Ewa w Normandii - Ładne Bebe

Ewa w Normandii

asd

Ewa po wielu latach poszukiwań swojego miejsca na świecie znalazła je w Normandii. Mieszka tu z synami i mężem Francuzem, którego poznała zaledwie kilka tygodni przed wyjazdem z Polski na stałe. To się nazywa szczęśliwy obrót spraw.

Podążanie za opowieścią snutą przez Ewę Ostoję-Helczyńską, szefową kuchni, założycielkę marki Vadim​ ​et​ ​Josephine oraz mamę 6-letniego Sachy i 2-letniego Aidena, jest jak swobodny spacer przez położony​ ​na​ ​granicy ​​Normandii ​i​​ ​regionu​ ​paryskiego park Vexin. Ewa mieszka tu z rodziną od trzech lat, dla tego miejsca porzuciła Paryż, i wkłada wiele serca i zaangażowania w poznawanie każdego zakątka i każdego mieszkańca. Jak sama mówi, gdyby​​ nie 6 ​​miesięcy słoty i​ wiatru w okresie​ jesienno-zimowym,​ to​ ​pewnie​ nigdzie by się stąd nie​ ruszali.​

To jedna z tych historii, które opowiadają o szczęśliwym i spełnionym życiu na emigracji. Nie wszystko ułożyło się samo, Ewa świetnie przygotowała się do wyjazdu, miała za sobą liczne podróże do Francji, świetnie znała język i nie obawiała się wyzwań. To, plus pracowitość i wewnętrzna pogoda ducha, stały się dobrą bazą do zaczynania od nowa w obcym kraju. Posłuchajcie, jak przygotować się na zmianę, jak zdobyć się na odwagę, by iść własną drogą i jak radzić sobie w sytuacji, gdy wspaniałe plany trzeba odłożyć na później, bo życie samo niespodziewanie wciska pedał hamulca.

*

Czy zanim wyemigrowałaś z Polski do Francji, bywałaś wcześniej w tym kraju?

Urodziłam się i wychowałam w Gorzowie Wielkopolskim. W drugiej klasie liceum pojechałam na wycieczkę szkolną do Paryża. I ten skradł mi serce i duszę, kiedy tylko postawiłam pierwsze kroki na bruku Placu Zgody.

Pojechałaś z planem czy zupełnie spontanicznie?

Zaraz po maturze wyjechałam do Francji pracować jako au pair. Mieszkałam u fantastycznej rodziny, opiekowałam się czwórką z szóstki dzieci. Zwiedziłam z nimi całą Francję, od normandzkich plaż, przez alzackie winnice, po Lazurowe Wybrzeże. Po roku wróciłam do Polski, żeby zacząć studia, ale podróżniczy bakcyl, który złapałam, podsycał niedającą się ujarzmić ochotę na spakowanie na nowo walizek i udanie się w nieznane. Dziesięć następnych lat wypełnionych było ciągłymi przeprowadzkami – od Bonn, przez Cork, Dublin, na Paryżu skończywszy, gdzie spełniałam się jako szef kuchni. A kiedy w kalendarzu życia pojawiła się magiczna trzydziestka, poczułam, że czas rozpakować kartony z książkami kulinarnymi i sprzętem kuchennym. Wtedy zdecydowałam się na Francję. Chciałam poznać ją od podszewki, żyć życiem z książek Françoise Sagan, studiować historię sztuki na Sorbonie i pić czerwone wino z kryształowych kieliszków.

A więc twoje motywy były zgoła zmysłowe? Żadnej kalkulacji, logiki?

