W Polsce z roku na rok rodzi się coraz mniej dzieci. Polki nie chcą zachodzić w ciążę i boją się porodu. Na polskich oddziałach położniczych wciąż wiele kobiet doświadcza różnych form przemocy, a poród uważa za traumatyczne doświadczenie. O sytuacji na polskich porodówkach i o tym, że czas na zmiany, rozmawiamy z dr. Maciejem W. Sochą, ginekologiem-onkologiem, położnikiem i perinatologiem.
„Polki uważają, że nasz kraj nie jest dobrym miejscem do bycia w ciąży ani rodzenia dzieci. I trudno się temu dziwić” – mówi dr Maciej Socha, ordynator Oddziału Położniczo-Ginekologicznego Szpitala św. Wojciecha na gdańskiej Zaspie i kierownik Katedry Perinatologii, Ginekologii i Ginekologii Onkologicznej UMK CM, znany na Instagramie jako @nagi_ginekolog, który swoją determinacją i wiedzą zmienia polskie porodówki, wprowadzając porody na światowy poziom. Nam opowiada o tym, że warto afirmować dobre porody, edukować się i przekazywać rodzącym uczciwe i aktualne dane medyczne. Jak sam przyznaje: „Mamy jeszcze dużo pracy do wykonania”. Ta rozmowa szokuje, i choć jest długa, to warto ją przeczytać. Ilustrują ją zdjęcia porodowe, które zwyciężyły w Birth Photography Image Competition 2022.
Według danych GUS w ubiegłym roku w Polsce urodziło się zaledwie 305 tysięcy dzieci. To najniższy wynik od czasów II wojny światowej. Z kolei badanie przeprowadzone ostatnio przez CBOS jasno pokazuje, że większość Polek w wieku 18–45 lat (aż 68%) w ogóle nie planuje mieć dzieci. Te dane są niepokojące i oddają nastroje panujące wśród polskich kobiet. Ty na co dzień pracujesz z kobietami – w gabinecie ginekologicznym, na oddziale szpitalnym – jak myślisz, z czego to może wynikać?
Na to się składa wiele czynników. Po pierwsze – co jest dość banalnym wytłumaczeniem – tak, a nie inaczej działa po prostu demografia. Na nią oczywiście wpływają różne czynniki, między innymi związane ze wzrostem poziomu wykształcenia i aspiracji życiowych, a także względy ekonomiczne. Dzięki postępowi społecznemu i naszej świadomości to my decydujemy o tym, ile chcemy mieć dzieci, kiedy je urodzić i w jakich warunkach je wychowywać. Mimo że brakuje systemowej edukacji seksualnej w Polsce, to ludzie wiedzą, że nie muszą pozostawiać swojej dzietności decyzji natury. Czują też, że wsparcie ekonomiczne państwa jest niewystarczające do ich oczekiwań.
Po drugie, tym, co dodatkowo wpływa na takie decyzje Polek i co sam obserwuję wśród moich pacjentek, są zmiany polityczne. Jesteśmy obecnie w specyficznym momencie. Stoimy jeszcze w takim symbolicznym rozkroku pomiędzy starym i nowym porządkiem położniczym, który tworzy się na naszych oczach.
My, faceci, możemy kupić sobie tabletkę na wzwód, która może mieć wiele niepożądanych działań, za to kobietom zakazuje się stosowania antykoncepcji postkoitalnej (awaryjnej), a założenie wkładki wewnątrzmacicznej na NFZ jest prawie niemożliwe. To jest jakieś dno!
Kolejna sprawa pozostawiająca wiele do życzenia to stan porodówek oraz sposób sprawowania opieki nad rodzącymi. Polskie publiczne porodówki niestety wyglądają, jak wyglądają. Mnóstwo oddziałów w ogóle nie oferuje znieczulenia zewnątrzoponowego i porodów wertykalnych, wręcz promuje poród operacyjny przez cięcie cesarskie, a nie poród drogami natury, nadal na wielu z nich rutynowo nacina się krocze, mimo że powszechnie uznawane jest to za okaleczanie kobiet. Przemocowe i manipulacyjne informowanie pacjentek o rzekomych wskazaniach do nacięcia krocza lub wykonywanie nacięcia bez ich zgody to coś, co mnie jako lekarza i nauczyciela akademickiego przeraża.
W dzisiejszych czasach Polki uważają, że nasz kraj nie jest dobrym miejscem do bycia w ciąży i rodzenia dzieci. I trudno się temu dziwić. Ja głęboko rozumiem, skąd wziął się ten strach przed porodem pochwowym.
