Byłam totalnie wypalona – rozmowa o macierzyństwie z Agnieszką Family Fun by Mum
Kiedy dzieci płakały, mój instynkt mówił: uciekaj!
„Lubię słuchać, ale nie jestem mamą tulącą, moim językiem miłości nigdy nie był dotyk. Przyjęłam jednak, że skoro jest potrzebny, to się go nauczę” – opowiada mi Agnieszka, która jest matką siedmiorga dzieci, a macierzyństwo traktuje nie jak projekt wyprodukowania idealnych dzieci, tylko jako drogę rozwoju.
Żegnaj, obrazku wielodzietnej rodziny jako idylli w domu jak z amerykańskiego przedmieścia. Agnieszka Stefaniuk, mama siedmiorga dzieci, opowiada o swoim doświadczeniu bez lukru i opakowywania swojego wyboru w ideę powołania czy misji. Ta historia toczy się także w domu z przedmieścia, ale tego warszawskiego. Domu, jak opowiada Aga, nigdy nie wyremontowanego do końca. Domu, który czasem jest trudno ogarnąć.
W minionych latach Ładne Bebe do Agnieszki zaglądało już dwa razy. Teraz, kiedy najstarsza córka Ania jest studentką, a najmłodsza Basia poszła do szkoły, Agnieszka jest w innym miejscu niż wtedy, także zawodowo. Dzieli się doświadczeniem z innymi rodzicami. Jej książka Jak to ogarnąć i programy mentoringowe to świetna baza, i to wcale nie tylko dla rodziców, którzy dopiero wchodzą w tę rolę. Wiedza Agi jest bardzo duża, a narzędzia, którymi się dzieli, są wypróbowane w praktyce na wszelkie sposoby.
Dla mnie cenne jest to, że Agnieszka niczego nie udaje, jest szczera w swojej opowieści o tym, co ją w macierzyństwie cieszy, a co jej ciąży. Buduje rodzinę po swojemu, nie z głowy, nie z jakiegoś konceptu, tylko z serca.
Z wizyty u ciebie zapamiętałam, że dzieci odkładają buty na miejsce.
Mają nawyki porządkowe, to prawda. Wszyscy się opieramy w życiu na nawykach. Wstajesz rano i coś robisz nawykowo, na przykład sięgasz po smartfon. Nad nawykami, które nam lepiej służą, trzeba troszeczkę popracować. Warto wypracować z dziećmi rutynowe sprawy, poranek, popołudnie, wieczór…
Takich rozwiązań się nauczyłaś przy drugim, trzecim dziecku?
Kiedy byłam młodą mamą, trafiłam do środowiska, gdzie były mamy wielodzietne. To były bohaterki. Ja swoją dwójkę ledwo upchnęłam do samochodu, żeby je zawieźć do przedszkola, tymczasem te mamy śmigały, szybciej, sprawniej. Zastanawiałam się – jaki jest ich sekret? Uczyłam się od nich narzędzi. Miałam 26 lat, kiedy po raz pierwszy zostałam mamą, wcześniej próbowałam zawodowo różnych rzeczy, byłam też au pair we Francji. Trafiłam do takiej rodziny, gdzie się właśnie urodziło czwarte dziecko. Jego mama wróciła do pracy i to był pierwszy raz, kiedy miałam bezpośredni i totalny kontakt z takim malutkim dzieckiem. A to była taka rodzina, która nie dbała o wartości konsumpcyjne – prowadzili totalny slow life. Mieli piękny, ale bardzo skromny dom. Tyle talerzy, ile osób. Dzieci miały tyle ubrań, ile było im potrzebne. Rodzice kupowali im buty drogie, markowe – takie, które stawia się na półeczce, wypycha się im czubki. Służą wszystkim, od najstarszego dziecka do najmłodszego. Myślałam: „O co chodzi tej kobiecie? Dlaczego ona nic im nie kupuje? Te dzieci nic nie mają”. Potem zobaczyłam, że one były bardzo wesołe, bardzo twórcze, bardzo w relacji ze sobą i z innymi dziećmi. Rzeczy zewnętrzne nie były im do niczego potrzebne. Gdzie nie weszły, tam dobrze się czuły.