Fascynacja​ ​kuchnią​ ​francuską​ ​i​ ​to,​ ​co​ ​się​ ​z​ ​nią​ ​wiąże,​ ​były​ ​główną​ ​motywacją do​ podjęcia​ decyzji​ ​o​ ​osiedleniu​ ​się​ ​we​ ​Francji​ ​na ​​stałe.​ Przyjeżdżałam​ tutaj​​ ​dosyć​ ​często, ​​ze​ ​względu na ​koligacje​ rodzinne​ i​ za​​ ​każdym ​razem, z​ ​​coraz​ ​to​ mniejszą​ ochotą,​ ​wracałam​ ​do​ ​domu.​ ​I obojętnie, ​w​ ​którym​ kraju​ mieszkałam,​ po​ ​kilku tygodniach zaczynałam tęsknić​ za​ codziennym​ chodzeniem​ ​na​ ​targ​ ​po​ ​lokalne​ ​warzywa​ ​i​ ​owoce,​ ​brakowało ​mi​ ​półek​ ​wypełnionych​ ​serami, owoców ​morza​ czy​ chleba.​ Brakowało​ mi​ tej​ ​niesamowitej​     atmosfery przy​ ​stole,​ ​kiedy​ zasiada się​ do​ niego​ ​po​ to,​ ​żeby ​zjeść śniadanie,​ a​ ​​wstaje, żeby położyć​ się spać.​ ​​Żaden inny ​kraj​ nie​     ma dla​ mnie​ porównywalnej​ ​atmosfery,​ ​​jeżeli​ ​chodzi​ ​o​ ​życie​ dookoła​​ ​stołu.

 

 

 

Jakie były twoje wrażenia zaraz po przyjeździe? Poczułaś, że to gościnny kraj?

Francja​ ​przyjęła​ ​mnie​ ​bardzo​ ​dobrze.​ Być​ ​może​ ​dlatego,​ że władałam​ ​już ​​biegle​ ​językiem francuskim i​ ​przez​ to,​ że​​ ​od​ ​lat​ ​mieszkałam​ ​w​ ​różnych​ ​zakątkach​ ​Europy,​ byłam​​ ​otwarta​ na​ ludzi ​i​ na​ nowe​ ​kontakty.​ Na​ ​kilka tygodni​​ ​przed​ przeprowadzką​​ poznałam​ ​przez​ ​Internet mojego ​przyszłego​ męża,​ dlatego​         ​ przyjeżdżając​ tutaj, nie​ ​czułam​ ​​się​ ​samotna​ ​i​ zdana​​ ​na samą ​siebie. Bardzo​ szybko​ znalazłam​ pracę​ ​i​​ zaczęłam​ żyć​ ​normalnym,​​codziennym życiem. ​Nie​ ​czułam​ ​się​ ​obcokrajowcem.​ ​Czułam​ ​się​ ​obywatelką​ ​świata.

Od kilku lat mieszkasz z rodziną w Normandii. Co was skłoniło do wyjazdu z Paryża?

Od​ ​trzech​ ​lat​ ​mieszkam​ ​z​ ​mężem,​ ​synami,​ ​6-letnim Sachą​ ​i​ ​2-letnim Aidenem,​ ​i​ małym zwierzyńcem​ w​ ​parku​ regionalnym​ ​Vexin,​ ​położonym​ ​na​ ​granicy ​​Normandii ​i​​ ​regionu​ ​paryskiego.​ ​Pierwszy ​​raz poznaliśmy​ ​tę​ ​okolicę​ ​podczas​ ​nieprzewidzianej​ ​wycieczki​ ​przez​ ​okoliczne​ ​wioski,​ ​kiedy zjechaliśmy ​​z​ ​zatłoczonej​ ​autostrady​ wiodącej z​ ​Paryża​ ​do​ ​Normandii, ​​gdzie​ ​zwykle spędzaliśmy ​weekendy. Dodaliśmy​ sobie​ kilkadziesiąt​ ​kilometrów na​ ​liczniku, ale​ ​za​ to​ dane​ ​nam​ było​​ odkryć​​ niesamowity​​ region,​​ położony z​ ​dala​ ​od​ turystycznych​​ ​szlaków. Dlatego,​ kiedy​ zdecydowaliśmy ​się ​na​ ​​opuszczenie​ Paryża,​ było​​ ​dla​ nas​​ ​oczywiste,​ ​że​ ​to tam ​będziemy​ szukać​ naszego​ domu.​ Ale​​ ​tak​ ​naprawdę,​ ​to​ ​on ​znalazł nas.​

Jaki jest wasz nowy dom?