To, o czym mówisz, potwierdzają dane Fundacji Rodzić po Ludzku, która prowadzi monitoring opieki okołoporodowej w Polsce. Według tych danych 54% kobiet doświadcza nadużyć lub przemocy w szpitalu, 51% ma nacinane krocze podczas porodu – co trzecia bez zapytania o zgodę, 18% uważa, że poród to traumatyczne lub negatywne doświadczenie.
Strach to uczucie, które szczególnie często towarzyszy rodzącym. Polki boją się porodu. Boją się, ponieważ nikt im nie wytłumaczył, co będzie działo się z ich ciałem, nikt im nie powiedział, że mogą dostać znieczulenie, jeść i pić, ruszać się i rodzić w dowolnej pozycji ani że może im towarzyszyć najbliższa osoba. Kobiety boją się też tego, że będą przemocowo potraktowane przez personel medyczny i że ktoś je będzie negatywnie oceniał. Gdyby zrobić sondę uliczną i losowo zapytać ludzi, z czym kojarzy im się poród, to pierwszą odpowiedzią, jaką usłyszymy, będzie „straszny ból”.
To złe doświadczenie porodowe wiąże się więc raczej z tym, o czym powiedziałem wcześniej, czyli przestarzałymi, przemocowymi praktykami położniczymi, brakiem wsparcia dla rodzącej i jej edukacji, brakiem aktualnej wiedzy i umiejętności wśród personelu medycznego, brakiem dostępu do znieczulenia – a nie z porodem jako takim, który jest jednym z najważniejszych zdarzeń w naszym życiu. W miażdżącej przewadze najpiękniejszych!
Niestety, standard organizacyjny opieki okołoporodowej, uaktualniony w 2018 roku, powinien obowiązywać we wszystkich placówkach położniczych w Polsce, ale jest wdrażany bardzo powoli, a często w ogóle nieprzestrzegany. Dlatego my – lekarze i położne, ale także pacjentki – mamy jeszcze dużo pracy do wykonania. Afirmowanie piękna porodu i edukowanie się, by móc przekazać rodzącym uczciwe i aktualne dane medyczne, to właściwy kierunek.
Ty wykonujesz tę pracę „u podstaw” już od wielu lat, kierując Oddziałem Położniczo-Ginekologicznym Szpitala św. Wojciecha na gdańskiej Zaspie. Pod wieloma względami jesteście najlepszą porodówką w Polsce. Powiedz, co was wyróżnia na tle kraju.
Jako oddział trzeciego stopnia referencyjności perinatalnej – czyli ten najbardziej wyspecjalizowany – mamy najniższy w Polsce odsetek cięć cesarskich, najniższy odsetek nacięć krocza, a jednocześnie zmniejszyliśmy do jednego z najniższych odsetek urazowości krocza. Wykonujemy również z niesamowitą skutecznością obroty zewnętrzne, czyli zabieg polegający na obróceniu dziecka znajdującego się w brzuchu mamy w innym położeniu niż główkowe, tak aby umożliwić kobiecie poród naturalny. Właściwie każdej z pacjentek, która się do takiego zabiegu kwalifikuje, proponujemy tę możliwość i ogromna większość chętnie z niej korzysta. Dzięki temu unikamy zakończenia ciąży poprzez cięcie cesarskie. Zależy nam na tym dlatego, że każda operacja, w tym cięcie, niesie ze sobą ryzyko powikłań, które mają znaczenie dla zdrowia i życia pacjentki oraz przebiegu jej kolejnych ciąż, a także dla zdrowia dziecka. Jeżeli można tego uniknąć, uważam, że spoczywa na nas powinność spróbowania.
To są – wydaje mi się – te najważniejsze wyróżniki. Oczywiście pracujemy nad tym, by było jeszcze lepiej, bo cały czas jest u nas sporo do zrobienia i wciąż nie jest idealnie, ale w sensie jakościowym – i mówię to z pełną stanowczością – my nie krzywdzimy kobiet.
Niestety na wielu oddziałach położniczych w Polsce to krzywdzenie przybiera różną formę i rozgrywa się na kilku poziomach. Weźmy na przykład rutynowe nacinanie krocza, które jest zwykłym okaleczaniem kobiet. Pomimo najnowszej wiedzy, zaleceń WHO i standardów opieki okołoporodowej w Polsce robi się to nagminnie! Około 50% (a w niektórych szpitalach nawet 70–80%) pacjentek rodzących drogami natury ma nacinane krocze. Dlaczego?!
