mama emigrantka

Marta w Sztokholmie

Wszystko na jedną kartę

Marta w Sztokholmie

Leśny domek na przedmieściach, pół godziny drogi do centrum Sztokholmu. To miejsce, z którym swoje życie związała Marta, fotografka, mama prawie 4-letniej Matyldy i 2-letniej Liliany, i autorka bloga Veganama.

Marta jest kolejną bohaterką naszego cyklu rozmów z mamami na emigracji. Weganka i mama dwóch wegedzieciaków jest osobą wybitnie aktywną, rozkochaną w szwedzkiej przyrodzie, tamtejszych kawiarniach i stylu życia. Nie oznacza to, że nie dostrzega minusów życia poza ojczyzną i że nie tęskni. Fotograficzna pasja narodziła się co prawda jeszcze w Polsce, ale dopiero w Szwecji Marta rozwinęła skrzydła i uczyniła z fotografii swój zawód. Posłuchajcie opowieści o wnikaniu w tkankę nowego miasta, pokonywaniu barier i budowaniu życia w nowym, nieznanym kraju.

*

Jak ci się żyje w Sztokholmie?

Bardzo dobrze. Właściwie to mieszkam na jego przedmieściach, na skraju parku narodowego, więc nie jest to typowe życie w mieście. Jednak w Sztokholmie bywam bardzo często, kocham to miasto, mam swoje ulubione miejsca, dzielnice, w których czuję się bezpiecznie i czas płynie tam bardzo wolno. Podoba mi się, że Sztokholm daje możliwość życia na łonie natury, a jednocześnie nie tracę uroków miasta. Często bywam w kawiarniach, muzeach, na wystawach. Nie czuję, że jestem „na odludziu”. Do centrum z leśnego domku mam niecałe pół godziny autem.

 

 

Gdzie dokładnie mieszkacie? 

Mieszkamy pod Sztokholmem w Tyresö, na obrzeżach Parku Narodowego Tyresta. Wcześniej wynajmowaliśmy mieszkania w dwóch innych dzielnicach, ale im bliżej natury byliśmy, tym bardziej czuliśmy, że chcemy zamieszkać w małym domku w lesie. Część dzielnicy, w której mieszkamy, jest bardzo spokojna, ma niską zabudowę, nie ma bloków. Jest to raczej rekreacyjna okolica domów letnich, która z czasem zmieniła swoje przeznaczenie. Teraz jest w niej dużo domów całorocznych, które są rozmieszczone dość luźno, więc jest duża swoboda i nie ma zaglądania sąsiadom w okna. Otacza nas las, przed domem mamy mnóstwo wrzosów, krzaczki jagód i borówki brusznicy. Często widujemy wędrujące sarny i lisy, obserwujemy ptaki. To dla nas bardzo ważne, aby dziewczyny miały bliski kontakt z przyrodą.

 

 

Czy jeszcze przed przeprowadzką bywałaś na dłużej w Szwecji?

Wcześniej nie miałam okazji tu być, ale bardzo chciałam do Szwecji wyjechać na wakacje z rodziną. W tym samym roku, w którym planowaliśmy wyjazd, okazało się, że przeprowadzamy się do Sztokholmu. Można więc powiedzieć, że cel został osiągnięty. (śmiech) Z miesiąca na miesiąc staramy się odkrywać nowe miejsca w tym kraju i bardzo się cieszymy na każdą, nawet najmniejszą podróż.

Jesteście w Sztokholmie od 3 lat. Jak to się stało, że wyjechaliście z Polski? Na pewno pamiętasz, bo to w zasadzie świeża sprawa.

Pochodzę z Warszawy, a dokładniej z Bielan. W Polsce wiele lat pracowałam w biurze podróży, lubiłam to, dużo podróżowałam. Przerwałam pracę, gdy zaszłam w pierwszą ciążę, a po urlopie macierzyńskim wyjechaliśmy już do Szwecji. Wyjazd to głównie sprawka mojego męża. Dostał bardzo ciekawą propozycję pracy, którą podjął bez zastanowienia. Jednak i ja się do tego przyczyniłam, bo bardzo chciałam zamieszkać w Skandynawii.

Cieszysz się z tej decyzji? Nie żałujesz?

