W drodze. To nie tylko tytuł książki, ale też motto wrześniowej eskapady Ewy Przedpełskiej – przez Bałkany do Stambułu. Gdy jedni przeżywali wrześniowe debiuty szkolne, Ewa stresowała się, czy pomysł roadtripu rodziny w 26 dni ma sens. Jej kadry chyba same mówią za siebie.
Tym razem ekipa zniknęła z radarów Instagrama, zwolniła tempo, odcięła się od kuszącej wizji, by informować wszystkich na bieżąco „jak tu jest pięknie”. Detoks od telefonów, sztywnych grafików. Koncentracja na sobie i na drodze. Wyobrażam sobie, że ilość widoków, bodźców, zachwytów, a może i trudów trasy to podróżnicza mikstura, którą trzeba sobie serwować z umiarem, we własnym tempie. Ja cierpliwie czekałam na relację z trasy Warszawa-Stambuł, a dziś – gdy rozmawiamy o wyjeździe – już wiem, że Bałkany dołączę do mojej listy wyjazdowych marzeń. Ewa, oddaję ci głos.
*
DOKĄD
Skorzystaliśmy z ostatniego września przed rozpoczęciem szkoły, żeby uciec na dłuższy roadtrip po Europie zaraz po sezonie. Daliśmy sobie 26 dni na to, by dojechać do Stambułu i z powrotem. Po drodze do celu niespiesznie odkrywaliśmy Transylwanię i posiedzieliśmy tyłkiem w piasku na bułgarskim wybrzeżu, a wracając, odwiedziliśmy miasto znane nam do tej pory tylko jako pole w Monopoly (kto zgadnie, które?), grecką wyspę i mieszkanie w Belgradzie rodem z czasów Jugosławii. Ostatecznie kręciliśmy się głównie po Półwyspie Bałkańskim, a na naszej trasie znalazły się: Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Turcja, Grecja, Macedonia i Serbia.
*
TRANSPORT
Całą drogę zrobiliśmy naszym ukochanym Saabem, kombiakiem, który o dziwo nie zrobił nam po drodze żadnego numeru, mimo że łącznie na liczniku stuknęło nam jakieś 5 300 km. Na podróż samochodem zdecydowaliśmy się właściwie głównie ze względu na Hanię – kiedy planowaliśmy wakacje, była w takim cudownym i szalonym okresie, kiedy już zaznała niezależności, nauczyła się szybko biegać, ale jeszcze nie do końca rozumiała zasady świata dorosłych i długi lot samolotem trochę nam się jawił jako zbędne wyzwanie. Samochód daje nam tę swobodę, że zawsze i wszędzie możemy się zatrzymać, i w łatwy sposób pozwala nam dotrzeć w wyjątkowe miejsca.
Naszą podróż podzieliliśmy na 3 etapy, których głównymi punktami były: Rumunia, Stambuł i Grecja. Staraliśmy się tak rozłożyć siły, żeby był czas i na zwiedzanie, i na bezwstydne lenistwo. Trasa rzeczywiście nie była przypadkowa – myślę, że przy podróży z maluchami to klucz do sukcesu. Modyfikowaliśmy ją trochę w drodze, ale nie moglibyśmy tego robić, gdyby nie założony wcześniej margines błędu (czyt. jeśli usłyszelibyśmy nagle: „dalej nie jadę”) i przeczytane przed wyjazdem przewodniki. Spędziłam dużo godzin z Google Maps, studiując to, którymi drogami chcemy tylko śmignąć, a na które chcemy zostawić sobie więcej czasu. Rozpiska była na początku bardzo łagodna – tylko na kilka dni mieliśmy zaplanowane więcej niż 4-5 godzin drogi (bardzo polecam zresztą operowanie godzinami, a nie kilometrami przy planowaniu roadtripa). W trakcie okazało się jednak, że jedzie się i nam i maluchom na tyle bezproblemowo, że usunęliśmy bodajże 4 „międzylądowania”.
*
POGODA NA MIEJSCU
Pogodę na zwiedzanie mieliśmy idealną, przez większość dni ok. 20-27 stopni i słońce. Było na tyle ciepło, żeby bez stresu kąpać się w morzu, a jednocześnie nie byliśmy wykończeni po całodniowym zwiedzaniu miasta. Wieczory i poranki bywały już chłodniejsze, więc mieliśmy też ze sobą kurtki, po jednym swetrze i cieplejsze buty na chodzenie po górach, kiedy po prostu ubieraliśmy się na cebulkę. Nosy zmarzły nam właściwie tylko na najwyższym punkcie Transalpiny, gdzie było ok. 11 stopni.