Polska pod tym względem na tle Europy jest jakimś fenomenem. Ewenementem jest też przekonanie lekarzy i położnych, że musimy nacinać krocze! Kiedy kilkanaście lat temu zaczynałem pracę, prawie każda pacjentka miała nacięte krocze, a jak nie miała, to było to dziwne. Krążyły też takie opowieści, że jeśli kobieta niechcący urodziła bez nacięcia krocza, to w niektórych klinikach już po porodzie szybko je nacinano, żeby szef się nie denerwował. To był taki czas, kiedy myśleliśmy, że wiemy lepiej niż matka natura. Jednak otrząsnęliśmy się z tego i badania naukowe oraz doświadczenia kliniczne – ze wsparciem wielu lat obserwacji rodzących – pozwoliły nam zweryfikować tę wiedzę. Niestety, nawet pomimo deklaracji niektórych lekarzy, że wiedzą, to inaczej czują i działają, krzywdząc rodzące.
Straszne.
Myślę, że to wynika zwyczajnie z braków w edukacji. Jest grupa lekarzy, z reguły tych starszych, która uważa, że należy nacinać krocze, bo niby tak jest lepiej i zapobiega jego pęknięciu trzeciego i czwartego stopnia – w czterostopniowej skali. I od razu zaznaczmy, że pęknięcia pierwszego i drugiego stopnia są nieistotne klinicznie – i szczerze mówiąc, ja bym chciał, aby takich pęknięć było nawet więcej i aby nie chronić krocza, a zależałoby mi na tym, aby zmniejszyć odsetek pęknięć krocza trzeciego i czwartego stopnia. Za to, co teraz powiedziałem, bardzo często wylewa się na mnie hejt, że jak to tak! Ale już tłumaczę, o co chodzi. Otóż podczas porodu fizjologicznego krocze może w ogóle nie pęknąć, może pęknąć skóra – to jest tak zwana jedynka w naszej skali. Jeśli pęka skóra z tkanką podskórną, mamy do czynienia z pęknięciem drugiego stopnia. Nacięcie krocza na starcie jest jakby dwójką – a pamiętajmy, że rany cięte goją się dużo gorzej niż rany naturalne, poza tym po nacięciu krocza istnieje ryzyko pojawienia się różnych powikłań, jak infekcje, utrzymujący się ból, zrosty, które mogą wpłynąć w przyszłości na utrudnienie współżycia czy obniżenie narządów rodnych. Ponadto nacięcie krocza zwiększa ryzyko pęknięcia w przedłużeniu nacięcia i zaburzeń statyki narządów miednicy, czyli fundujemy kobiecie medyczną procedurę zabiegową, która jest nie tylko niepotrzebna, ale szkodzi jej i będzie miała dla niej negatywne konsekwencje w przyszłości. Choćby podczas kolejnego porodu, ponieważ jeśli podczas pierwszego porodu wykonano nacięcie krocza, to ryzyko pęknięcia drugiego stopnia przy kolejnym porodzie jest dwukrotnie, a trzeciego i czwartego stopnia trzykrotnie większe w porównaniu do tych kobiet, które nacięcia przy pierwszym porodzie nie miały!
Długo utrzymywano, że nacięcie krocza ma chronić przed pęknięciem trzeciego i czwartego stopnia, ale w świetle najnowszej wiedzy okazuje się, że to nieprawda, nacięcie może wręcz pogorszyć sytuację. Poza tym rutynowe nacinanie krocza to po prostu przemoc. I jeżeli w ośrodkach uniwersyteckich nacięcia krocza wykonuje się w około połowie porodów, to nie mamy właściwie płaszczyzny porozumienia.
Na twoim oddziale rodzące nie muszą się bać, że zostaną nacięte bez swojej wiedzy. Odkąd zostałeś ordynatorem, wprowadziłeś wiele dobrych zmian, diametralne zmniejszenie odsetka nacięć krocza to jedna z nich.
To prawda. W 2022 roku odsetek nacięć krocza wśród porodów pochwowych wynosił u nas 8% (na oddziale odbyły się w sumie 3143 porody). Mamy tych nacięć tak niewiele, bo zmieniliśmy filozofię porodu – delikatniej, spokojniej, dłużej. Uważam jednak, że nacięć może być u nas jeszcze mniej, ponieważ aktualnie obowiązujący na świecie model jest restrykcyjny i mówi, że nie nacinamy krocza – i koniec. Wprowadziliśmy na oddziale program naprawczy, bo to 8% to więcej niż w latach poprzednich i to dużo za dużo. Ale poprawimy się, chociaż dla wielu ośrodków ten wynik jest nieosiągalny. Oczywiście są pewne warunki, podczas których należy krocze naciąć, lecz jest ich ekstremalnie mało.