Położony​ ​w ​małej wiosce, ​o​ ​niezbyt​ wysublimowanej​ architekturze,​ ukazał​ nam​​ ​się ​​pewnego​ ​kwietniowego poranka, skąpany​ w​​ kwiecie​ bzu.​ Niesamowity,​ cały​ z​ ​​drewna,​ ​z​ ​dachem​ pokrytym​ roślinnością, ​w​ której ​tańczyły​ pszczoły,​ wygrywające​ hipnotyczne​ ​​nuty. Był​ prawie​ że​ bezczelny ​i​ wyniosły​ w​ ​tej ​​swojej​ odmienności,​​ ​a ​my​ ​postanowiliśmy go​ ujarzmić.​ Ostatnie trzy ​lata​ spędziliśmy​ na​           poznawaniu​ parku Vexin​ ​i​ ​z ​​każdym​ ​dniem odkrywamy​ ​​jego ​​nowy zakątek.​ ​Nie​ ​na​ ​darmo​ ​był​ ​to​ ​region​ uwielbiany​ przez impresjonistów.​ ​Claude​ ​Monet​ ​spędził w ​nim​ większość​       swojego​ życia,​ malując nenufary i​ hodując setki​ odmian​ kwiatów.​   Vincent van​ ​Gogh zakończył​ tutaj​ swój​ ​żywot i​ został​ pochowany​ wraz​ ​ze​ ​swoim​ ​bratem ​​na cmentarzu​ ​w​ ​pobliskiej​ ​wiosce.​ ​Przyroda​ ​zmienia​ ​się​ ​tutaj​ ​z​ ​każdym​ ​dniem,​ ​a​ ​pory​ ​roku nagle ​nabierają​        sensu.​ Mamy​ niesamowity ​​komfort,​ ​mogąc ​​dojechać​ do​​ ​Paryża​ ​w​ ​zaledwie 30 ​minut,​ a​​ i​​ ​nad morze​ nie​ mamy zbyt​ daleko.​ I gdyby​​ nie 6 ​​miesięcy słoty i​ wiatru w okresie​ jesienno-zimowym,​ to​ ​pewnie​ nigdzie byśmy​ się stąd nie​ ruszali.​

 

I jak ci jest z tą zmianą?     

Kiedy​ ​podjęliśmy​ ​decyzję​ ​o​ ​przeprowadzce​ ​do​ ​parku​ ​Vexin, ​nie​       wiedzieliśmy​ jeszcze,​ że​ przyjdzie​ ​nam​ ​zapisywać​ ​białe​ ​kartki​ ​jednej​ ​z​ ​najbardziej​ niesamowitych​ ​przygód ​​naszego życia.​ ​Opuszczając​ ​region ​paryski, zostawiliśmy​ za​ sobą​ większość     ​ ​​kontaktów towarzyskich, ​miejskie​ życie​ i​ ​nieustanny​           pośpiech.​ Niedługo ​po​ ​przeprowadzce​ ​podjęliśmy decyzję, ​że​         ​ odejdę​ z​ ​pracy,​ żeby ​móc​ się​ poświęcić​​ ​wychowaniu naszego​ ​syna​ Saszy oraz​ pisaniu​ ​książki​ ​kucharskiej,​ ​o​ ​której​ ​zawsze​ ​marzyłam.​ ​Niedługo​ ​po ​tym​ dowiedzieliśmy​ się,​ że jestem​ w​ ​ciąży​ z​ ​naszym     ​ drugim​ synem.​ ​​Życie ​samo​ ​nacisnęło​ pedał ​ hamulca.​

Dużo zmian naraz, a co z książką kucharską?

