, autorka, która jest doulą, proponuje, aby robić mama shower, zamiast baby shower. Ostatnio popularne są zresztą także tzw. nesting party, czyli spotkania koleżanek tuż przed terminem porodu, w trakcie których sprzątają przyszłej mamie dom, ogarniają pranie, gotują. Są w tym razem, na naprawdę podstawowym poziomie. Tworzy się społeczność.
Tworzymy rodziny, jakie chcielibyśmy mieć.
Ola: To społeczności z wyboru, ale moim zdaniem ich powstawanie bardzo wspiera we wchodzeniu w rodzicielstwo. Podobnie jak kręgi kobiet. Choć nie muszą to być od razu inicjatywy komercyjne.
Macierzyństwo generalnie bywa dla wielu kobiet momentem zwrotu w stronę siostrzeństwa.
Ola: Zdecydowanie tak. Wraz z macierzyństwem pojawia się przecież często poczucie wyobcowania. Czujemy się w tym doświadczeniu same i wysłuchanie historii innych kobiet i łączenia się w tym dosyć granicznym w gruncie rzeczy doświadczeniu, zaspokaja pragnienie wspólnoty. Dzisiaj zazwyczaj nie mieszkamy już w wielopokoleniowych domach rodzinnych, w tym samym miejscu. Mam trzydzieści jeden lat, a przeprowadzałam się w życiu ponad dwadzieścia razy. Ale dopiero wtedy, kiedy zostałam mamą, zaczęło mi zależeć na stworzeniu tej społecznej siatki, na tym, by moje dzieci miały grupę kolegów i koleżanek, sama także potrzebowałam kontaktu z innymi mamami. Wszędzie tam, gdzie kobiety ze sobą rozmawiają, może stworzyć się wspierający kobiecy krąg. Nawet na placu zabaw.
Czy macierzyństwo wymusiło na was całkowitą zmianę stylu pracy? Budujecie życie wokół niego czy na odwrót?
Ola: W moim przypadku to nie jest jednoznaczne. Skończyłam edytorstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, prowadziłam nawet Sekcję Książki Dziecięcej, choć nie miałam wówczas z dziećmi tak naprawdę żadnego kontaktu. Pierwszym niemowlakiem, którego trzymałam na rękach, był mój własny syn. W mojej rodzinie nie było małych dzieci. Nikt z moich znajomych nie miał wtedy jeszcze potomstwa. Mimo to od zawsze literatura dziecięca interesowała mnie najbardziej, marzyłam o tym, by móc się zawodowo zajmować książką dla najmłodszych. Na studiach jednak powtarzano nam, że możemy liczyć na marne zarobki, że z książek trudno wyżyć i warto byłoby poszukać bogatego męża. Po pierwszym kontakcie z rynkiem książki jako korektorka poczułam się zniechęcona. Uległam tej narracji i już w trakcie studiów zajęłam się marketingiem. Po kilku latach zamieszkałam w Szczecinie i wtedy aplikowałam właśnie do Natuli na specjalistkę ds. social media i marketingu, zostałam przyjęta i cieszyłam się, że w końcu będę pracować blisko książki dziecięcej. Pech chciał, że kilka dni przed podjęciem pracy w moje auto z ogromną prędkością wjechał inny kierowca. Mój mąż balansował na krawędzi życia i śmierci, spędził dwa miesiące w szpitalu. Musiałam zrezygnować z wymarzonej pracy na 3 dni przed jej początkiem. Wydawczyni, Alicja Dyrda, napisała wtedy do mnie wspierającą wiadomość. Przez pół roku nie pracowałam w ogóle, skupiłam się na powrocie męża do zdrowia. Zrozumiałam wtedy, że nie chcę (i nigdy nie chciałam) pracować w reklamie. Miałam czas, by przemyśleć swoje życie. Napisałam do Alicji szczerą wiadomość, a ona zaproponowała mi korektę książki Cud rodzicielstwa Shaia Orra (która wiele u mnie wtedy przewartościowała). Zaczęłyśmy współpracę, pełniłam różne role, aż właściciele zaproponowali mi koordynowanie działu książek dziecięcych w Natuli, a ja musiałam odmówić, bo… zaszłam w kolejną ciążę. Alicja zainspirowała mnie do porodu w domu. Urodziłam w basenie, w towarzystwie mojej mamy, męża i dwóch wspaniałych położnych. To było formujące doświadczenie. Przywróciło mi moc i pozwoliło przepracować poprzedni trudny dla mnie poród. Urodziłam Witka w styczniu, a już w kwietniu wróciłam do pracy i zostałam w Natuli redaktorką prowadzącą. Wszystko, o czym marzyłam jako dwudziestolatka, zaczęło się spełniać. Tragiczne wydarzenie sprawiło, że zrewidowałam swoje życie i plany. To, że ktoś tam powtarzał, że to się nie może udać, że nie połączę kariery z macierzyństwem, przestało mnie obchodzić. Postawiłam na swoim i się udało. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby nie wsparcie zarówno moich bliskich: męża, rodziców, niani, jak i załogi Natuli.