Jakiś czas temu zrobiłem zresztą pewną analizę, w której porównałem 10 tysięcy porodów przed objęciem przeze mnie kierownictwa na oddziale do 10 tysięcy porodów, które odbyły się już po moim przyjściu. Co się okazało? Dzięki temu, że zmieniliśmy filozofię opieki okołoporodowej, zmniejszyliśmy odsetek pęknięć trzeciego i czwartego stopnia prawie o 60%! Dla przykładu: dzięki obowiązującym u nas standardom w zeszłym roku nie mieliśmy ani jednego pęknięcia czwartego stopnia, podczas gdy w innych ośrodkach jest ich nadal bardzo dużo, a odsetek pęknięć trzeciego stopnia jest u nas niższy niż wynikający z publikacji dopuszczalny odsetek takich pęknięć u pierworódek.
Twoje działania i model, który stworzyłeś, przyczyniają się do zmian na lepsze również na innych polskich porodówkach.
To się dzieje wolno, ale się dzieje, z czego jestem superdumny. Docierają do mnie informacje, że nasz model – nazwijmy go: gdański – przyjmuje się w całej Polsce. Dzięki niemu wiele oddziałów znacząco zmniejszyło odsetek nacięć krocza, co daje mi motywację, by nadal prowadzić wykłady na ten temat, ponieważ ma to sens i wymierny skutek. Nauka cały czas idzie do przodu, chociaż na ten temat na tak zwanym Zachodzie nie pojawiają się właściwie nowe publikacje, ta dyskusja została tam już dawno temu zamknięta.
Co to znaczy?
Po prostu tę kwestię ostatecznie już wyjaśniono. Nie nacina się krocza – kropka. Aby to lepiej zilustrować, opowiem o pewnej sytuacji, która mi się przytrafiła, kiedy razem z moim zastępcą byliśmy na konferencji naukowej w Belgii. Rozmawialiśmy tam z lekarzami ginekologami z Czech, Szwecji, Norwegii i Holandii i porównywaliśmy krajowe statystyki cięć cesarskich. Potem zapytaliśmy ich o statystykę nacięć krocza i zapadła niezręczna cisza. Oni popatrzyli na siebie, po czym zaczęli nam powoli tłumaczyć ze zdziwionym wyrazem twarzy, że przecież krocza się nie nacina, więc o jakich statystykach my w ogóle mówimy. To mi pokazało, że u nas w Polsce mamy zupełnie inny sposób myślenia.
Tak naprawdę w dobrze funkcjonującym oddziale trzeciego stopnia referencyjności, takim jak nasz, powinno być poniżej 3% nacięć krocza. Okazuje się, że nasze 8% – czyli jedne z najmniejszych odsetków w Polsce – to i tak za dużo. A dyskusja na ten temat niestety cały czas w naszym kraju trwa.
Wielu pęknięć krocza udałoby się uniknąć, gdyby kobiety miały swobodę rodzenia i mogły wybrać pozycję inną niż leżąca na plecach. Promujesz naturalne podejście do porodu, zaufanie naszej fizjologii i poród w pozycji wertykalnej. Wyjaśnisz, dlaczego to robi taką różnicę?
Poród z pewnością wymaga od kobiety determinacji, przygotowania, wiary we własne siły i świadomości ciała. Mam nawet taką prezentację, w której porównuję poród do wzięcia udziału w maratonie. Gdyby dziś ktoś kazał mi przebiec ponad czterdzieści kilometrów, to pewnie bym po drodze padł z przemęczenia. Fizycznie i psychicznie po prostu nie dałbym rady, a jednak są ludzie, którzy biegną w maratonie i są szczęśliwi. To dlatego, że się do tego wielkiego wyczynu wcześniej długo przygotowują. Zmierzam do tego, że wzięcie udziału w porodzie jest w wymiarze symbolicznym tym samym, co wzięcie udziału w maratonie – trzeba się do niego przygotować i fizycznie, i mentalnie. To jest zupełnie inna filozofia myślenia.
I teraz, jeśli skupimy się na tym, co podpowiada natura, i będziemy zmotywowani oraz odpowiednio przygotowani, to okaże się, że to wszystko zostało świetnie wymyślone. W pozycji wertykalnej, czyli takiej, w której kobieta jest częściowo lub całkowicie spionizowana – to czasem jest poród na boku z przytrzymaniem wyżej nogi, czasem w kucki lub w pozycji łokciowo-kolankowej – bardzo rzadko dochodzi do istotnych klinicznie pęknięć krocza. W takiej pozycji siły parcia są bardziej fizjologiczne, ponieważ pomaga nam siła grawitacji, a kobieta może sama prowadzić główkę swojego dziecka. Jeżeli pacjentka czuje taką potrzebę, to oczywiście może urodzić, leżąc, ale naszą rolą jest wytłumaczyć plusy i minusy jej wyboru.
