Okej, stało się. Ja, fanka noszenia na rękach, posiadaczka stylowych (stalowych?) bicepsów, miłośniczka miejskich wózków… dałam się zamotać w chustę, choć broniłam się przy poprzednich dzieciach. Spytacie, dlaczego?
12 lat, 8 lat i 8 tygodni – oto mój dorobek w kwestii macierzyństwa, a każdy mały człowiek z kategorii „nurt ultrabliskości w praktyce”, w skrócie przydomek „Nieodkładalny/a”. W pakiecie bolący kręgosłup, ręce jak u boksera, szyja z kamienia. Dopiero przy trzecim dziecku dałam się przekonać, że nie dam rady bez chusty. Przyznam się szczerze – nie widziałam się w niej, rozkładałam ręce przy 10 sekundzie na youtubowym filmiku tłumaczącym, jak to wiązać.
Nr 3, czyli Feliks Bardzonieodkładalny Refluksowy, zmienił moje postrzeganie w sekundę. Wystarczył jeden wyjazd męża na dwa tygodnie (taka praca), żebym krzyknęła: „help, ja naprawdę potrzebuję dwóch wolnych rąk!”. Dość robienia naleśników jedną ręką, pisania maili jednym palcem i zadziwiania fizjoterapeutki, jak to możliwe, że jeszcze ruszam łokciem przy takim obciążaniu. Gdy po raz kolejny wrzuciłam fotkę do sieci, pokazując, jak gotuję (przepraszam, jak próbuję gotować), oraz wkurzonych starszaków, które dość mają odgrzewanych pierogów z Żabki, kochana Ania Hernik, fotografka, z którą odwiedziłyśmy razem niejeden dom z maleństwami, nasłała na mnie z odsieczą doradczynię noszenia w chustach. Poddałam się i uwierzyłam, że dam radę. Wspaniała Monika Jechowicz, z naręczem chust wszelakich, wtargnęła w pewien poranek pośród kolek i jęków z obietnicą nowego standardu życia mamy wielodzietnej (jeeeej, wciąż nie wierzę). Oto 5 powodów, dlaczego dałam się namówić i dlaczego dziś polecam stan zamotania.
1. BO LUBIĘ CIEPŁĄ KAWĘ
Nie wnikam, czy kawa jest zdrowa, czy nie. Mój nr 3 i tak budzi się co godzinę, bacznie łypiąc okiem, czy na pewno ja to ja i czy jestem wystarczająco blisko. Piję więc kawę, celebruję, wyciągam po nią rękę o szóstej rano. Ale fakt, nie znoszą zimnej. Chłodne cappuccino ze sflaczałym mlekiem, a nie puszystą pianką, to samo zło. Jak zakalec, jak rozpuszczona w słońcu galaretka. Niby da się skonsumować, ale po co? Co prawda w pierwszych tygodniach udało mi się nabijać kolbę i zrobić espresso jedną ręką, w drugiej trzymając i kołysząc malucha, ale marna i nerwowa to przyjemność. Dwie ręce gwarantują trzy kawy w ciągu dnia, zapewne absolutnie wbrew przepisom, normom i zaleceniom pediatrycznym.
PS Skutków ubocznych u pana F. nie zauważyłam, a ja mam iluzję relaksu – no, prawie jak na murku w Rzymie.
2. BO LUBIĘ POCZYTAĆ CHOĆ CHWILĘ
Czas mi się skurczył gorzej niż moherowy sweter po praniu. Nieubłaganie czas nie chce się wydłużać, klonować, rozciągać. Pewne czynności wypadły więc z grafika do koszyka życzeń na „potem, jak podrośnie”, inne stoją w kolejce. Stos książek nieczytanych łypie na mnie spod łóżka, a ja tak bardzo zapadłabym się w fotel, wertując, czytając i nie spoglądając na zegarek. Na razie pozostaje mi uwolnienie rąk dwóch i szybka lektura choćby kilku stron między drzemką a praniem. Za to w ciszy….
3. BO MAM DOŚĆ GARMAŻERKI Z OSIEDLOWEGO
Jamie Oliver nie byłby ze mnie dumny. Mam dziesięć jego książek, w tym taką, co to obiecuje obiad w 10 minut… I jak? Pierwsze tygodnie połogu to przewaga gotowych pierogów, naleśników, rozmrażanego rosołu i świderków z pesto na zmianę z bolonezem. A gotować lubię, tylko nie wtedy, gdy czyjaś mała stopa dynda mi nad patelnią, nie wtedy, gdy mały człowiek domaga się bujania na rękach zamaszyście od prawej do lewej. Teraz mogę nie tylko podrzucać naleśnikiem, ale też rytmicznie poruszać się w ulubionej przez niemowlaki opcji „full swing”. Góra, dół, na boki – proszę bardzo! Zauważyłam ostatnio, że bujam się tak, stojąc przed półką w warzywniaku. Tym razem bez dziecka… Kto też tak miał?
4. BO CHCĘ SIĘ PRZYTULIĆ
I nie tylko do najmłodszego. Plastrem na zazdrość i spojrzenia pełne wyrzutu starszego brata jest chwila tylko dla niego, nawet jeśli z pakunkiem z przodu. Pakunek magicznie szybko zasypia, gdy nie proponuje mu się takich dziwnych w jego mniemaniu wynalazków jak łóżko czy wózek. Położony budzi się po pięciu minutach zdziwiony, co tu się właściwie wydarzyło. A ja zrezygnowana, bo przecież wiadomo, że czytałam biblię o samodzielnym usypianiu dzieci, motam, kołysząc się i coraz sprawniej wiążąc cztery metry materiału. Wzywa znowu starszy, ręce mogą czochrać czuprynę, łaskotać, masować. I sprzątać porozrzucane skarpetki.
5. BO LUBIĘ ROBIĆ ZDJĘCIA
Telefon puchnie od zdjęć, ale lubię zmusić się do wyjęcia aparatu, niech się nie kurzy, tylko łapie kadry małych stóp i pierwszych uśmiechów. Trzymanie sprzętu, dziecka, pieluchy i innych akcesoriów 0+ to zadanie dla akrobatki i profesjonalistki. Dzięki chuście do folderu na komputerze wpadło kilkadziesiąt pamiątek, zajrzę do nich, szykując – jak co roku od 12 lat – kalendarz świąteczny.
JAK ZACZĄĆ?
Po pierwsze odrzucić myśli „nie dam rady, to za trudne i nie dla mnie”. Jeśli ja dałam radę z przytomnością osoby śpiącej po 2-3 godziny w nocy, uspokajam: i ty dasz. Najlepiej zaufaj koleżance lub doradczyni noszenia, by pokazała ci na spokojnie, jak się zakłada i przećwiczyła to wspólnie z tobą. A potem tul, noś, bujaj i rób kawę wolną ręką, niczym wytrawna baristka. Aha, i nie słuchaj rad babć, teściowych i cioć, że przyzwyczaisz dziecko i do osiemnastki będziesz je nosić na karku. Jakby co, ja nie zamierzam!
Dziś Feliks ma już 9 tygodni i nadal najchętniej nie schodziłby z rąk. Ot, mały koala. Zdążyłam wypróbować już chustę tkaną, bambusową elastyczną (super na lato, dla mniejszych dzieci), a gdy się spieszę, porywam nosidło BabyTula. Spacery odbywamy w wózku, bo widok szumiących nad głową liści to najbardziej praktyczny mobil!


