Nie zapomniałam! Oczekując​ ​na przyjście​ na​ świat ​​Aidena, zaczęłam​ poznawać​ park Vexin​ ​od​ podszewki.​ Po​ kilku miesiącach​ zdałam​ sobie​ ​​sprawę,​ ​że​ ​kompletnie​ ​odeszliśmy​ ​od​ industrialnej​ konsumpcji.​ ​Zaopatrujemy​ ​się​ ​w​ ​potrzebne​ ​nam​ ​rzeczy​ ​w​ ​krótkim​ ​obiegu,​ ​u​ ​lokalnych producentów. ​Nawiązaliśmy​ ​znajomości​ ​z​ ​producentami​ warzyw​ ​​i​ ​owoców,​ ​serów, ​olejów, hodowcami ​ krów​ i​ ​owiec.​ Od​ wielu ​miesięcy​ nie​ zrobiliśmy ​zakupów w​ supermarkecie.​ Ale​ te​ kontakty ​to​ nie​ tylko​ sposób​​ ​na​ ​zaoszczędzenie​ ​kilku ​euro.​ To​ przede​ wszystkim​ niesamowita​ ​więź​ ​z​ ​ludźmi,​ ​którzy​ ​mieszkają w​ ​naszym​ regionie.​ Poznajemy​ ich​ rodziny i historie, ​jesteśmy​ świadkami​ sukcesów i​ porażek. ​ Czujemy​​ się częścią​​ społeczności.​ Wszystko​ ​to​ skłoniło​ nas​ ​do​ ​napisania​ ​wspólnej​ książki​ ​kulinarnej,​ okraszonej​ opowieściami​ rodzinnymi, ​portretami​ tych,​ ​którzy​ ​tworzą​ ​naszą ​codzienność.​ W​ ​związku​ ​z ​​tym,​ ​że​ ​mój​ ​mąż jest ​ fotografem,​ powstał​ również​ pomysł​ wystawy portretów rolników,​ producentów,​ ​artystów i ​ sprzedawców,​ ​z​ ​którymi​ ​współpracujemy. ​​Oba projekty​ ujrzą​ światło​ dzienne​ w ​​tym samym​ czasie. ​Prowadzimy​ pierwsze​ rozmowy​ z​ ​merostwami​​ okolicznych​ miasteczek,​ żeby​ przedstawić​ ​projekt​ ​w​ lokalnych​ szkołach ​​i​ ​edukować​ ​dzieci​ ​i​ młodzież​​ ​o ​​naturalnym bogactwie ​regionu,​ w​ ​którym​ żyjemy.

Wspaniały projekt, trzymam kciuki. Opowiedz, jak wyglądały twoje zawodowe początki. 

Po​ ​kilku​ ​latach​ ​pracy​ ​w​ ​biurze​ ​zdecydowałam​ ​się​ ​na​ ​wyjście​ ​ze​ ​strefy​ ​komfortu​ ​pracownika​ ​i poświęcenie​ ​się​ ​swoim​ pasjom.​          ​ Finansowo​ była​ to​ decyzja​ dosyć​ ​ciężka,​ jednakże​ w ten sposób otworzyłam​ ​sobie​ ​drzwi​ ​do​ wielu​  ​fascynujących​ projektów.​ ​​Jednym​ ​z​ ​nich​ ​było ​​stworzenie Vadim​ ​et​ ​Josephine,​ ​marki​ lnianych ​ubrań​ ​​dla dzieci.​ ​Zawsze​ ​fascynowała​ ​mnie francuska​ moda, ​wyczucie​ stylu​ i​ jakość​ kupowanych ​ubrań. ​Francuzi​ ​​ubierają​ ​się​ ​skromnie,​ ale​ ich​ ​styl jest​ ​zawsze​ nienaganny.​ Francuscy​ ​rodzice​ są​ ​bardzo przyzwyczajeni​ do​ tutejszych​ marek – Petit​ Bateau,​ Jacadi,​​ ​Cyrillus ​czy​ ​Tartine​ au​​ ​Chocolat ​​i​ ​często​ ​te​ ​ubrania​ służą​ kilku​ pokoleniom.​ Kiedy​ patrzę​ na​ ​zdjęcia ​z​ ​dzieciństwa​ mojego​ męża,​ odnajduję wiele​ podobieństw​ w​​ tym,​ jak​ ubieramy​ nasze ​własne​ ​dzieci.​ I​ ​ten​ aspekt​ ​vintage​ ​miał​ bezpośredni​ wpływ ​na​ moją​ ​kolekcję,​ której​ ​ubranka ​mogą​ towarzyszyć​ dziecku w​ ​życiu​ codziennym,​ ale​ też przy​ ​okazji​ świąt.​ Są uniwersalne​ ​​i ​wykonane​ z ​najlepszej​ jakości​ francuskiego​ ​lnu. ​Każdy model​ ​powstaje​ ​w​ ​kilku​ ​egzemplarzach,​ ​a ​każdy​ ​egzemplarz​​ jest​ właściwie​ ​unikatowy. Rysuję​ ​i ​szyję​ jedną​ kolekcję​ na rok.​ Nie​ ​odczuwam​​ ​presji ​​środowiska​ ​mody,​ ​po​ ​prostu​ ​robię to, ​co​ sprawia​ mi​ przyjemność.​ Współpracuję ​z ​moim​ ​mężem,​​ ​który​ ​ma​ ​świetne​ wyczucie​ stylu i​ ​zajmuje​ się​ całą wizualną oprawą marki.

