Ewa w Nowym Jorku
Tu jest wszystko, co kocham
Wyprawa do Nowego Jorku to taki mój niespełniony sen. American Dream. I choć wypełnianie stosów papierów, stanie godzinami na baczność w kolejce do Ambasady USA oraz nowo wybrany amerykański prezydent, to raczej odstręczające argumenty, chęć zakosztowania życia, w tym najbardziej rozpędzonym mieście, świata nie słabnie.
Ewa, nowojorska stylistka oraz mama Stefanii i Bernarda, przybyła do Stanów 14 lat temu i choć początki były trudne, udało jej się znaleźć tam swoje miejsce na ziemi. W naszej rozmowie z cyklu Mamy na emigracji opowiada o niesłabnącej miłości do miasta, które daje wszystkim szansę ale nagradza wyłącznie najpracowitszych. O wyprowadzce na przedmieścia i tęsknocie za gwarnym Brooklynem oraz zaletach i wadach nowojorczyków. Czytajcie!
***
Jak się żyje w mieście największych możliwości i największego tempa?
Myślę, że w takim mieście jak NY, każdemu się żyje inaczej. Ja mogę opowiedzieć o kilku moich życiach: życie w mieście przed dziećmi, życie w mieście z dziećmi, a teraz jest życie z dziećmi poza miastem.
Wow, trzy życia za życia! Opowiedz, jak to się wszystko zmieniało.
Na samym początku mieszkaliśmy z mężem na Greenpoincie, kiedyś polskiej dzielnicy, dzisiaj dzielnicy hipsterów, artystów i młodych ludzi, którzy tak naprawdę uwielbiają miejskość. Greenpoint przez te nasze 14 lat, zmienił się bardzo. Na dobre. Dlatego teraz, mieszkajac na wsi, często tęsknię za tą różnorodnością, świetnymi kafejkami, restauracjami. Kiedy byliśmy sami, mieliśmy mały dom a wlaściwie apartament w domu, ktory dzieliliśmy z bratem męża. Życie było intensywne, obydwoje dużo pracowaliśmy i każdy z nas robił swoją karierę.
Mój mąż prowadzi firmę budowlaną, którą zakładał w pojedynkę, a dziś zatrudnia ok. 100 osób. Jest to naprawdę duża i prężna korporacja. Jestem z niego bardzo dumna, bo jest to najambitniejsza osoba jaką znam. Człowiek, któremu spełnił się „American dream”, dzięki ciężkiej pracy. Ja pracowałam wtedy dla firmy kosmetycznej Clarins jako National practical training manager.
Czym dokładnie się zajmowałaś?
Trenowałam pracowników w przeprowadzaniu zabiegów kosmetycznych, operacji spa, w zakresie wiedzy o produktach itp. W tym czasie, ogarniałam 16 lokalizacji spa na zachodnim i wschodnim wybrzeżu, wiązały się z tym ciągłe podróże. Zanim odeszłam z pracy, ostatnie dwa lata spędziłam w samolotach i hotelach. W zasadzie to świetna opcja dla singla, ale ja byłam wtedy w tym wieku, że chciałam mieć dzieci. A kiedy już się pojawiły, wciąż mieszkaliśmy w mieście, ale to już nie było takie fajne. Dlatego przeprowadziliśmy się na naszą sielską wieś, choć tak naprawdę to małe holistyczne miasteczko w Hudson Valley.
Co zdecydowało o przeprowadzce?
W Nowym Jorku żyje się szybko i dynamicznie. Duże miasto potrafi być stresujące. Daje taką adrenalinę i tempo, od którego można się uzależnić – w tym dobrym i złym wymiarze. Przyznaję szczerze: ja je uwielbiam i kocham na zawsze. Jako singiel chłonęłam je każdego dnia, każdą minutę i sekundę. Teraz jest inaczej, bo jako mama patrzę przez pryzmat rodziny, zmieniły się moje potrzeby oraz wartości, które wyznaję. Gdyby nie dzieci, dla których chcę jak najlepiej, nigdy bym się nie wyprowadziła na wieś. Pewnie mieszkalibyśmy w jakimś miłym town house w jednej z moich ulubionych dzielnic. Jednak właśnie z myślą o dzieciach wybraliśmy spokojniejsze miejsce, ale usytuowane na tyle blisko, abym zawsze mogła wyskoczyć do miasta, pooddychać tym zanieczyszczonym powietrzem (śmiech). Jak ja to uwielbiam!
Jacy są nowojorczycy?
Z łatwością nawiązują kontakty. Są serdeczni, szalenie pozytywni i otwarci. Przy tych wszystkich zaletach są również dość powierzchowni w przyjaźniach, więc różnie to z nimi bywa. Z reguły wolą spotykać się na mieście, w restauracjach czy barach, zamiast w domu. To raczej europejczycy przejawiąją kulturę goszczenia ludzi w domu i może dlatego właśnie większość moich znajomych to europejczycy. Mam również duże grono przyjaciół Polaków, chociaż tu, gdzie obecnie mieszkamy, nie ma wielu polskich rodzin.