We Francji dorośli cieszą się z tego, że są dorosłymi. Korzystają z życia. Dla mnie to było trochę dziwne, że np. rodzice byli w domu, ale nie jedli kolacji razem z dziećmi, tylko sami, potem. Z czasem zrozumiałam, że może to małżeństwo potrzebowało dla siebie czasu i że może to był jedyny moment – zjeść razem kolację i pogadać. Na pewno zaczerpnęłam od nich ten umiar, który jest teraz moją myślą przewodnią. Wiele trosk i niepokojów związanych z posiadaniem dużej rodziny dotyczyło tego, czy damy radę. Na przykład: jedziemy nad Bałtyk, ale, kurde, muszę mieć dla wszystkich kalosze. Potem zaczęłam myśleć: dobra, będą biegać na bosaka.
Z mężem jest się trudno dogadać i przy jednym dziecku. Jaki jest wasz sposób? Macie tyle do zaplanowania, do omówienia. Wyobrażam sobie, że duża rodzina wymaga dużej spójności w wartościach partnerów.
Kiedy byliśmy narzeczeństwem, spędzaliśmy wakacje u moich rodziców w domu na Warmii, z dziećmi moich braci. Huśtaliśmy je na huśtawkach, braliśmy na wycieczki rowerowe. Widziałam, że dzieci się do mojego męża kleją, że jest wesoły, dobry, ma cierpliwość. Familyman, po prostu. I po dziś dzień widzimy szklankę do połowy pełną, co by się nie działo. Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat. Mieliśmy i grube lata, i bardzo trudne też. Mieliśmy wiele zawirowań zdrowotnych i finansowych. Dom mamy od 15 lat i cały czas trwa tam remont, bo szliśmy na spontan. Nie było kuchni, mój tata gotował mi obiady na turystycznej kuchence w kuckach. Nie straciliśmy nigdy myśli, że wszystko idzie ku dobremu. I teraz, kiedy dzieci dorastają, myślę: „ile nas jeszcze czeka niesamowitych rzeczy, ile przygód?”. I oczywiście mamy górki i dołki, one są i już wiem, że dalej będą. Biorę to i to, w pakiecie.
Jesteś jedyną mamą, jaką znam, która przyznała, że przeżyła macierzyńskie wypalenie.
Byłam totalnie wypalona. Rodziłam dzieci co dwa lata i pracowałam zawodowo od 9 do 17. Zostanie w domu nigdy mnie nie kusiło, jestem w rodzinie trzecim pokoleniem pracujących zawodowo kobiet. I to, co się stało w tej siódmej ciąży, to było takie przemęczenie, że jechałam samochodem i mi się na chwilę urwał film. Bardzo mnie to przestraszyło. Zadzwoniłam do męża, mówiąc: „nie wiem, co to jest, nic mnie nie boli, ale chyba mam raka mózgu”. Ciążowe hormony dołożyły swoje, podpowiedziały tragiczny scenariusz. Lekarz, owszem, zlecił mi wszystkie badania, ale powiedział, że absolutnie muszę pójść na urlop.
W tamtym czasie nie byłam w kontakcie ze sobą, nie miałam czasu się siebie spytać, jak się czuję. Po prostu robiłam. I oczywiście, że byłam wypalona, totalnie. Mój ulubiony free time w tamtym czasie? Leżymy z mężem w łóżku i na siebie patrzymy, a w domu jest cisza. Nikt nic ode mnie nie chce, nie muszę się ubierać. Moja pierwsza reakcja na słowa lekarza była taka, że jest chyba jakiś głupi. Ale się popłakałam, i płakałam bardzo długo i bardzo intensywnie, bo dotknęłam jakiejś swojej granicy. Bo ktoś mi powiedział w końcu, że robię rzeczy, których nie powinnam robić, że się powinnam zatrzymać. Dla mnie to wtedy brzmiało: „Jesteś słaba. Nie dałaś rady”. A mój mąż mówił: „Ale kochanie, rodzisz zaraz siódme dziecko. Mamy dom, mamy tak dużo rzeczy poukładanych, mamy superżycie. Masz pracę i robisz kawał dobrej roboty”. Gdybym to słyszała o kimś innym, to bym biła brawo, a w sumie bym wolała, żeby lekarz mi powiedział, że mam raka, niż że jestem zmęczona i mam odpocząć.