Czasem zresztą obserwuję poród na leżąco i kiedy proszę kobietę, aby spróbowała określić stopień bólu, który w tym momencie przeżywa, w skali od jeden do dziesięciu, ona ocenia go na sześć, siedem. I jak proponuję, aby zmieniła pozycję i na przykład kucnęła, to okazuje się, że jej odczucie bólu zmniejsza się o połowę – tylko dlatego, że zmieniła pozycję, otworzyła oczy, poprawiła włosy, wyprostowała się! To tak zwane niefarmakologiczne metody łagodzenia bólu ze standardu organizacyjnego opieki okołoporodowej.
Tu oprócz fizjologii działa chyba też psychologia, prawda?
Dokładnie. Bardzo często jest tak, że kobiety podczas porodu zupełnie nieświadomie przyjmują pewną charakterystyczną pozycję– i ja też to obserwowałem na sali porodowej. Rodząca jest skulona, ma ręce przy sobie, blisko klatki piersiowej, jest zamknięta. Są tylko jej głowa, ręce, brzuch, a do reszty ciała nie ma dostępu. Nie ma niejako kontaktu ze swoim kroczem. Ta dolna część ciała jakby z definicji należy do lekarzy i położnych, a nie do rodzącej. Dzieje się tak, ponieważ kobiety pozbawione są edukacji i wsparcia, tak potrzebnego, by urodzić.
Gdy pytamy, czy kobieta chce dotknąć główki dziecka, która właśnie się rodzi, to często ona jest przerażona tym pytaniem i nie chce tego zrobić. To jest właśnie kwestia psychologii – tego odcięcia się od siebie. Dużo jest w tym winy całego systemu, tego, jak bardzo zmedykalizowaliśmy poród. To, że matka nie chce dotknąć główki rodzącego się dziecka, bo ją to przeraża i obawia się, że nie da rady jej urodzić, jest zasługą lekarzy i położnych. To my to wmówiliśmy kobietom i dlatego wciąż w Polsce tak wiele porodów jest oddanych w cudze – medyczne – ręce.
Do tej pory sobie tego nie uświadamiałam, ale faktycznie tak jest. To smutna refleksja. Na szczęście czuć powiew zmian i w niektórych szpitalach w Polsce odbywają się na przykład porody typu „hands off”.
Mam nawet na to swoje polskie tłumaczenie, które brzmi: „łapska z dala od krocza”. Chodzi o to, że w czasie porodu staramy się zrobić wszystko, aby główka wytoczyła się z kanału rodnego w sposób naturalny, zgodnie z odpowiednim wektorem sił. Organizm sam nas instruuje, co robić. To jest zmiana całego sposobu myślenia o porodzie – to powrót do korzeni. Po latach tworzenia różnych metod i technik mających sprawić, że dziecko urodzi się szybko, wraca się do tego, by całą pracę wykonała rodząca ze wsparciem matki natury. To są harmonijne i łagodne porody. Jednak aby dziecko miało szansę przejść przez kanał rodny w ten naturalny, harmonijny sposób, to kobieta musi się ruszać, „współpracować” z dzieckiem. Bierne leżenie na plecach nie pomaga urodzić. Okazuje się, że kiedy kobiety mogą przyjmować dowolne pozycje, mają mniej urazów i są bardziej zadowolone z porodu.
Kiedy odbywają się u nas porody typu „hands off”, staram się, żeby ojcowie również brali w nich udział. To piękny obrazek, gdy mama i tata wspólnie, własnymi rękami przyjmują na świat swoje dziecko. Oczywiście personel medyczny jest w pobliżu i służy pomocą, ale z reguły rodzice podążają za swoją intuicją i świetnie sobie radzą. Niestety opór samego środowiska medycznego wskazuje, jak przedziwna jest to sytuacja.
A jakie są reakcje rodziców po takim porodzie? Chyba kipią emocjami?
Reakcje rodziców są fantastyczne! Oni po prostu ryczą ze szczęścia, płaczą łzami wielkości grochu. Są zachwyceni. Najzabawniejsze jest to, że są i przerażeni, i podnieceni jednocześnie. Dla kobiety to przepiękne doświadczenie wspólnoty, bycia w tym wyjątkowym, wymagającym momencie razem ze swoim partnerem. Ale taki poród daje też ogromną siłę mężczyźnie do bycia zaangażowanym ojcem już od samego początku. Są badania mówiące o tym, że u mężczyzn, którzy uczestniczą w ciąży ze swoimi partnerkami, aktywują się inne obszary mózgu, choćby te odpowiadające za łagodność. Zmienia się też poziom prolaktyny, czyli tak zwanego hormonu opiekuńczości. Poród jest kulminacyjnym punktem tej drogi. Myślę, że świadomość tego, że brało się rzeczywisty udział w porodzie własnego dziecka, jest czymś najwspanialszym.
