recenzja

Słoń Eriki

Nowość Wydawnictwa Zielona Sowa

Słoń Eriki

Pamiętam siebie z czasów, kiedy wreszcie umiałam czytać sama. Połknęłabym tę książkę. W nocy z latarką pod kołdrą, czytałabym, aż oczy zamknęłyby się same.

Pewien ceniony rosyjski dramaturg Iwan Wyrypajew powiedział, że w pisaniu najważniejsze jest pierwsze zdanie. Dla odbiorcy ma być mostem między jego rzeczywistością, a światem fikcji, w którą chce go wprowadzić autor. Pierwsze zdanie Sylvii Bishop, autorki książki brzmi: „Słoń pojawił się przed domem Eriki w dniu jej dziesiątych urodzin”. Drugie: „Miał przy sobie dokument stwierdzający, że ona, Erika Perkins, posiada do niego pełne prawa”. Czy czujecie się przeciągnięci na drugą stronę mostu? Ja i moja niezawodna ekipa recenzująca: niespełna czteroletnia Marianna i prawie sześcioletni Gustaw, przebiegliśmy z zachwytem, badając nowy mikroświatek.

Erika to bardzo praktyczna dziewczynka. Szalenie samodzielna i bystra. Mieszka sama, bo wujek Jeff, który się nią opiekował, od dwóch lat ugania się po Indiach z lornetką za ptakiem zwanym dziwogonem czubatym. Słoń, jak to słoń, duży, niezgrabny i głodny. Słoń, jak to słoń, nie mówi ludzkim głosem, więc by móc go zrozumieć, trzeba interpretować jego trąbnięcia. Erika, bardzo uważna i empatyczna dziewczynka, nie ma z tym kłopotu. Łatwo dociera też do informacji, że jej nowy współlokator potrzebuje zjeść 150 kg zieleniny dziennie. Trudno jednak zaopiekować się takim apetytem, mając topniejące oszczędności. Pomysł, na który wpadnie bohaterka, uratuje ten uroczy duet przed głodem, ale zupełnie niespodziewanie ściągnie na nich lawinę innych problemów. By nie psuć waszej podróży po świecie rozpisanym przez autorkę, powiem tylko, że pierwszy raz widzieliśmy słonia w więzieniu. Nie pierwszy, przynajmniej ja, już raz dotarłam do prawdy, że miły człowiek nie oznacza koniecznie przyjaciela, a zgredliwy wroga. Prawd w tej książce jest wiele, ale odkryjcie je sami.

„Słoń Eriki” to debiut Sylvii Bishop, która na co dzień zajmuje się improwizacją komediową. Dobrze, że swoją iskrzącą wyobraźnią, spróbowała stworzyć świat nie tylko dla dorosłych, bo świetnie czuje, co pociągnie dzieci dalej, a co można odpuścić i jedynie, dla zbudowania porządku, zaznaczyć. Kolejne strony przygód niosą dużą dawkę emocji i pozwalają zaprzyjaźnić się z Eriką i słoniem. Trudno przegapić, że autorka ma dużo sympatii dla swoich bohaterów i można mieć nadzieję, że zaplanowała im prawdziwe tarapaty, tylko dlatego, że wiedziała, jak ich z nich wyciągnąć.

Przyznam, że z każdym rozdziałem, dochodziłam jednak do wniosku, że zaproponowałam moim dzieciom książkę dla nich za trudną, ale podczas rozmów szybko przekonywałam się, że nadążają za fabułą. Z pewnością ich uwaga skupiała się bardziej na stronach z ilustracjami Ashley’a Kinga. Czarno-białe, ale bogate w detal, świetnie oddają treść i wzbogacają ją o konkretne wizerunki bohaterów. Lepiej jednak zaproponować tę lekturę starszemu towarzystwu. Na zdjęciach widzicie ośmioletnią Helenę, która z książki ucieszyła się bardzo. Ładne wydanie przypadnie do gustu samodzielnym czytelnikom. Duże, jasno rozstrzelone litery składają się same i zapraszają czytelników dalej.

Na końcu książki znajdziecie ciekawostki o słoniach – moje dzieci były zachwycone. I podziękowania od Sylvii – ostatnie zdanie brzmi tak: „Gdybym miała trąbę, postarałabym się objąć nią serdecznie was wszystkich”. Mam wrażenie, że jej się to udało.

„Słoń Eriki” Sylvia Bishop, ilustracje: Ashley King, tłumaczenie: Barbara Górecka, Wydawnictwo Zielona Sowa

Książkę kupicie między innymi w czytam.pl.

*

Tekst: Paulina Filipowicz

Zdjęcia: Monika Kraińska