Przepytałam kilka doświadczonych mam, jak bawią się ze swoimi dziećmi, kiedy pogoda nie sprzyja wyjściom na plac zabaw czy harcom w ogrodzie. Albo kiedy straszy choroba czy lockdown. Oto garść patentów – czasem bardziej klasycznych, czasem mniej. Obyście znaleźli wśród nich takie zabawy, które doskonale sprawdzą się i u was!
Specjalnie kładę nacisk na wspólne zabawy. Bo dla kilkulatków angażujące pomysły, które wymyślamy dla nich z użyciem przedmiotów codziennego użytku, mogą być dużo ciekawsze niż najbardziej efektowne i rozwijające zabawki. Takie patenty, do których włączamy się i my, w których się odnajdujemy, budują wspólny wartościowy czas. Oczywiście znajdziecie tu też zajęcia, które dają rodzicom maluchów chwilę upragnionego wytchnienia, a także zabawki DIY. Ale takie aktywności pochodzące „z naszych głów”, nawet jeśli tylko jesteśmy obok, a nie wewnątrz zabawy, pokazują dziecku, że mama i tata też mają wyobraźnię, a świat wokół jest niekończącym się źródłem inspiracji.
Pamiętam, jak na gwałt szukałam takich rozrywek w początkach pandemii. To wtedy próbowałam dla mojego półtorarocznego synka budować ścieżkę sensoryczną z szalików i mat do jogi (najbardziej podobało się psu) i przelewać z nim ciecz nienewtonowską (zdecydowanie sama byłam nią bardziej podekscytowana).
Najlepiej jednak w tamtym czasie sprawdziły nam się zabawy, które angażowały małe paluszki: robiłam z syna Kopciuszka, dając mu do wybierania i sortowania rożne rodzaje ziarenek i fasolek, albo proponowałam wkładanie patyczków do szaszłyków w dziurki sitka od shakera. Szczególnie z tego ostatniego patentu, jako oryginalnego pomysłu własnego, byłam szczególnie dumna. Zajmował dziecko na kwadrans niezbędny do wysłania maila albo wymieszania ciasta na placki. Dziś, kiedy Konstanty ma ponad dwa lata, bardziej interesują go zabawy związane z ruchem, motoryką i testowaniem praw fizyki – ot np. spuszczanie samochodzików ze zjeżdżalni, zaimprowizowanej ze stopnia z Ikei i fragmentu płaskiej deski, służącej do rozkładania stołu. Notabene, ta zabawa zdała egzamin nawet w szpitalu, gdzie trafiliśmy na 3 dni w czasach Covidu. Cała aktywność ograniczyła się wówczas do czterech ścian niezbyt wielkiego pokoju i kilku przedmiotów przywiezionych z domu.
Przygotowując się na przyszłość, sprawdzam, jak to robią inni rodzice.
*
Sylwia Kawalerowicz: dziennikarka, redaktorka. Mama 6-letniej Loni i 2,5-letniego Henia. Zwolenniczka jak najściślejszego kontaktu z przyrodą.
Jesienny labirynt
Z każdego spaceru czy wycieczki do lasu – a w zasadzie za każdym razem, kiedy wychodzimy z domu – moje dzieci znoszą do mieszkania patyczki, listki, kamyki i inne wspaniałości. Nie jest to specjalnie fajne z punktu widzenia porządku w mieszkaniu, ale co tam. Postanowiłam więc wykorzystać te patyki, kory i kasztany, żeby zrobić sprawnościowy labirynt przypominający trochę dzikiego flipera. Podczas jednej z wypraw do lasu byłam czujniejsza niż zwykle i wypatrywaliśmy patyczków zagiętych, wykręconych. Potem wyselekcjonowaliśmy najfajniejsze i takie, które najlepiej się nadawały, żeby stanowić przeszkody w naszej grze. Za pomocą kleju w pistolecie (takiego rozgrzanego plastiku) poprzyklejałam patyki i kasztany tak, żeby stanowiły tor przeszkód dla szklanej kulki. Potem ponumerowałam wybrane miejsca – najlepiej, żeby kolejne numery były od siebie daleko – wtedy jest więcej zabawy. Zadanie polega na tym, by manipulując planszą, przeprowadzić kulkę (u nas małą szklaną), „zaliczając” punkty w odpowiedniej kolejności. Dobrze jest dłuższymi patyczkami zabezpieczyć krawędzie, żeby kulka za często nie wypadała.