 

Ufam, że nie porzuciłaś kulinariów na dobre…

Ależ nie. Pracuję​ obecnie​ nad​ kulinarnym​ projektem​ o​ ​nazwie      ​  ​aCOOKu. Będzie​ to​ ​połączenie magazynu ​kulinarnego,​ video-książki​ kucharskiej​ oraz​ przewodnika po​ restauracjach z​ całego​ ​świata.​ ​Jest​ ​on​ ​skierowany​ ​do​ ​miłośników​ ​jedzenia,​ którzy​ chcą​  ​ odkrywać​ nowe smaki ​i​ ​aromaty​ z​ ​całego​ świata oraz eksperymentować w​ kuchni.​ Do​ współpracy​ zaprosiłam ​polskie​ ​blogerki,​ ​które ​na​ stałe​ ​mieszkają​ poza​ Polską​ ​i​ ​są​ ​ekspertkami​ ​w swojej ​lokalnej​ kuchni.​ Będzie​ to​ najbardziej​ międzynarodowy   periodyk kulinarny​ na​ polskim​ ​rynku.

Domyślam się, że przy tylu aktywnościach musisz mieć pewne wsparcie ze strony żłobków, przedszkoli i szkoły. Jak one funkcjonują w waszym regionie?

Francja​ ​ma​ ​dosyć​ ​konserwatywne​ ​podejście,​ ​jeżeli​ ​chodzi​ ​o​ ​opiekę​ ​nad​ ​dziećmi. Przedszkole, ​które​ zaczyna​ się​ w​ ​wieku​ trzech​           ​ ​lat i trwa 3 lata, jest​​ bezpłatne​​ i​ ​wchodzi​ w​ ​skład systemu​ edukacji. ​Żłobek​​ to​ trochę​ inna​ sprawa.​ Na​ wsi​ ​nie ma zbyt​ ​wielu​ ​struktur ​pozwalających​ ​​na znalezienie ​opieki​ nad​ małym​ dzieckiem.​ Na​  ​szczęście ​​istnieje instytucja​ opiekunki​ ​do dziecka, ​tzw.​ assistante​ maternelle,​ która​ ​może​ ​być​ ​zatrudniona​ przez kilka​ rodzin,​ ​co​ pozwala​ ​na​ ​zmniejszenie​ ​kosztów​ ​opieki. Nasz młodszy syn Aiden ma 2 lata i do przyszłego roku zostaje ze mną w domu. Bardzo chciałam spędzić z nim te chwile dzieciństwa, które tak szybko przemija. Zajmowanie się takim małym dzieckiem 24/7 uczy cierpliwości i organizacji, gdyż bycie mamą to tylko jeden z aspektów mojego życia.