Dlaczego?
Bo to by była poważna wymówka, żeby przestać się zarzynać. Natomiast zmęczenie nie było wtedy dla mnie poważną wymówką. Czy my jesteśmy normalne? Ile jest takich kobiet, które tak właśnie ciągną swoje rodziny, bez względu na liczbę dzieci? Można się tak samo zarzynać, mając jedno dziecko lub nawet nie mając dzieci. Nawet tym bardziej, bo macierzyństwo jakoś niektórym uzasadnia zmęczenie, jakby bez dzieci nie miało się prawa być zmęczoną. A ja wtedy wzięłam ten urlop i powiem ci, że byłam cztery lata w domu, nic nie robiąc…
Nic nie robiąc, tylko siódemka dzieci.
Większość dzieci była już w wieku przedszkolnym i szkolnym, miałam w domu tylko dwulatka Juliana i malutką Basię. Po pół roku podjęłam decyzję, że rezygnuję z pomocy niani i pani do sprzątania, czułam się przy nich skrępowana. I to była bardzo głupia decyzja. Bo do tej pory delegowałam im obowiązki domowe, więc nie byłam w tych obowiązkach taka szybka i dobra. Jak tylko pani do pomocy odeszła, zdałam sobie sprawę, że ratuneczku, chyba jednak nie dam rady. Pamiętam, jak mój mąż przyszedł do domu i zapytał: „No co tam, kochanie, u ciebie, co zrobiłaś dzisiaj?”. A ja miałam taką produktywność, że ubrałam Julka, ubrałam Basieńkę, wyszłam spocona z nimi do sklepu po makaron, wróciłam, ugotowałam zupę, i już. To był moment, by przyjąć z pokorą, że rzeczywiście nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Moje uzdrowienie z wypalenia to był proces, trwał ze dwa lata.
Mówiąc o pracy matki, nie uwzględniłaś tego, że jest się takim dyskiem operacyjnym rodziny. Trzeba pamiętać, organizować, zamawiać, planować.
Logistyka rodziny to jedno. Druga sprawa to obciążenie emocjonalne. Bo już sam ciężar mojej zażyłości z dziećmi powodował, że byłam na wysokich obrotach. Żadna z nas nie jest idealnym rodzicem, każda niesie braki i deficyty ze swojego dzieciństwa i mierzy się z nimi we własnym rodzicielstwie. Uczy się nowych rzeczy, często tych, których nie przyjęła z domu rodzinnego. Ja musiałam się nauczyć delikatności i czułości. Kiedy dzieci okazywały przy mnie silne emocje, płakały, mój instynkt mówił: uciekaj, run, run! Dużo mówię, lubię słuchać, ale nie jestem mamą tulącą, moim językiem miłości nigdy nie był dotyk. I dlatego też maleńkie dzieci w ogóle mnie nie cieszyły. To, że cały czas są przylepione do piersi, było dla mnie męczące. Wchodzę w bliski kontakt z ludźmi na inne sposoby. Ale mama musi być fizycznie czuła, dotyk jest bardzo ważny, zresztą przy nastolatkach też. Przyjęłam, że intuicyjnie on mi nie wychodzi, ale skoro jest potrzebny, to się go nauczę.
Porusza mnie to, że o wielodzietności nie mówisz jak o bohaterskim czynie, lecz po prostu o swojej drodze rozwoju.
Każdy etap macierzyństwa jest inny i nie jest tylko tak, że wzrastamy w mądrości, w wieku i w doświadczeniu. Nasze wady też rosną. Wiem dziś, że w niektórych kwestiach inaczej wychowywałabym moją pierwszą trójkę dzieci, a jeszcze inaczej wychowuję moją trójkę teraz. Jestem bardziej uległa, mniej konsekwentna. Wiem, że to jest ważne i potrzebne, ale mam mniej siły, mam mniej uważności, inne sprawy mnie zajmują.