A jak odbierasz atmosferę, która panuje w Nowym Jorku po wyborach prezydenckich?
Jak już cały świat zdążył zauważyć, ster nad Ameryką przejmuje Donald Trump. Nowy Jork jest i zawsze byl zdominowany przez Demokratów, stąd atmosfera zawodu jest tu bardzo odczuwalna. Czuje się też napięcie i strach przed zmianami, które najpewniej nastąpią. Emocjom nie ma końca i pewnie długo jeszcze nie będzie. Na nowojorskich ulicach trwają protesty. Organizowane są spotkania i debaty. Muzea proponują specjalne warsztaty typu „Love & Unity”. W szkołach zastanawiaja się, jak rozmawiać z dziećmi o wyborach i ich znaczeniu. Nie są to wydarzenia przeciwko prezydentowi- elektowi, ale raczej pro-solidarnościowe, nawołujące do miłości i wzajemnego poszanowania. Co będzie, kiedy prezydent Trump weźmie sprawy w swoje rece? Na pewno zajmie dużo czasu, zanim nauczy się polityki i pozna świat. Dajmy mu jednak taką szansę.
Wróćmy do czasów sprzed twojego wyjazdu do Stanów. Co robiłaś i kiedy zdecydowałaś się na ten krok?
Z Polski wyjechałam sama w 2002 roku. Pochodzę z Wałcza, na studia wyjechałam do Poznania. Po trzech latach wyleciałam do Stanów.
Co Cię skłoniło do wyjazdu?
Fascynacja wielkim miastem wielkich możliwości. Zostawiłam swoje całe dotychczasowe życie, studia, pracę, relacje i wyleciałam na poszukiwania przygody. Moja mama była wtedy w Stanach, więc lecialam tam do niej. Potem przyleciał także tata i byliśmy tam przez jakiś czas razem. W końcu oni wrócili do kraju, a ja zostałam.
Jak długo rozważałaś decyzję o wyjeździe?
Kierowałam się głównie intuicją, działałam instynktownie. Wiedziałam na pewno, że chcę wyjechać z Polski i że pokocham duży świat, gdzie jest tak wiele możliwości i wszytko jest zupełnie inne! Ale na początku nie było różowo. Tak naprawdę było mi bardzo ciężko. Leciałam tam z myślą, że mi księżniczce, przytrafi się zaraz coś cudownego. I wszyscy tam czekają na mnie z otwartymi ramionami. A było inaczej.
To Cię nie zniechęciło?
Nie, dobrze się stało, bo dzięki temu nabrałam pokory. Doświadczenie, jakie zdobyłam na początku swojej drogi w Stanach, otworzyło mi oczy na wiele spraw. Dzięki temu dziś inaczej traktuję samą siebie i ludzi. Mam większy dystans do wszystkiego, bo przeszłam tu niezłą szkołę życia, która mi akurat wyszła na dobre.
Co robiłaś na starcie, gdzie pracowałaś?
Pracowałam w zasadzie non stop. Sprzątałam, pilnowałam dzieci, pracowałam w barach i restauracjach, nawet psy wyprowadzałam kilka razy na spacer (śmiech). A wieczorami chodziłam do szkoły językowej, bo po przylocie bardzo słabo mówiłam po angielsku i byłam tym sfrustrowana. To był bardzo trudny czas, bo na nic nie miałam czasu, ze względu na obowiązki i ogromne odległości pomiędzy miejscami, w których pracowałam, szkołą i domem.
Czy kiedykolwiek pożałowałaś decyzji o zamieszkaniu w Stanach?
Nie , nigdy. Jestem przeszęśliwa! Spełniły się tu moje wszystkie marzenia i przybyło sporo nowych (śmiech). Kocham ludzi, swój dom i ten kraj.
Opowiedz więcej o waszym nowym domu w Hudson Valley.
Nasze miasteczko to Croton on Hudson. Jest przeurocze, sami cudowni ludzie, tacy normalni i z holistycznym podejściem do wychowania dzieci. My mamy tak samo. Wyprowadziliśmy się z Greenpointu, bliskich okolic Williamsburga, także dlatego, że są tu genialne szkoły – prywatne, i państwowe. Ludzie płacą tu kolosalne podatki, z których opłacane jest szkolnictwo. Dlatego szkoły mają ogromne budżety, a przez to także wielkie możliwości rozwoju. Za to do szkół prywatnych posyła się zwykle maluszki, w wieku moich dzieci.
Stefania i Bernard chodzą do prywatnego, przykościelnego przedszkola Montessori, a to dlatego, że uwielbiam ten system i całą filozofię nauczania. Stefania ma teraz 5 lat i jest w tzw. kindegarden. To jej ostatni rok tutaj, bo od września idzie do państwowej podstawówki. Bernardowi zostały jeszcze trzy lata. Dzieci spędzają w przedszkolu czas od godz. 9 rano do ok. 14:30. Bardzo się cieszę, że dzieci lubią tam chodzić i że możemy sobie pozwolić na dodatkowe zajęcia, takie jak pływalnia, balet, gimnastyka i języki obce. Zatrudniamy nianię, a właściwie pomoc domową. Pomaga mi prowadzić dom, zostaje czasem z dziećmi, kiedy muszę dłużej pracować.