No dobrze, a co ze starszakami? Jak wygląda zwyczajny dzień w szkole Sachy?

We Francji dzieci w wieku 6 lat idą do zerówki CP, która jest już obowiązkowa. Tydzień szkolny trwa 4 dni: poniedziałek, wtorek, czwartek i piątek. Lekcje zaczynają się ok. 8:30 i trwają do 11:30. Następnie jest przerwa na obiad, który dzieci mogą spożywać w szkole, na stołówce lub w domu, jeżeli mieszkają blisko. Lekcje popołudniowe zaczynają się o 13.30, a kończą o 16.30. Niektóre prywatne placówki edukacyjne proponują też lekcje w sobotnie poranki.

A więc środy Sacha ma wolne?

Tak, środy są wolne od szkoły i właśnie tego dnia dzieci mają większość zajęć pozalekcyjnych. U dziewczynek popularny jest taniec, chłopcy często grają w piłkę nożną. Jako że nasza rodzina jest zakochana w sportach wodnych, Sacha uczęszcza do szkoły nawigacji w soboty rano, w środy ma basen i piłkę nożną. Mały Aiden na razie kopie piłkę na boisku, podczas treningu brata.

Francuskie​ ​prawo​ ​pozwala​ ​rodzinom​ ​tak​ ​zaaranżować swój ​ tydzień​ ​pracy,​ że​ często​ jeden​ z rodziców​ zostaje​​ ​w ​domu, ​aby móc ​zajmować się​ dziećmi.​ ​Jest​ ​to​ ​praktyka​ ​stosowana​ ​od​ ​dziesięcioleci​ ​i​ ​wpisała​ się​ na​ ​dobre​ ​w​ ​socjologiczny profil ​francuskiego​ społeczeństwa.​

Jak​ ​zmieniło​ ​się​ ​twoje​ ​życie odkąd jesteś mamą?​ 

Bycie​ ​mamą​ ​dwóch​ ​chłopców​ ​to​ ​niesamowicie​ ​inspirujące​ ​doświadczenie.​ ​Traktujemy​ ​nasze dzieci​ ​jako​ ​niezależnie​ ​myślące​ ​jednostki.​ ​Naszym​ ​zadaniem,​ ​jako​ ​rodziców, ​jest​ towarzyszenie​ ​im​ ​w​ ​drodze, ​jaką​ obiorą​ ​​w ​życiu,​ a​ ​nie​ ​​wybranie im​ ścieżki,​ którą​ pójdą.​ Dlatego​ ​robimy​ ​wszystko,​ żeby​ mogli​ rozwijać​ ​swoje​ ​pasje. Sacha​ ​i​ ​Aiden​ uczestniczą​ ​we wszystkich naszych​ projektach, uczą​ się​ razem​ z​ ​​nami. Chłopcy uwielbiają​ nasze​ wspólne​ wypady ​na​    ​ okoliczne​ farmy,​ chętnie​ ​spędzają czas​ w ​kuchni,​ ​​ale też potrafią       zająć ​się ​sobą, bawiąc​ ​się​ ​jak​ ​inne​ ​dzieci​ ​–​ ​samochodami​ ​lub ​Lego.​  ​ ​Próbujemy im​ przekazać,​ że​ nie​ liczba​ rzeczy, ​które​ posiadają​, jest ważna,​ ale​ ​ich jakość​ i​ ​to, jak​ będą ​ich​ używać.​ Dlatego nasz​ ​​dom jest ​wypełniony​ przedmiotami,​ ​które​ ​mają​ ​już ​​swoją ​​historię,​ ​przeszły​ ​przez​ niejedne​ dziecięce ​rączki.​ ​Dużo​ inwestujemy​            ​ ​w​ ​książki i​ ​przybory​ artystyczne.​ Robimy​ wiele​ ​rzeczy razem, ​ dlatego​ chłopcy​ nie​ uczestniczą​ w ​​wielu pozaszkolnych​​ ​zajęciach. Bardzo​ ważne​ jest​ dla ​nas​ przekazanie​ im​ pozytywnych​         wartości, szacunku​ do drugiego​ człowieka​ i​ savoir-vivre,​ ​który​ ​wychodzi​ ​poza​ ​ramy​ ​tego,​ ​z ​której​​ ​strony​ ​talerzyka​ ​położyć​ ​widelec​ ​do hors-d’œuvres.