A ty sobie wymyśliłaś, wymarzyłaś taką dużą rodzinę?
Nie. Za każdym razem podejmowaliśmy decyzję, że mamy miejsce na jeszcze jedno dziecko. Bardzo lubię moje dzieci, śmieszą mnie, z nimi dużo fajniej, atrakcyjniej przeżywam życie. To jest fenomen macierzyństwa. A czasami muszę odpocząć, zdystansować się od rodziny, żeby zobaczyć znowu jaka jest fajna. I jakiś czas temu tak sobie myślałam, że może by jeszcze jedno dziecko do nas przyszło, ale już się nie pojawiło. Czasem czuję, że brakuje kogoś przy stole. To, czy się dziecko w naszym życiu pojawi, czy nie, jest wielką tajemnicą. Są kobiety, które doświadczyły wielu poronień. To zawsze bardzo mnie dotyka, to są takie ciche dramaty.
Trudno jest znaleźć czas jeden na jeden przy dwójce dzieci. Jak to robisz przy siódemce?
Uwielbiam czas jeden na jeden, odpoczywam wtedy. Odkryłam go dla siebie tak, że po pierwsze z małymi dziećmi to nie muszą być jakieś nie wiadomo jakie fajerwerki. Wystarczy 5 minut na podłodze. Można dziecko zabrać na zakupy. Mam synów, zabieram ich na benzynową zatankować samochód. Jemy loda na CPNie i jest rewelacja. Mamy w domu pralnię i to jest miejsce, gdzie można być odizolowanym od wszystkich. Schodziłam do piwnicy, szeptałam do jednego dziecka: chodź, chodź, chodź i szliśmy składać pranie we dwoje. Dzieci do 9. roku życia szukają czasu z rodzicem, po prostu chcą być razem. No chyba, że mają smartfon, to wtedy już nie.
A starsze dzieci?
Potem trochę trzeba być bardziej sprytnym i mieć twardy tyłek, bo dzieci zaczynają mówić „nie”. Mają swoje sprawy, więc wspólny czas trzeba planować. Dobry czas jest też wtedy, kiedy rozmawiamy o tym, co moglibyśmy robić, gdybyśmy mogli. Nie jedziemy na Karaiby i nie wyławiamy muszli, ale rozmawiamy na ten temat, oglądamy filmik, wchodzimy w temat, pobudzamy marzenie i ciekawość świata. Nie trzeba nic więcej, po takiej rozmowie nawet ja jestem wypoczęta. Jakbym już była na tych Karaibach.
A nam się wydaje, że kiedy dzieci chcą mieć smartfon, to w końcu trzeba go kupić, że muszą mieć swój pokój, te wymarzone przedmioty.
Muszą też stykać się z brakiem, niedostatkiem w pewnych obszarach. Są badania na ten temat. Natychmiastowa gratyfikacja naprawdę psuje dzieci. Nie potrafią poczekać, nie cieszą się. Rzeczy przytłaczają nas jako osoby i nie możemy się wygrzebać z tego, bo ciągle jest coś nowego, coś fajniejszego. Trzeba gdzieś ustalić granicę posiadania: „Możemy sobie tego odmówić, to jest naprawdę nam niepotrzebne”. Kiedy powiemy „nie”, dziecko będzie szukać szczęścia gdzie indziej, tam gdzie rodzic powie rodzic „tak”. Czyli smartfon nie, ale możemy pójść do biblioteki, na kurs rysowania, mieć alternatywne zajęcie, które będzie dziecko pochłaniało. Tylko ze smartfonami problem jest taki, że one są nie do pokonania, bo w nich jest wszystko, niekończąca się dopamina. Bo tam cały czas masz nowość, nowość, nowość, interesujące, coraz bardziej interesujące i jeszcze bardziej interesujące, rozśmieszające. Potem nic innego nie będzie już dawało takiego kopa. Jak zaczynasz od kawy, to potem trudno jest przejść na szklankę wody rano. Kawa to kawa. I ten zapach, i te skojarzenia… Smartfon dziecku daję jak najpóźniej, każdy rok, każdy miesiąc, każdy dzień jest szansą, że dziecko znajdzie pasję, w której będzie czuło swojego kopa dopaminowego. Będzie miało już wykształconą wolę do działania i krytyczne myślenie.