Natalia: Studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych. Zajmowałam się grafiką, motion designem, trochę copywritingiem, trochę pisałam. Najważniejsza była jednak muzyka. Jedenaście lat temu, gdy urodził się mój pierwszy syn, grałam już regularnie w warszawskich klubach, wydałam drugą płytę, zaczęłam robić muzykę do filmów. Naprawdę chciałam wszystkie te role godzić. Do czasu. Wracaliśmy w nocy z trasy i mieliśmy wypadek. Taki, w którym tylko ja ucierpiałam. Po trzech miesiącach rehabilitacji, ciężkiej operacji i życia wywróconego do góry nogami dotarło do mnie, że to jest nie do pogodzenia. Odebrałam całe to zdarzenie jako znak, sygnał od siły wyższej. Następnym razem mogłoby być jeszcze gorzej. Znalazłam więc stałą pracę i wkrótce potem zajęłam się pisaniem pierwszej książki. Pisałam ją w łóżku, podczas urlopu macierzyńskiego. Start w drugie macierzyństwo w ogóle okazał się być bardzo udany i odmienny od doświadczeń z pierwszym dzieckiem, gdzie mocno boksowałam się z nową rolą. Pracowałam w budżetówce, więc miałam urlop, mogłam przyglądać się sobie, układać w tej roli. Ta książka wpisała się też w ducha czasów, bo w 2016 roku zaczęliśmy dzięki Strajkom Kobiet rozmawiać publicznie o prawach reprodukcyjnych. Macierzyństwo stawało się w końcu tematem mainstreamowym. Natuli także ma w tym swój ogromny udział.
A jak łączą macierzyństwo z pracą inne mamy z wydawnictwa?
Ola: Generalizując, większość mam w momencie, kiedy się nimi zostaje, odczuwa potrzebę zmiany. Często np. to moment, w którym kobiety zakładają własne firmy. Praca w konkretnym miejscu i stałych godzinach bywa po prostu zbyt trudna. W Natuli pracowaliśmy zdalnie od samego początku. Elastyczne podejście, oparte na wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu, a także stabilność to dla nas podstawa. Jeśli praca daje możliwość realizowania się także w innych obszarach życia, staje się źródłem ogromnej satysfakcji. I tak jest w naszym przypadku.
*
Aleksandra Brambor-Rutkowska – redaktorka naczelna wydawnictw Natuli i Mocja, edytorka, autorka książek dla dzieci. Żyje na Pomorzu Zachodnim z mężem, dwojgiem dzieci i kotem. Kocha morze.
Natalia Fiedorczuk – redaktorka inicjująca w wydawnictwie Natuli, członkini Rady Fundacji Dziewczyny w Spektrum, pisarka, publicystka i kompozytorka. Jest psychopedagożką i certyfikowaną konsultantką Transkulturowej Psychoterapii Pozytywnej w obszarze spektrum autyzmu. Od najmłodszych lat związana z twórczością – pisze książki, eseje, scenariusze filmowe i teatralne. Za swoją pierwszą powieść „Jak pokochać centra handlowe” otrzymała Paszport Polityki w kategorii Literatura (2017).