 

 

Jak podzieliliście się z mężem codziennymi obowiązkami?

Nie ​przyszło​​ ​nam​ to ​łatwo.​ ​Dopiero ​​niedawno wypracowaliśmy ​ sobie​ system​ podziału​ ról.​ Kiedy​ ja​ potrzebuję ​spokoju do​       ​ szycia​ lub​ pisania,​ Erwan​ zajmuje​ się​ chłopcami.​ ​To, ​że pracuję​       w​ ​domu, ​​nie ​znaczy,​ że​​ nie​​ ​mogę spełniać się​ zawodowo​ lub​     ​ towarzysko.​ Nasz​ ​związek​ ​osiągnął​ ​status partnerskiego​ po​ ​kilku​ latach​ ​ścierania​ ​się​ ​mocnych​ ​charakterów.

Jak odpoczywasz? 

Nie​ ​potrzebuję​ ​wiele​ ​do​ ​zregenerowania​ ​sił​ ​po​ ​intensywnym​ ​dniu.​ ​Czerpię ​energię​ ​z​ ​mojej codzienności, ​rodzinnego​ życia.​ ​A​ ​najlepiej​ odpoczywam​ ​nad ​talerzem świeżych​ ostryg​ ​z Cancale ​i​ ​​kieliszkiem​ ​białego​ ​wytrawnego​ wina​​ chablis,​​ ​spożywanych​ ​w​ ​otoczeniu najbliższych​ ​mi​ ​osób.​ ​Serdecznie​ ​zapraszam​ ​do​ ​śledzenia​ ​naszego​ ​profilu​ ​na Instagramie, ​na​ którym​ ​na ​​bieżąco dokumentujemy​ ​nasze​ ​wiejskie życie.

​Czy myślisz czasem o powrocie do Polski?

Wyjechałam​ ​z​ ​Polski,​ ​żeby​ ​poznać​ ​kawałek​ ​świata​ ​i​ ​po​ ​latach ​ podróżowania​ znalazłam​ swoje​ ​miejsce​ ​na​ ​ziemi.​ ​I​ ​o​ ​ile​ ​tęsknię​ ​za​ ​rodziną​ i​ ​przyjaciółmi,​ ​którzy​ ​zostali​ ​w​ ​Polsce,​ ​to jednak moja​        ​ codzienność​ ​sprawia,​ że​ jestem szczęśliwa.​ Staram​​ ​się     ​ odwiedzać​ Polskę​ raz​ w roku,​ jednak​ najlepiej​ czuję​ ​​się ​u​ siebie ​na​ wsi​ ​​i ​wolę,​ kiedy​ ​to​ my gościmy​ ​w​​ naszym​ ogrodzie, dookoła​     ​ pięknie​ zastawionego​ stołu.​

Nie​ ​wiem dokąd​ ​zaprowadzą nas​ nasze​ projekty.​ Chciałabym,​ ​​żeby nasze​ dzieci poznawały​ świat​ ​razem​ ​z​ ​nami.​ ​Polskę ​noszę​​ ​w​ ​sercu​ ​i​ staram​ ​​się ​przekazać​ jej​ kawałek​ moim​ synom.​ Kto ​wie,​ może​ ​kiedyś​ postawimy​ walizki​ ​nad​ ​​polskim​ ​morzem.​ ​Przyszłość ​​pokaże…

​Trzymam kciuki za powodzenie waszych projektów i dziękuję za rozmowę.

*

Rozmawiała: Dominika Janik

 

 

Powiązane