Ciągle w biegu?
Owszem, jesteśmy zajęci, ale tu i tak żyje się znacznie wolniej. Mam czas na wszystko, wszędzie jest dość blisko. My jednak mieszkamy na odludziu, więc wszędzie muszę jeździć samochodem. To było dla mnie najtrudniejsze po przeprowadzce, bo ja uwielbiam się szwędać (śmiech).
Z drugiej strony nie ma tu walki o parking, więc dostaję znacznie mniej mandatów.
Czyli przeprowadzkę oceniasz na plus?
O tak! Na Brooklynie mieszkaliśmy na 60 metrach kwadratowych, a na wsi mamy prawie 600. To duży dom z ogrodem, pełna wolność i przestrzeń, którą kocham. Moje dzieci też są zadowolone, bo uwielbiają naturę, a teraz mają ją na wyciągnięcie ręki.
A gdzie obecnie pracujesz?
Od niedawna pracuję jako stylistka. Zaczęło się od tego, że znajoma, która jest właścicielką bardzo znanego butiku w NY, poprosiła mnie o pomoc w aranżacjach oraz stylizowaniu jej kilentów. Teraz mam coraz więcej prywatnych klientów, którym pomagam w stylizacjach. Współpracuję też z PAFF (Polish – American Fashion Foundation).
Pracuję głównie na zlecenie, mam niereguralne godziny pracy i czasami jest tak, że w tygodniu jestem zajęta kilka razy, a czasami tak, że nie dzieje się nic (śmiech). Mój mąż często wychodzi wcześnie z pracy i pomaga mi z dziećmi. On to uwielbia i chętnie z nimi spędza czas.
Jak zmienił się twój tryb życia i życie w ogóle, od kiedy masz dzieci?
Myślę, że to jest taka sama zmiana, jak u każdej innej kobiety. Dzieciaki są cudowne, nauczyły mnie cieszyć się chwilą, małymi sprawami, które na koniec dnia są najważniejsze na świecie. Nie snuję już wielkich planów na przyszłość, cieszę się z tego co mam, bo mam wszystko, o czym zawsze marzyłam. Mam piekną i kochającą rodzinę.
Moja córka była i wciąż jest bardzo wymagającym dzieckiem. Na początku było nam ciężko, bo byliśmy tylko we troje: ja, Stefa i mąż, bez żadnej pomocy i z dala od rodziny. Ale dzięki temu zawsze był równy podział obowiązków między nami. I nieprzespane noce też dzieliliśmy na dwoje (śmiech).
Z Bernardem było już dużo łatwiej, ja też byłam już inną mamą, taką, która wie, co to dystans i spokój. Bycie mamą to wielkie wyzwanie i ciężka praca, w której nigdy tak naprawdę nie wiesz, czy robisz dobrze, czy źle. Ja kieruję się zwykle moją intuicją i kocham moje dzieci ponad wszystko.
Sprawiasz wrażenie bardzo świadomej kobiety, która wie, że jeśli potrzebuje odpoczynku, to odpoczywa, bo tym samym robi przysługę nie tylko sobie, ale i całej rodzinie. To powiedz, jak się regenerujesz?
Kiedy potrzebuję przerwy, jadę do miasta i spaceruję ulicami, idę do kina lub spotykam się z przyjaciółmi. Ważna jest dla mnie moja własna przestrzeń. Dopóki mam czas na własne potrzeby i pasje, nie trzeba mi szczególnej regeneracji. Ćwiczę reguralnie, żeby być szcześliwą i nie chorować, zdrowo się odżywiamy, więc za sprawą endorfin i dobrej diety jakoś się trzymam (śmiech). Dla mnie i mojego męża zdrowy styl życia jest bardzo ważny i tym zarażamy dzieci.
Tęksnisz?
Pewnie, że tęsknię. Za rodziną, za Mamą, za Bratem i jego rodziną. Tęsknię za wszystkimi, których kocham, a nie mam ich na co dzień. Czasem ciężko być emigrantką, ale nie chcę wracać do Polski. Tu jest mój dom. Jestem wdzięczna, że mogę latać do Polski. Wtedy staramy się nadrabiać cały stracony czas z Mamą i całą kochaną resztą.
Dziekuję za rozmowę.
***
Rozmawiała: Dominika Janik
Zdjęcia: dzięki upzejmości Ewy Śleszyński
Ilość komentarzy: 5!
Droga Redakcjo, interpunkcja w tekście woła o pomstę do nieba. I co to właściwie jest „holistyczne miasteczko”?
Droga Linelen, w kwestii interpunkcji obiecuję poprawę, a co do holistycznego miasteczka – to oczywiście jest przenośnia, która odnosi się do sposobu życia ludzi mieszkających tam ludzi. Pozdrawiamy!
Interesujący i jakże optymistyczny wpis! Niestety mam odmienne, nie tak pudrowe doświadczenia związane z życiem na emigracji.