Niestety później na jednym z portali czytam, że doktor Socha jest nienormalny, bo biedna pacjentka rodziła na stojąco i dziecko mało nie spadło na podłogę, poród „musiał” odebrać tata zamiast położnej itd. Przyznaję, że czytanie takich klikbajtowych tytułów dyskusji na forach skutecznie psuje mi humor. Na szczęście nie popsuło to humoru rodzicom, którzy w ten sposób rodzili. Według mnie to są przepiękne porody.
Poród naturalny kojarzy nam się przede wszystkim ze strasznym bólem, ale są przecież skuteczne metody jego łagodzenia. Skąd więc takie skojarzenie?
Z doświadczenia. Okazuje się, że dostępność znieczulenia zewnątrzoponowego w wielu ośrodkach w Polsce jest na poziomie poniżej 5%. Dla przykładu: wśród najlepszych ośrodków położniczych w Polsce według rankingu szpitali Fundacji Rodzić po Ludzku znieczulenia zewnątrzoponowego w praktyce nie ma. Ale to pacjentki oceniły dobrze te ośrodki, głównie dlatego, że miały tam cięcie cesarskie z – umówmy się – pewnie wątpliwymi według mnie wskazaniami medycznymi. U nas pacjentki nie rodzą w bólu. W grudniu 2022 mieliśmy 51% znieczuleń zewnątrzoponowych. To znowu jeden z najlepszych odsetków w Polsce.
Standard organizacyjny opieki okołoporodowej, który jest w randze rozporządzenia, mówi o tym, że najpierw stosujemy niefarmakologiczne metody łagodzenia bólu. Niektórzy lekarze passive-aggressive – jak ja ich nazywam – śmieją się i mówią wprost pacjentce: „Nie no, pani wierzy w to, że jak pani sobie kucnie, to panią będzie mniej bolało?” albo „Jak niby wzięcie prysznica ma zmniejszyć tak ogromny ból?”. Jak ci tak lekarz powie, to co sobie pomyślisz? „Rzeczywiście, jak coś tak prozaicznego ma spowodować, że będzie mnie mniej boleć, to jakaś bzdura”. A właśnie, że będzie mniej bolało, to żadna bzdura! Będzie też mniej bolało, jak partner będzie masował plecy. W uśmierzaniu bólu okazują się też pomocne aromaterapia i muzykoterapia. Dodatkowo pacjentka może u nas korzystać z gazu do oddychania, mamy wspomniane znieczulenie zewnątrzoponowe, które możemy połączyć – jeśli poród szybko postępuje – z podanym dożylnie, krótko działającym lekiem opioidowym, który pacjentka dostaje we wlewie pompowym. Kiedy tę pompę zatrzymamy, to 55 sekund później tego leku nie ma już w krwiobiegu. Czary-mary. Jesteśmy jednymi z niewielu oddziałów w Polsce, który oferuje tego typu znieczulenia. Jak dwanaście lat temu podawałem ten opioid na oddziale w Bydgoszczy, gdzie wówczas pracowałem, to chcieli nas za to podpalić. Obecnie coraz chętniej sięga się po ten lek, choć wciąż to na polskich porodówkach rzadkość.
Dobre doświadczenie porodu jest składową wielu rzeczy. Twierdzisz, że zmienić powinniśmy nawet nasz język, którego używamy w kontekście narodzin dziecka.
Zwracam na to uwagę, ponieważ język oswaja, język kreuje, język nadaje znaczenie, ale może je też odbierać, może umniejszać. Nie zgadzam się więc, jeżeli ktoś mówi, że odbiera poród. Nie – porody co najwyżej możemy przyjmować, możemy przy nich asystować. Fajnie byłoby, gdybyśmy używali innego, adekwatnego języka, kiedy mówimy o narodzinach.
Taki poród może być pięknym przeżyciem. Jednak – jak już mówiliśmy – w Polkach z jakiegoś powodu zaszczepiony jest ogromny lęk przed porodem naturalnym. Jest on tak silny, że często wolimy rodzić poprzez cesarskie cięcie, które uważamy za bezpieczniejsze rozwiązanie.