W żadnym razie. Emigracja dużo mnie nauczyła, zawarłam nowe znajomości, otworzyłam się na ludzi i stałam się pewniejsza siebie. Mam wrażenie, że to kwestia nastawienia. Staram się zawsze podchodzić pozytywnie do nowych sytuacji w swoim życiu.

Jakie były twoje pierwsze wrażenia po przyjeździe?

Na początku trochę się bałam „nowego”. Nie znałam języka, bałam się używać „zakurzonego” angielskiego. Sztokholm to stolica multikulti, więc musiałam również przyzwyczaić się do tej kulturowej mieszkanki. Jednak po kilku spacerach po okolicy pełnej zieleni, zagoszczeniu w przytulnych kawiarniach, spróbowaniu kanelbullar i szwedzkich klopsików, w wersji wegańskiej oczywiście, zaczęłam zakochiwać się w tym miejscu.

Czy jadąc tutaj mieliście na miejscu kogoś bliskiego?

W Sztokholmie nie mamy rodziny, jesteśmy tu tylko we czwórkę. Dlatego czasami organizacja czasu bywa wyzwaniem. Nasza młodsza córka, ku wielkiemu zdziwieniu Szwedów, nie chodzi jeszcze do przedszkola, więc żonglujemy czasem z mężem między jego pracą, opieką nad dziećmi, moim blogiem, zdjęciami i aktywnością fizyczną. Cieszę się jednak, że na miejscu poznajemy coraz więcej dobrych ludzi, z którymi lubimy spędzać czas.

 

 

Właśnie, opowiedz jak się organizujecie na co dzień.

Nasz rozkład dnia jest bardzo elastyczny. W zależności od tego, kto ma jakie obowiązki w danym dniu, pod tę osobę ustawiamy grafik. Jeżeli ja mam wizytę u lekarza, spotkanie na mieście lub po prostu coś do załatwienia, odwożę Matyldę na 8:30 do przedszkola, mój mąż zostaje wtedy z Lilianą, bo pracuje z domu, a ja mam czas do 14:30, kiedy muszę ją odebrać. Później przyjeżdżam do domu, jemy obiad i dalej działamy według grafiku. Najczęściej jest tak, że jedno z nas pracuje, a drugie opiekuje się dziećmi, a później się zamieniamy. Jeżeli ja chcę wyjść wieczorem na siłownię, zajmuję się dziewczynami pierwsza, żeby mąż mógł pracować, a później mam czas dla siebie.

A jak planujecie wieczory?

Wieczory ja mam raczej pracujące. To wtedy mogę w ciszy skupić się na pracy nad zdjęciami bądź blogiem. Mój mąż kładzie się już o 22, bo wstaje o 5 nad ranem, żeby popracować, poćwiczyć, pomedytować. To taki jego czas.

A co się robi z dzieciakami w weekendy w Sztokholmie?

Weekendy wyglądają bardzo różnie. Najchętniej spędzamy je na krótkich wycieczkach, zarówno w mieście, jak i poza nim. Chętnie poznajemy Szwecję, na razie małymi kroczkami, ale mamy apetyt na więcej. Ostatnio na przykład weekendy spędzamy w podróży. Odwiedzamy rodzinę i przyjaciół, podróżujemy służbowo. Sami też chętnie gościmy znajomych, wtedy dom tętni życiem i jesteśmy najbardziej szczęśliwi. Poza tym, kiedy mamy luźniej, zarówno w weekendy jak i w tygodniu, spędzamy dużo czasu w lesie. Arek lubi zabierać dziewczynki nad jezioro, ale chętnie również bawią się przed domem w piaskownicy i biegają po małych leśnych ścieżkach.

Czy udało wam się nawiązać na miejscu nowe przyjaźnie?

Nie mamy ogromnego kręgu znajomych, ale to wszystko zmienia się z upływem czasu. Jest to też kwestia tego, że obydwoje dużo pracujemy w domu. W sierpniu pójdę na studia, dziewczynki razem do przedszkola, a Arek częściowo do biura, i wtedy nasza codzienność na pewno zacznie się zmieniać.

Wspomniałaś o przedszkolu. Na jakiej zasadzie działają tamtejsze placówki?