*
MIESZKANIE
Mieszkaliśmy łącznie w kilkunastu miejscach – były to i pokoje w rodzinnych domach, i przeróżne apartamenty, ale wszystko cenowo bardzo przystępne, z czego jestem superdumna. Tutaj bardzo pomógł fakt, że byliśmy rzeczywiście po sezonie, bo udało nam się znaleźć świetne miejsca w naprawdę niskiej cenie. Tak żeby nakreślić zakres cenowy – nasz rekord to 59 zł za 4 osoby w rumuńskiej wioseczce, a najdroższa noc to 300 zł za Airbnb w Stambule. Każdy, kto mnie zna wie, że potrafię zarwać noc, siedząc na Airbnb i Bookingu, przy czym pierwsze dni i nocleg w Stambule zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce, a resztę wybieraliśmy na bieżąco lub rezerwowaliśmy w opcji darmowego anulowania. Na tym zależało nam szczególnie dlatego, że chcieliśmy mieć możliwość zmieniać trasę i miejscowości, w których nocujemy w trakcie.
*
TOP ZACHWYTÓW
Transalpina – biegnąca równolegle do osławionej przez Top Gear Drogi Transfogarskiej najwyższa trasa kołowa Rumunii, przecinająca główny grzbiet gór Parang. Nieziemska, kosmiczna, przepiękna i wbijająca w fotel. Dawno nic mnie tak nie zachwyciło. Droga, którą wspinasz się serpentynami, za oknem mijając lasy i omijając kozy, po to żeby nagle wjechać na Połoninę Bieszczadzką skrzyżowaną z Alpami. Nie wiem, czy na wszystkich robi takie wrażenie – u nas na pewno emocje podkręcił też fakt, że Adamowi pomieszały się strefy czasowe i tym sposobem najpiękniejsze fragmenty trasy widzieliśmy w cudownym zachodzącym słońcu, a potem… przy świetle księżyca. Serpentyny Transalpiny nocą są tylko dla ludzi o mocnych nerwach.
Pączki w czekoladzie, chałwa i feta z miodem – to ta część świata, gdzie bez problemu, do każdego posiłku możesz zamówić szopską sałatkę lub inne jej wariacje, natomiast mnie osobiście w tej podróży najbardziej zachwyciły słodkości – pączki na targu w Stambule utopione w czekoladzie i grillowana feta z miodem i sezamem w Salonikach. Najsmaczniej było najprawdopodobniej w Grecji, chociaż obawiam się, że przez najbliższe pół roku nie będę w stanie spojrzeć na mięso z grilla. Stambuł sam w sobie to gratka dla każdego zapalonego poszukiwacza dobrej kuchni. Rumunia zaskoczyła nas najlepszymi lodami zjedzonymi w okrzykniętym przez Lonely Planet „najprawdopodobniej najbrzydszym mieście Rumunii” Satu Mare, a jedyne rozczarowanie czekało nas w Budapeszcie, kiedy knajpa, do której się wybieraliśmy, okazała się zamknięta, więc schowaliśmy się przed wiatrem w sąsiedniej, kompletnie przypadkowej. Zjedliśmy też burek na tysiąc sposobów, figi prosto z drzewa i świeże pistacje. Najlepiej nakarmiona była chyba jednak Hania, która z prawie każdego sklepu, stoiska na targu, a nawet cerkwi wychodziła z darmowym jedzeniem lub zabawkami – mieszkańcy Bałkanów uwielbiają dzieci – a jak się okazuje, szczególnie te, które bez krępacji zaczepiają nieznajomych. (śmiech)
Sighisoara – znowu Rumunia. Sighisoara dostaje moje osobiste wyróżnienie za najbardziej malowniczą i uroczą miejscowość w Siedmiogrodzie. To jedna z najlepiej zachowanych na świecie średniowiecznych starówek z tęczowymi uliczkami, przemiłymi mieszkańcami i domem, w którym podobno urodził się Wład Palownik, znany też jako Drakula. Malutkie miasteczko zatrzymane w czasie, idealne na jeden dzień błądzenia po uliczkach i zabawę w rycerzy.
Thassos po sezonie – nie wiedziałam nic o tej wyspie zanim tam nie pojechaliśmy – planowaliśmy że to będzie miejsce na kompletny reset, dłubanie patykiem w piachu i picie drinka na plaży w południe. I rzeczywiście to wyspa idealna na leniuchowanie – mnóstwo piaszczystych plaż, do których można na spokojnie dojść piechotą z niedrogich pensjonatów i hotelików, piękna zieleń i przeźroczysta woda. Nie spodziewaliśmy się jednak tak pięknych widoków w centrum wyspy. Kiedy złapał nas jeden pochmurny dzień postanowiliśmy ruszyć wgłąb wyspy do Kastro i Theologos – tam w oczy uderzyła nas prawdziwa Grecja – białe domki, brukowane uliczki, niebieskie okiennice, a przy tym pyszne jedzenie, kozy skaczące po poboczu i dosłownie garstka turystów.