I znowu – przyczyna takiego stanu rzeczy jest złożona. Mimo że poród przez cięcie cesarskie wcale nie jest mniej obciążający i bezpieczniejszy niż poród siłami natury, to z jakiegoś powodu kobiety uznają, że to lepsze rozwiązanie – i często utwierdzają je w tym sami lekarze. Pamiętajmy jednak, że cięcie cesarskie jest po to, aby uratować zdrowie lub życie matki i dziecka. Niestety w Polsce porodów przez cesarskie cięcie jest zdecydowanie za dużo. Jeżeli w niektórych szpitalach z pierwszym stopniem referencyjności – czyli o najniższym poziomie wyspecjalizowania, gdzie przyjmuje się ciężarne, u których ciąża przebiegała prawidłowo – odsetek cięć cesarskich sięga 70–80%, to o czym my mówimy? Świadczy to o jakimś zaburzeniu. Na moim oddziale w ubiegłym roku poprzez cięcie cesarskie urodziło się 25% dzieci. Wśród ośrodków trzeciego stopnia referencyjności jesteśmy numerem jeden w Polsce. Mamy najmniej cięć cesarskich przy jednocześnie doskonałych wynikach, jeśli chodzi o bezpieczeństwo.
Świetną robotę robi Fundacja Rodzić po Ludzku, która na swojej stronie internetowej publikuje tego typu dane – co roku aktualizowane przez szpitale. Są one dostępne w zakładce „Informacje otrzymane od szpitala”. Zanim podejmie się decyzję dotyczącą wyboru szpitala, w którym chce się urodzić, warto najpierw sprawdzić, jak wyglądają te statystyki w konkretnych placówkach. Polecam przejrzeć ich raporty dotyczące nacięcia krocza i dokument Nacięcie krocza – konieczność czy rutyna?. Mój zastępca, dr Jakub Lewicki, zawsze poleca też rodzącym obejrzenie jednego odcinka cyklu dokumentalnego „Wyjaśniamy tajemnice seksu” zatytułowanego Poród, który jest dostępny na Netfliksie.
Żeby coś zmienić, trzeba czasem płynąć pod prąd. Takie podejście niesie ze sobą ryzyko krytyki. Często się z nią spotykasz?
Tak, pewnie czasem sam się na nią wystawiam, bo mówienie o standardach opieki okołoporodowej w Polsce cały czas potrafi elektryzować. Ten opór materii, ta praca, którą musimy wykonać, jest gigantyczna. Inna sprawa jest taka, że niektóre tematy łatwo się niosą i działają jak klikbajt. Na przykład ostatnio w internecie przeczytałem nagłówek: „Na Zaspie nie robi się cięć cesarskich” – co jest kompletną bzdurą! Powiedziałem tylko, że nie robimy cięć cesarskich z powodu fikcyjnej przepukliny albo z innych dziwnych powodów. Kiedyś przyszła do nas pacjentka ze wskazaniem do cięcia cesarskiego wystawionym przez lekarza ortopedę z powodu złamania ręki, które wydarzyło się kilka lat wcześniej. I to nie jest żart. Jak to zobaczyłem, powiedziałem tamtej kobiecie, że czuję się obrażony tym, że kolega lekarz mógł wpisać coś takiego. Co ciekawe, pacjentka wcale nie upierała się przy cięciu, była raczej zdezorientowana, bo ortopeda powiedział jej, jak według niego będzie wyglądał poród i „przecież ten koszmar fizyczny i obciążenia na kościec mogą spowodować złamanie ręki”.
Ta sytuacja dobrze ilustruje jeszcze coś innego – u nas w Polsce demonizuje się poród naturalny, myślimy, że to jest jakiś koszmar, a cięcie cesarskie to takie nic – piętnaście, dwadzieścia minut i dziecko jest na świecie. Tak, to jest wspaniała opcja, jeśli życiu mamy lub dziecka zagraża niebezpieczeństwo, kiedy są konkretne powody, aby urodzić w ten sposób, ale nie należy tej możliwości nadużywać. W naszym szpitalu co czwarta pacjentka rodzi operacyjnie, to i tak dużo, jednak w porównaniu z oddziałami, w których odsetek ten sięga 70%, wypadamy całkiem nieźle. Ale to nie jest okej. Żeby wyjaśnić, o czym mówię, podam przykład z Norwegii, bo ostatnio rozmawiałem z koleżanką, która tam pracuje jako ginekolożka. U nich na oddziale było 16% cięć cesarskich i musieli wdrożyć plan naprawczy. Opowiadała, że w Bergen odsetek cięć cesarskich utrzymuje się na poziomie 12%. To są optymalne odsetki. Ale w Norwegii mają świetną ochronę zdrowia, bardzo dobrze dofinansowaną, a personel medyczny jest znakomicie wyszkolony.