Z tym jest dość łatwo. Choć czytając „internety” myślałam, że będzie zupełnie inaczej. Kiedy zdecydowaliśmy, że Matylda jest gotowa na przedszkole, wypełniliśmy aplikację internetową na stronie gminy, w której aktualnie mieszkamy. Aplikacja wymagała oczywiście wpisania standardowych danych osobowych, ale też wybrania trzech obiektów, zarówno prywatnych, publicznych jak i tych o różnych profilach, np. Montessori. Do tego trzeba było podać informacje o dochodach rodziców, sytuacji zawodowej, rodzeństwie itp. Do niektórych prywatnych placówek trzeba było napisać kilka słów, dlaczego akurat do tego przedszkola chcemy posłać nasze dziecię. Zapisać można się w każdym momencie. My zrobiliśmy to w trakcie semestru zimowego. Gmina ma obowiązek przyznać dziecku miejsce w ciągu trzech miesięcy. I tak było właśnie u nas. Ponieważ w Szwecji większość spraw odbywa się przez e-mail, o przydzieleniu miejsca dowiedzieliśmy się właśnie w taki sposób. Jeżeli z jakiś przyczyn musimy zmienić dziecku przedszkole, składamy aplikację również przez internet i czekamy na odpowiedź, czy w danej placówce będzie miejsce. Dobrze jest zrobić to przed rozpoczęciem nowego semestru, jest wtedy łatwiej się dostać.

Czy wszystkie przedszkola w Szwecji są płatne?

Tak. Kwota, którą płacimy za przedszkole, jest wyliczana przez gminę na postawie dochodu rodziców i nie wykracza poza barnbidrag, czyli zasiłek dla dziecka. Dla rodzeństwa są zniżki. Kwota jest niezależna od tego, ile z tego czasu dziecko przebywało w przedszkolu. Jeżeli było tylko jeden dzień i tak płacimy pełną miesięczną opłatę. W obecnym przedszkolu Matyldy obowiązuje podział na grupy 1-3,5 lat i 3,5-6 lat. Córka aktualnie jest w tej z młodszymi dziećmi. W jej grupie znajduje się w sumie 13 dzieci w różnym wieku, a grupą opiekują się trzy panie. Matylda ze względu na to, że ja jestem w domu z Lili, może przychodzić na 20 godzin w tygodniu. Ostatnio to się zmieniło i przychodzi na 24 godziny.

Czy dzieci uczęszczające do szwedzkich przedszkoli spędzają dużo czasu na powietrzu?

W wielu z nich w ciągu dnia organizowane są wyjścia do lasu. U Matyldy ma miejsce to bardzo często, bo do lasu jest rzut beretem. Wspaniała sprawa. Dzieci z plecaczkami, z bidonami na wodę i podkładkami pod pupę idą na spacer, na którym za każdym razem dowiadują się czegoś nowego.

 

 

Opowiedz jeszcze o swojej pracy. Wiem, że masz wiele zleceń z Polski i dlatego regularnie bywasz w Warszawie.

Rzeczywiście, przyjeżdżam tu nadal bardzo często z racji wykonywanej pracy, tanich połączeń i chęci odwiedzenia rodziny i znajomych. Często podczas takich podróży korzystamy z usług, które w Szwecji są dużo droższe np. dentysty i fryzjera. Zdarza nam się również robić zakupy. W naszym domu są produkty, które schodzą w tempie ekspresowym, więc robimy sobie zapasy kaszy jaglanej, niepalonej kaszy gryczanej, płatków drożdżowych, oleju kokosowego i jagód goi.

A czy pracujesz też w zawodzie fotografki na miejscu, w Szwecji?

Tak, niedawno pojawiły się zlecenia w Sztokholmie i za granicą. Fotografia to moja pasja, zaczęło się nieśmiało od zdjęć moich dzieci, później znajomych. W międzyczasie założyłam bloga, profil na Instagramie i wsiąkłam. Fotografowałam coraz więcej, uczyłam się po nocach z tutoriali na YouTube, podpytywałam innych fotografów. W pewnym momencie poczułam, że nie umiem bez tego żyć. Kiedy na moment zepsuł mi się aparat, czułam jakby świat mi się zawalił. Teraz robię zdjęcia praktycznie codziennie, ciągle się uczę i rozwijam, a w sierpniu zaczynam studia fotograficzne w Sztokholmie. Stawiam wszystko na jedną kartę!