*
5 TOP RAD
1. Google Maps – na Bałkanach nie zawsze łatwo złapać wifi, a dane komórkowe poza UE są bardzo drogie, nam świetnie sprawdziło się pobieranie map offline na telefon – zróbcie to przed wyjazdem i będziecie mieli z głowy! Jeśli planujecie mieszkanie na starówce w Stambule, poproście waszego hosta, żeby napisał wam wskazówki z nazwami ulic, bo Google Maps kompletnie tego nie ogarnia – my w pewnym momencie jechaliśmy przez wielki plac torami tramwajowymi (lokalna policja trochę się z nas pośmiała i wskazała nam poprawną drogę).
2. Storytel – to nie jest wpis sponsorowany, ale wyjazd Tymka zdecydowanie sponsorował wykupiony za 99 gr na miesiąc Storytel – podróżowaliśmy głównie w trakcie drzemek Hani, a Tymka trzeba było namawiać, żeby wysiadł z samochodu, bo tak bardzo wciągał się w audiobooki. My akurat mamy dziwny (ale jak, widać czasem przydatny) gadżet w foteliku samochodowym, jakim są głośniki w zagłówku, więc tym sposobem każdy słuchał sobie tego, na co miał ochotę.
3. Drobne zabawki do samochodu – tutaj sprawdzają się klasyki: naklejki, plus-plusy, łamigłówki, ale mimo że przejechaliśmy tyle kilometrów, to szczerze mówiąc – nie wyciągaliśmy tych rzeczy zbyt dużo. Hania bawiła się głównie opakowaniem plasterków z apteki, którymi leczyła całą rodzinę, siebie i fotel pasażera.
4. Termin wakacji – już kilka razy wspominałam o tym powyżej, ale jeśli tylko macie taką możliwość, wybierzcie na swoje wakacje termin zaraz po sezonie – wrzesień w Europie jest cudowny, a prawie wszędzie, gdzie byliśmy, plaże świeciły pustkami, ulice nie płynęły rzeką turystów i udało nam się zaoszczędzić sporo pieniędzy.
5. Wyłączcie telefony – nie trzeba topić ich w morzu w romantycznej scenerii, ale warto. Ze swojego doświadczenia – człowieka, który pracuje mocno online i bardzo mocno jest tym zmęczony – obiecuję: jeśli spróbujecie, będziecie sobie wdzięczni. Ja wyjechałam w tę podróż po bardzo ciężkim roku, w kompletnej rozsypce i te 26 dni, kiedy pozwoliłam sobie być naprawdę offline, sprawiły, że po raz pierwszy od dawna, dzień po dniu i w każdej minucie, czułam się w pełni „obecna”. Dużo fajniej się zwiedzało przed powstaniem Instagrama!
*
CZEGO SIĘ NAUCZYLIŚMY
Tyle i aż tyle: że warto czasem odpuścić.
*
CO WARTO SPAKOWAĆ / CO SIĘ SPRAWDZIŁO
Dzieci! Do tego aparat, otwartą głowę, czapki, krem z filtrem, trochę euro i wygodne buty. Z praktycznych rzeczy warto sprawdzić przed wyjazdem wszystkie kwestie wiz, zielonych kart, winiet na autostrady i ubezpieczenia – przekraczając tyle granic, trzeba wziąć pod uwagę to, że różne kraje mają różne wymagania.
A co się przydało?
Nosidło Tula – jak zawsze. Dzięki niej (i krzepie Adama) robiliśmy po 12 kilometrów piechotą po Stambule, przeszliśmy dzielnicę żydowską w Budapeszcie i wspięliśmy się na kilka średniowiecznych wież w Transylwanii.
Plecaki: Kanken i Lefrik – bez wygodnego plecaka ani rusz. Mieściły się w nich bluzy na wieczór, wodę, owoce, kolorowanki, aparat i kamienie z plaży.
Zabawki Rybki Lilliputiens do wody! – lekkie, łatwe do spakowania, a dziecko zajęte przez godzinę wędkowaniem!
Buty Mrugała – jako że lawirowaliśmy w te wakacje pomiędzy latem a jesienią – szczególnie im bliżej północy lub wyżej w góry to nie wystarczyły nam sandały, a Mrugałki sprawdzają się wszędzie.
Pieczątki stempelki Janod – pieczątki to superpomysł do dziecięcego albumu lub do pomocy przy tworzeniu rysunków z wakacji. Dla starszaka superzajmujące też w samochodzie – maluchowi raczej warto towarzyszyć!
Gra Zbijanie Puszek Las Janod– puszki zajmowały dzieci podczas postojów, to klasyk, do zabawy na każdym skrawku trawnika, parku, czy plaży.
Torebka listonoszka Lassig – lekka i wygodna, idealna na skarby podróżniczki. Nawet nie sądziłam, że można do niej tyle zmieścić….
*
Zazdroszczę Ewie nie tylko trasy i podróżniczych wrażeń. Zazdroszczę jej zanurzenia się w tryb offline, to wcale nie takie oczywiste. A przecież sama pamiętam moje wyjazdy z czasów, gdy nie tylko nie było Instagrama, ale nawet komórek. Pozostały nieliczne ostre zdjęcia na kliszy i wyblakłe pocztówki. Wspomnienia na szczęście nie bledną.