Ale poród cesarski, ten, do którego są faktyczne wskazania, też może być przyjazny dla dziecka i dla mamy – na tyle, na ile jest to możliwe.
Jasne. Poród może się różnie zakończyć, wiadomo, nie zawsze mamy pełen wpływ na bieg zdarzeń. I cięcia cesarskiego nie należy wartościować. Ono też może być pięknym, świadomym porodem. Podczas takiego cięcia cesarskiego staramy się, żeby partner był przy rodzącej, tkanki nacinamy bardzo delikatnie, a potem je rozdzieramy, a nie przecinamy, by rana lepiej się goiła, dziecko powoli, bez niepotrzebnego pośpiechu jest wytaczane z brzucha mamy. Zależy nam na tym, aby te porody były dobre.
Sam wciąż przyjmujesz porody – aby nie stracić kontaktu z rzeczywistością?
Mniej niż kiedyś, ale tak. I wciąż daje mi to ogromną satysfakcję.
I co czujesz, kiedy przyjmujesz na świat nowego człowieka?
Generalnie mam tak – co może wydawać się niektórym przedziwne – że nieustannie mnie to wzrusza. Uważam, że to jest najfajniejszy moment w życiu. Podczas porodu dzieje się magia. Kobieta i mężczyzna nagle zostają rodzicami, to jest tak niezwykła energia i przepiękny, wzruszający akt, że trudno to opisać. I jak ktoś mi powie, że się nie wzrusza na taki widok, że nie wzrusza go poród, to znaczy, że jest z nim coś nie tak.
Na swoim Instagramie, aby pokonać traumę i odczarować poród, postanowiłeś udostępniać pozytywne opinie nadsyłane do ciebie przez twoje pacjentki. Okazało się, że dobrych porodów na Zaspie jest bardzo dużo. Dziewczyny pisały, że przyjeżdżają rodzić specjalnie na twój oddział z miejscowości oddalonych nawet o 200 kilometrów, bo wiedzą, czego mogą się tu spodziewać i dzięki temu czują się bezpiecznie.
To była zupełnie spontaniczna akcja, która przerosła moje oczekiwania, bo odzew był niesamowity! Zależało mi na tym, aby poafirmować dobry poród, aby pokazać, że może to być naprawdę piękne doświadczenie. Okazało się, że kobietom też na tym zależy, ale nie mają żadnej platformy, by o tym głośno powiedzieć. To, że o ich doświadczeniu mogą przeczytać inne kobiety, które swój pierwszy poród mają jeszcze przed sobą, jest dla nich niezwykle cenne.
Cieszy mnie, że tych pozytywnych wspomnień jest znakomita większość, bo szczerze mówiąc, byłem przygotowany na negatywne głosy. Ostatecznie było ich niewiele i jeżeli się pojawiły, to były merytoryczne, co dla mnie – jako kierownika oddziału – też jest cenne. Celowo je upubliczniłem, bo – cholera – nie jesteśmy idealni. Ale staramy się być coraz lepsi, dlatego naprawiamy to, co jest do naprawienia.
W ogóle marzy mi się, aby polskie porodówki stały się takimi domami narodzin, gdzie poród jest niezmedykalizowany i odbywa się w intymnych warunkach, zbliżonych do domowych – i nie byłaby to usługa komercyjna, tylko standard dostępny dla wszystkich rodzących. Należałoby też dofinansować i wyedukować położne, aby mogły przejąć większość porodów – tak jak to się dzieje w szpitalu na Żelaznej w Warszawie. Ten model powinien obowiązywać wszędzie.
To chyba na razie marzenie ściętej głowy, choć gdyby w Polsce wydarzyła się taka reforma, byłoby wspaniale. Nie da się jednak tego zrobić w pojedynkę. Sam zresztą często mówisz, że zmienianie polskich oddziałów położniczych przypomina walkę. Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?
Bo to jest moje życie. Nie ma tutaj żadnej wielkiej filozofii. Zawsze walczyłem o siebie – o moje życie, ale też o kobiety. Bo mam takie głębokie przekonanie, że kobiety miały i mają wciąż dużo gorzej niż my, faceci, i to jest cholernie niesprawiedliwe.
Dziękuję ci za tę ważną rozmowę.
Dr n. med. Maciej W. Socha jest lekarzem specjalistą położnictwa i ginekologii, ginekologii onkologicznej i perinatologii. Aktywnie walczy o zdrowie i prawa kobiet, edukację seksualną i równość mniejszości seksualnych. Na Instagramie znany jest jako @nagi_ginekolog.