Jak zmieniło się twoje życie, gdy pojawiły się dzieci?

Diametralnie. Dzięki dzieciom zmieniłam sposób odżywiania, przeszłam na weganizm, zaczęłam bardziej dbać o siebie. Podjęliśmy też kilka wyborów niezgodnych z ogólnie przyjętymi zasadami w naszym społeczeństwie, więc stoczyliśmy kilka batalii, które sprawiły, że mamy teraz grubszą skórę. Dowiedzieliśmy się wiele o sobie, kiedy musieliśmy walczyć o dobro swoich dzieci.

 

 

Czyli nie jest różowo jak w bajce, ale radzicie sobie.

Macierzyństwo nauczyło mnie elastyczności, kreatywności i cierpliwości. Z dwójką dzieci w nowym kraju, bez pomocy rodziny, trzeba nauczyć się sobie radzić. Nie ma rzeczy niemożliwych. Samotna podróż samolotem z dwójką maluchów czy sesja z dzieckiem w nosidle na plecach wydawała mi się kiedyś czymś abstrakcyjnym. Teraz jest po prostu kolejnym zadaniem do wykonania.

Bije od ciebie siła. Skąd czerpiesz energię?

Energii mam więcej, odkąd przeszłam na weganizm. Serio, to co jemy ma ogromny wpływ na samopoczucie i chęć działania. Mam tego najlepszy przykład po kilu dniach łakomstwa i odstawieniu „czystej michy”. Jestem wówczas „zamulona” i ociężała. Kiedy wracam na dobrą drogę, od razu chce mi się więcej. Poza tym, oczywiście kocham dobrą kawę, więc cieszę się, że jestem w kraju, w którym kultura picia kawy jest na tak wysokim poziomie i mogę przebierać w klimatycznych kawiarniach.

I do tego jeszcze biegasz!

Biegam od kilku lat w wieloma przerwami. Jeżeli dobrze pamiętam, to kiedy Matylda była malutka, przebiegłam swój pierwszy bieg uliczny w Warszawie. Później, po przeprowadzce do Sztokholmu, biegałam regularnie po leśnych ścieżkach i wzięłam udział w kilku biegach ulicznych w Warszawie, podczas podróży do Polski. Potem zaszłam w drugą ciążę i zrobiłam sobie przerwę, bo nie czułam się komfortowo biegając w tym czasie, jednak pozostałam aktywna w ciąży. Wróciłam do treningów dwa miesiące po cesarce i cieszę się, że z tym nie zwlekałam, mimo, że początki powrotu do formy były ciężkie. Później były przygotowania do półmaratonu, kontuzje, rehabilitacja i powolny powrót do biegania. Moja biegowa droga nie była usłana różami, jednak w zeszłym miesiącu spełniłam marzenie i przebiegłam swój pierwszy półmaraton w Sztokholmie. Niesamowite emocje towarzyszyły temu wydarzeniu i dzięki niemu bardzo umocniłam wiarę w swoje możliwości. Już po 17 km uśmiechałam się szeroko i czułam się wygrana, a na ostatnim kilometrze leciały mi łzy szczęścia, że mimo wielu przeciwności losu nie poddałam się i przebiegłam cały dystans.

Brawo, dziewczyno! Powiedz na koniec, za czym najbardziej tęsknisz, żyjąc z dala od Polski?

Na pewno za bazarkami i targami. Uwielbiałam chodzić na Plac Szembeka, kiedy mieszkałam na Gocławiu w Warszawie. Zapach świeżych warzyw, sezonowych owoców, pogawędki ze sprzedawcami przy ulubionych stanowiskach, a później wracanie do domu z wózkiem obładowanym do granic możliwości. Co razu tęsknię za świeżym bobem i kiedy jestem w Polsce, objadam się nim.

Myślisz czasem o powrocie?

Teraz jest nam dobrze w Szwecji i nie planujemy powrotu. Jednak czas pokaże, co będzie na przestrzeni kolejnych lat. Nie zamykamy się na nowe, ale chcielibyśmy w końcu zapuścić korzenie.

Życzę wam tego i dziękuję za rozmowę.

***

Rozmawiała: Dominika Janik

Zdjęcia: Marta Mytych/Vegenama.pl