Kolorowy ryż
Dużo zabawy. Dużo sprzątania. Ale 20 minut spokoju jest. Potrzebne są kolorowe krepiny, wrzatek i ryż. W pojemniczkach układamy krepinę i zalewamy wrzątkiem (niektórzy radzą dolać łyżeczkę alkoholu, żeby utrwalić kolor, ja dolałam Amol i ryż straszliwie śmierdział, więc nie polecam). Każdy kolor przygotowujemy osobno i czekamy, aż woda się zafarbuje. Potem wyciagamy krepinę, wsypujemy ryż i czekamy, aż sie zabarwi (około godziny). Potem trzeba ryż wysypać na papierowe ręczniki albo tackę (każdy kolor osobno) i poczekać, aż wyschnie. Wtedy już można się bawić: Przesypywać, tworzyć kolorystyczne wariacje. Fajnie wychodzi np. „noc” – w słoiczku z granatowym ryżem umieszczamy trochę żłótego. Przy odrobinie wyobraźni wygląda jak gwiaździste niebo. Ostrzegam – mokra krepina barwi potwornie! Uwaga więc na ręce, ręczniki i blat stołu, które warto dobrze zabezpieczyć.
*
Joanna Nawrocka, dyrektorka Teatru Ochoty, mama prawie 4-letniej Aliny i półtorarocznej Ewy. Przy dzieciach dowiaduje się wiele o sobie, np. o własnej integracji sensorycznej, co jest jednocześnie objawieniem i wyzwaniem.
Okręto-baseno-tor
Dla moich dzieci plac zabaw jest chyba najważniejszym miejscem. Wspinanie się, zeskakiwanie, zjeżdżanie i bujanie to to, co lubią najbardziej. Chyba dlatego nasze mieszkanie coraz bardziej przypomina plac zabaw – mamy haki w suficie, huśtawki, fotelik bujany i konia na biegunach. Ostatnio nawet pojawiła się mała zjeżdżalnia – przykręcona do taboretu z IKEA zapewniła kilka wieczorów zabawy. To wszystko po to, żeby mieć namiastkę placu zabaw, gdy pada albo z innego powodu nie możemy wyjść na dwór. Jednak najlepsze konstrukcje do zabawy budujemy w salonie, z kanapy, dwóch foteli, sakoworka, schodków-taboretów i poduch. Zwykle starsza córka prosi: „Zróbmy okręt!”. Wtedy przystawiamy fotele do kanapy, pośrodku robimy maszt z grabi ogrodowych (są wysokie!) albo ze złożonej suszarki na pranie. To na nich wisi żagiel z koca, który czasami płynnie zmienia się w dach. Boki obstawiamy schodkami, a podłogę obkładamy poduchami, na wypadek gdyby ktoś wypadł za burtę. Statkiem pływają zabawki, można po nich chodzić, zjeżdżać z oparć na pokład. Innym razem fotele przystawiamy do boków kanapy, za ich plecami ustawiamy schodki i wtedy całość zamienia się w tor sprawnościowy. Albo w basen, do którego skacze się z oparć foteli – koniecznie w pełnym basenowym rynsztunku! Alina i Ewa są na tyle małe, że każda zabawa zmienia się bardzo dynamicznie. Starsza Alina potrafi już używać wyobraźni i to ona zwykle decyduje, o czym jest zabawa. Ewa chętnie podąża za nią, a my, rodzice, wymyślamy, jak jeszcze nasz domowy plac zabaw urozmaicić.
*
Ania Szanciło-Lewicka, scenarzystka, wcześniej copywriterka w agencji reklamowej, mama Heleny – lat 3 i 10 miesięcy. Niestrudzona animatorka i wielbicielka „dziewczyńskich wyjść” z córką do kawiarni.