A wracając do czasu jeden na jeden ze starszymi dziećmi?
Uwielbiam wyjazdy, nawet na jeden dzień, ale dobrze, żeby była ta nocka, bo nocka jest taka… intymna. Pierwsze godziny są takie jeszcze najeżone. Jesteśmy razem, w trochę dziwnej sytuacji, nie wyjęłam jeszcze głowy z moich spraw, dziecko ze swoich. Ale jest wieczór, nocka i wspólny czas zaczyna być fenomenalny. Tego nie trzeba robić raz w miesiącu, ale to może być game changer w relacji mama – dziecko, tata – dziecko. Kiedy jestem z dzieckiem jeden na jeden, widzę je zupełnie inaczej niż kiedy jest w tłumie. A o czas razem, rodzinny, też walczę. Kultura rodzinna to dobre wspólne spędzanie czasu, budowanie jakichś tradycji, swoich zwyczajów. Nie mówię o słuchaniu opery, raczej o jedzeniu popcornu i opowiadaniu żartów, o normalnym życiu.
Jeju, jak wybieracie filmy do obejrzenia razem?
To jest właśnie warsztat umiejętności, na tym to polega. Że trzeba negocjować, trzeba być przekonującym i różne są metody. Głosowanie, albo wymiana – za coś tam. Albo: „Ko znajdzie mój sekator, który gdzieś zostawiłam, będzie mógł w weekend wybrać film”. Uuuu, wszyscy od razu szukają sekatora. Ale to, że zawsze ktoś płacze i jest niezadowolony, jest wpisane w dzień. Jeżeli moim celem by było gotować, organizować czas, wycieczki i wakacje tak, żeby wszyscy byli zadowoleni, to byśmy nigdy nic nie zrobili. Zawsze będzie ktoś, kto będzie niezadowolony. Przed. Ale po zawsze już wszyscy są zadowoleni. Więc nie warto się zniechęcać, zwłaszcza kiedy się ma dorastające dzieci. W wielu domach kino familijne odpada, bo się oczekuje, że wszyscy będą happy i jednogłośni. Nie, i to jest normalne. Dziecko może się nauczyć ustępować albo forsować swoje zdanie, być przekonującym.
Na pewno wiesz niejedno o edukacji dzieci.
Fatalne jest w Polsce to, że rodzice i nauczyciele są w dwóch przeciwnych obozach, a dzieci dzieci są gorącym kartoflem przerzucanym w tę i z powrotem. Póki co nie możemy liczyć, że coś się zmieni i przyjdzie kolejna wspaniała reforma. Zamiast się złościć na coś, na co nie mamy wpływu, możemy się zająć swoimi dziećmi, bo w Polsce mamy dużą wolność edukacyjną. Można robić home schooling, zakładać kooperatywy edukacyjne… Kibicuję rodzicom, którzy biorą sprawy w swoje ręce, bo to jest nasz obowiązek, wychowanie zakłada także troskę o etap edukacyjny. To, jaką my mamy relację z nauczycielem, czy go znamy i czy mamy do niego zaufanie, ma ogromny wpływ na nasze dzieci. Jeżeli lubimy panią przedszkolankę, to nasze dziecko lubi przedszkole. Drugi temat związany z edukacją to to, co my, rodzice, możemy zrobić w domu. Czy dom jest miejscem odpoczynku i nic nierobienia?