Przez ostatnie trzy lata nasze zabawy były najczęściej kierunkowe, tzn. związane z rehabilitacją. Helka jest po operacji wszczepiania implantu ślimakowego, co oznacza tyle, że oprócz tego, co w standardzie, musiała nauczyć się słyszeć. Wszyscy się tego uczymy, tzn. nasz mózg się uczy. Ale naturalnie nie wymaga to dodatkowych zajęć.
Hela jako 9-miesięczny maluch, po pierwszej operacji, musiała nauczyć się słyszeć. Teraz słyszy i mówi jak dzieciaki w jej wieku – ale to właśnie trzy lata pracy. Dlatego nasze zabawy do tej pory były nie tylko dźwiękonaśladowcze, ale również związane z motoryka małą – to wszystko rozwija ośrodek mowy. Od trzeciego roku życia Heleny mamy więcej luzu i robimy, co chcemy – chociaż rehabilitacja wciąż idzie swoim torem.
Mapa skarbów
Nasza ulubiona zabawa, istny survival tool w okresie pandemii. Można się bawić w mniej lub bardziej skomplikowaną wersję, w domu albo parku, w ogródku, na daczy albo kempingu. Mapę trzeba zawczasu przygotować, a potem mały człowiek musi ja znaleźć. Przeważnie niespodziewanie, na przykład podczas spaceru. Wersja minimal: rysujemy prostą mapę mieszkania, ogródka albo, jak czasem u nas, skweru przed kamienicą, zaznaczamy punkt wyjścia (np. drzwi mieszkania) i oznaczamy skarb: żeby go znaleźć, trzeba przejść 10 kroków w lewo, 5 w prawo, 3 susy obok krzaka i szukać tu. I jest!
W wersji rozbudowanej angażujemy do zabawy zaprzyjaźnioną sąsiadkę z parteru. Ma wskazówki, które trzeba uzyskać, by znaleźć skarb. Czasem oznaczone na mapie miejsce prowadzi do zagadki, którą trzeba rozwikłać, żeby wiedzieć, dokąd iść dalej. To mogą być litery, rymowanki, kolory – na cokolwiek jest czas i chęć. Skarb – też dowolny. Od frykasa w niekoniecznie w zdrowej wersji, przez drobiazgi: np. piłkę, wielokolorową kredkę, bańki mydlane etc. Aż do bardziej przemyślanych artefaktów: coś z ostatnio zasłyszanych historii, przebytych zabaw czy zdarzeń, przeczytanych książek (piórko, muszla, wycinanki).
Bela Girtler, twórczyni leśnego punktu dla dzieci Bose Stopy, mama 4,5-letniego Tymka i 3-letniego Józia. Uważa, że nie ma takiej pogody, przy której nie można by się bawić na zewnątrz.
Nasze dzieci bez względu na pogodę spędzają właściwie cały czas na dworze. W tygodniu rano idą do naszej leśnej grupy zabawowej, a popołudniu, zamiast odpocząć w domu, znikają w ogrodzie na resztę dnia. Ciężko mi znaleźć pomysły na zabawy domowe. Wymyśliłam jednak, że opiszę różne rozwiązania – być może niektóre z nich da się wykorzystać także we wnętrzach.
Kolorowe ślady
Pierwsza zabawa, która jest bardzo atrakcyjna i równie bałaganiarska, to tworzenie kolorowych śladów samochodzików i obserwowanie, dokąd jadą, oraz jak mieszają się farby. Potrzebna jest decha, którą ustawiamy tak, by była pochyłą zjeżdżalnią dla pojazdów, same samochodziki i farby. Powiedzcie dzieciom, żeby przyniosły swoje ulubione pojazdy, na górze białej deski zróbcie kilka dużych kleksów farb w różnych kolorach i voilà: niech zjeżdżają! Zabawa na pewno będzie trwała co najmniej 30 minut z małymi przerwami na dolewanie farby.































