Rację miały nasze babcie: najpierw praca, a potem zabawa. To może być memem, ale taka jest prawda. Bez pracy nie ma kołaczy. W kształtowaniu charakteru dzieciaków ważny jest ten element: na to, co jest łatwe i przyjemne, zawsze jest czas. A na to, co jest trudne, czas trzeba stworzyć. Bezpieczny czas na to, żeby dziecko mogło ćwiczyć się w skupieniu w pracy, uczyć się i w ogóle pokochać naukę. Lekcje do zrobienia to nie kula u nogi ani nie ciężar, nawet te zadania, które są głupie czy nudne. Chodzi o to, żeby robić też takie rzeczy, które nie zawsze sprawiają przyjemność, ale uczą wytrwałości i pracy, bo w każdym życiu zawodowym i osobistym nasze dziecko będzie napotykać również takie zadania. Możemy w nie wątpić i je bojkotować, ale jakie to nasze życie byłoby nieszczęśliwe, gdybyśmy się skupiali nad każdą pierdołą i szukali jej sensu. Warto pomóc dziecku wzrosnąć w wytrwałości, w męstwie – połknę to gorzkie lekarstwo, tak, zrobię to i już. Nauka jest wymagająca dla dzieciaków. I często widzę, że głupi jest podręcznik, ale nie mówię tego mojemu dziecku, tylko mówię to nauczycielowi. Dlaczego jest taki podręcznik? Co mogę zrobić w tej kwestii? Dziecku podsuwam alternatywy: „w tym podręczniku jest tak napisane, ale fajnie by było jak byś jeszcze przeczytał tę książkę, bo tutaj to jest jeszcze uzupełnione”. I to jest moje pole manewru. To co ja mogę, to stworzyć dobre miejsce do nauki, dać dobre podejście do nauki, dobry plan dnia, wsparcie. Nie wyręczam dzieci, ale zawsze mogą mnie o coś spytać. I dzieci sobie radzą, lepiej, gorzej, ponoszą konsekwencje, jak czegoś nie zrobili. Nie poprawiam im prac, bo konsekwencje to jest też nauka.
To jest trudne do zaakceptowania w rodzicielstwie.
Tak. Że dziecko dostanie uwagę, albo dostanie dwójkę, pójdzie do gorszej szkoły… Jak się pytasz rodziców, czy akceptujesz swoje dziecko, to wszyscy mówią „tak”. Akceptuję, ale musi skończyć studia. Zaufanie do dziecka i do tego, że ono kształtuje swój los, jest trudne.
Dobrze jest zobaczyć w dziecku to, co jest jego talentem i pomóc mu to rozwijać, bo to daje szczęście, a nie to, że ciągle jesteś tylko niewystarczający i musisz chodzić na korki z matmy, z której jesteś beznadziejny. Wychowywanie do odpowiedzialności i do wolności kosztuje. Zaufanie swojemu dziecku, nawet na tej jego drodze takiej dziwnej – to jest bardzo duże zadanie dla rodziców.
Zadanie do wykonania wewnętrzne, samej ze sobą.
Łatwiej jest rodzicom, którzy są sami pogodzeni ze sobą, mają dojrzałość emocjonalną i są odczepieni od swojego dziecka. Jeżeli się uwieszę na dziecku, a jego sukces będzie moim sukcesem, to także porażka dziecka będzie moją porażką, i wtedy oczywiście będę forsować właśnie te sukcesy. Dzieci nie powinny być naszym jedynym wypasionym projektem życiowym, nie są naszą własnością. Są naszymi dziećmi, wolnymi osobami którym pomagamy rozwinąć skrzydła! Nie powinno mieć znaczenie jakie będą te skrzydła – może będą ogromne jak u orła a może maleńkie i delikatne jak u kanarka. Każdy ma prawo być sobą.
Dla mnie te słowa to game changer w relacji mama/dziecko, wiesz? Dziękuję ci za rozmowę.
Agnieszka Stefaniuk – z wykształcenia romanistka, dziś mentorka, mówczyni i autorka programów wspierających rodziców i poradnika zarządzania szczęściem „Jak to ogarnąć„. Autorka bloga i profili Family Fun by Mum. Mama siedmiorga dzieci. Umie tańczyć lepiej niż śpiewać ale robi jedno i drugie. Widzi szklankę do połowy pełną.